
REWOLUCJA GATUNKÓW (BIAŁY BÓG)
A
A
A
„Biały Bóg” to wybrzmiewające z mocą protest songu połączenie cinéma-vérité z podniesionymi do kwadratu zasadami rządzącymi kinem gatunków. Wydawać by się mogło, że taki konglomerat jest niemożliwy. A jednak, dzieło Kornéla Mundruczó ujawnia intelektualne ambicje zatrwożonego węgierską współczesnością reżysera, sprawdza się jako głos w obronie praw zwierząt, równocześnie serwując widzom przeżycie estetyczne oraz emocje, których – piszę to bez retorycznej przesady – nie zapomina się do końca życia.
Już otwierająca film scena daje przedsmak późniejszych wrażeń. Kilkunastoletnia dziewczyna pokonuje na rowerze podejrzanie wyludnione ulice Budapesztu. Opustoszała panorama, kojarząca się raczej z opanowanym przez zombie Londynem z „28 dni później” Danny’ego Boyle’a niż z widokówkowością metropolii widzianych oczami Woody’ego Allena, po chwili zostaje zapełniona wybiegającym zza węgła stadem pędzących w kierunku bohaterki setek wściekłych psów. Ścigają ją czy za nią podążają? Co je napędza? Bezrozumne szaleństwo? Zwierzęca żądza krwi? A może coś zupełnie innego?
Odpowiedzi na te pytania skojarzą szóste dzieło lidera węgierskiego neomodernizmu z Disneyowskim „Zakochanym kundlem” pokazanym w krzywym – albo raczej: w boleśnie realistycznym – zwierciadle. W jednej ze scen twórca „Delty” czyni zresztą ukłon w stronę emitowanej w telewizji zwierzęcej bajki. Po chwili oglądana animacja ustępuje jednak miejsca mrocznej rzeczywistości. W czasie większej części seansu myśli widzów krążyć wszakże będą raczej wokół „Planety małp”, filmowej serii, w której człekokształtni krewniacy podjęli rewolucję klas i zawalczyli o swoje prawa. Dla kogoś jeszcze innego tętniące sensacyjną energią rozwinięcie „Białego Boga” przypominać będzie Tarantinowskiego „Django”, czyli gatunkową fantazję o zadośćuczynieniu krzywdzonym i zemście na ciemiężycielach. Wspomnieć też można „Na los szczęścia, Baltazarze!”, gdzie za pomocą zwierzęcej (a dokładnie: „oślej”) alegorii Robert Bresson opowiedział o niezbyt fortunnej sytuacji ludzi na tym łez padole. Ze swoim suspensem i niedorzecznością pomysłu napędzającego akcję „Biały Bóg” kojarzy się również z „Ptakami” Alfreda Hitchcocka, w których tytułowe stworzenia, niczym zorganizowana armia, masowo atakują ludzką populację. Różnica jest taka, że tym razem nie dość, że widz kibicuje agresorom, to jeszcze okazują się nimi najlepsi przyjaciele człowieka.
Znajomość wymienionych dzieł pozwoli czytelnikom mniej więcej przewidzieć wydarzenia ukazane w „Białym Bogu”. W tym wypadku to pies jest obiektem zainteresowania kamery, niejako naszym przewodnikiem po świecie, słowem – pierwszoplanowym bohaterem. To, co na piśmie może wywoływać uśmiech politowania lub zrodzić przypuszczenia niepoważnej groteski, w Mundruczówskim wydaniu potrafi zachwycić nienachalną metaforą i politycznym zaangażowaniem, nie uciekającym się jednak do taniej demagogii. Estetyka rodem z francuskiej kino-prawdy (cinéma-vérité) nie pozwala oglądającym całkiem zachłysnąć się tą nieokiełznaną – wydawałoby się, że eskapistyczną – mieszanką gatunkowych konwencji. Pokazując psią eskapadę wyznaczaną kolejnymi, coraz to bardziej obscenicznymi od poprzednich, ludzkimi właścicielami (przemianowanymi w tytule filmu z „panów” na pobrzmiewających goryczą „białych bogów”), Mundruczó nie odrywa się od współczesnych realiów. Choć odwraca zwyczajowe wektory filmowej empatii i identyfikacji, kierując je w stronę zwierzęcia, daleko mu do bajarza snującego wyśnioną fantazję. Jego strategia potrafi rozdrażnić zgrzebną metodą rejestracji wydarzeń; niechlujna kamera z ręki, wcale nie ukrywana prostota użytych środków wydają się tu zamierzone. Mimo rozrywkowego sedna fabuły, reżyser estetycznie nieraz uderza nas obuchem w łeb, kładzie na glebę, nie pozwalając pobujać w obłokach.
Dzięki temu, oprócz funkcji czysto rozrywkowej, użyte konwencje gatunkowego kina wydają się pełnić rolę luki nadającej się do wypełnienia przez ambitnego widza. Przykładowo, czy nóż w ręku skradającego się do zdezorientowanych psów rzeźnika nie przypomina narzędzia iście ponadczasowej opresji z „Halloween” lub innego seryjnego slashera, w którym zło wciąż i wciąż odżywa na nowo? U Mundruczó człowiek byłby zatem wcieleniem maniakalnego, bezrozumnego okrucieństwa. Podobne skojarzenia przywodzą na myśl dynamiczne sceny ucieczek psów przed hyclami w gęstej przestrzeni miejskich zabudowań, rodem z najlepszych hitów filmowej sensacji (miłośnik polskiego dokumentu dostrzeże tu sceny jak gdyby wyjęte z krótkometrażowego „Wśród ludzi” Władysława Ślesickiego, filmu opartego na identycznej co w „Białym Bogu” symetrii świata ludzkiego i psiego). Czy moment, w którym strażniczka schroniska dla psów mierzy się na spojrzenia z czworonożnym bohaterem, a kamera obserwuje ten pojedynek z żabiej perspektywy, nie przypomina starć z westernów Sergio Leone?
Gatunkowa poetyka opowiadania każe zatem postawić znak równości między człowiekiem a zwierzęciem, wskazując na metaforę symetrii – psiego odbicia, w którym my sami możemy się przejrzeć. A może nie tyle my sami, co Węgrzy w szczególności? Skupiając się na odrzucanych na bok, podległych klasyfikacji i nadzorowaniu, często pozostawianych samym sobie psach (jak pierwszoplanowy Hagen, który jest mieszańcem i musi zostać zarejestrowany i opodatkowany, inaczej jego właścicielom grozić będzie kara), Mundruczó buduje analogię o wiele konkretniejszą. Gdy wspomnimy medialne doniesienia z kraju, gdzie biedotę się kryminalizuje, którym rządzi skrajna prawica przyzwalająca na pogromy „nierasowej” mniejszości romskiej, kraju, którego premier pragnie przefiltrować naród do stanu narodowej burżuazji – wówczas psie porównanie stanie się czytelniejsze (tym bardziej, że ta narodowa metafora opowiadana jest w takt wybrzmiewającej z głośników „Rapsodii węgierskiej” Liszta). Przedstawiany „bunt ras”, którego przywódcą staje się Hagen, obrazuje zatem tamtejsze lęki i staje się możliwym do ziszczenia proroctwem, ale i ostrzeżeniem kierowanym do rządu Victora Orbana – ostatnią niewymagającą przemocy deską artystycznego ratunku. Perswazyjna siła tej wizji jest niezaprzeczalna: kadry wyjęte, znów!, z makabrycznego kina grozy czy z filmów katastroficznych („Tunel” Roba Cohena), w których ogień trawi wszystko, a jedyne, co pozostaje bohaterom do zrobienia, to uciec w popłochu… taka perspektywa wcale nie napawa optymizmem.
Mundruczó nie popada przy tym w wygodną beznadzieję. Otwarte zakończenie zmusza samych widzów do odpowiedzi: czy nieznające ograniczeń ani tabu, opanowane instynktem przetrwania psy znajdą w sobie choć trochę litości? A może pytanie powinno brzmieć zupełnie inaczej: czy to ludzie znajdą w sobie choć trochę wrażliwości, by dostrzec krzywdę innych? Czy pełna przemocy zemsta pozostaje nieunikniona?
Autor prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/.
Już otwierająca film scena daje przedsmak późniejszych wrażeń. Kilkunastoletnia dziewczyna pokonuje na rowerze podejrzanie wyludnione ulice Budapesztu. Opustoszała panorama, kojarząca się raczej z opanowanym przez zombie Londynem z „28 dni później” Danny’ego Boyle’a niż z widokówkowością metropolii widzianych oczami Woody’ego Allena, po chwili zostaje zapełniona wybiegającym zza węgła stadem pędzących w kierunku bohaterki setek wściekłych psów. Ścigają ją czy za nią podążają? Co je napędza? Bezrozumne szaleństwo? Zwierzęca żądza krwi? A może coś zupełnie innego?
Odpowiedzi na te pytania skojarzą szóste dzieło lidera węgierskiego neomodernizmu z Disneyowskim „Zakochanym kundlem” pokazanym w krzywym – albo raczej: w boleśnie realistycznym – zwierciadle. W jednej ze scen twórca „Delty” czyni zresztą ukłon w stronę emitowanej w telewizji zwierzęcej bajki. Po chwili oglądana animacja ustępuje jednak miejsca mrocznej rzeczywistości. W czasie większej części seansu myśli widzów krążyć wszakże będą raczej wokół „Planety małp”, filmowej serii, w której człekokształtni krewniacy podjęli rewolucję klas i zawalczyli o swoje prawa. Dla kogoś jeszcze innego tętniące sensacyjną energią rozwinięcie „Białego Boga” przypominać będzie Tarantinowskiego „Django”, czyli gatunkową fantazję o zadośćuczynieniu krzywdzonym i zemście na ciemiężycielach. Wspomnieć też można „Na los szczęścia, Baltazarze!”, gdzie za pomocą zwierzęcej (a dokładnie: „oślej”) alegorii Robert Bresson opowiedział o niezbyt fortunnej sytuacji ludzi na tym łez padole. Ze swoim suspensem i niedorzecznością pomysłu napędzającego akcję „Biały Bóg” kojarzy się również z „Ptakami” Alfreda Hitchcocka, w których tytułowe stworzenia, niczym zorganizowana armia, masowo atakują ludzką populację. Różnica jest taka, że tym razem nie dość, że widz kibicuje agresorom, to jeszcze okazują się nimi najlepsi przyjaciele człowieka.
Znajomość wymienionych dzieł pozwoli czytelnikom mniej więcej przewidzieć wydarzenia ukazane w „Białym Bogu”. W tym wypadku to pies jest obiektem zainteresowania kamery, niejako naszym przewodnikiem po świecie, słowem – pierwszoplanowym bohaterem. To, co na piśmie może wywoływać uśmiech politowania lub zrodzić przypuszczenia niepoważnej groteski, w Mundruczówskim wydaniu potrafi zachwycić nienachalną metaforą i politycznym zaangażowaniem, nie uciekającym się jednak do taniej demagogii. Estetyka rodem z francuskiej kino-prawdy (cinéma-vérité) nie pozwala oglądającym całkiem zachłysnąć się tą nieokiełznaną – wydawałoby się, że eskapistyczną – mieszanką gatunkowych konwencji. Pokazując psią eskapadę wyznaczaną kolejnymi, coraz to bardziej obscenicznymi od poprzednich, ludzkimi właścicielami (przemianowanymi w tytule filmu z „panów” na pobrzmiewających goryczą „białych bogów”), Mundruczó nie odrywa się od współczesnych realiów. Choć odwraca zwyczajowe wektory filmowej empatii i identyfikacji, kierując je w stronę zwierzęcia, daleko mu do bajarza snującego wyśnioną fantazję. Jego strategia potrafi rozdrażnić zgrzebną metodą rejestracji wydarzeń; niechlujna kamera z ręki, wcale nie ukrywana prostota użytych środków wydają się tu zamierzone. Mimo rozrywkowego sedna fabuły, reżyser estetycznie nieraz uderza nas obuchem w łeb, kładzie na glebę, nie pozwalając pobujać w obłokach.
Dzięki temu, oprócz funkcji czysto rozrywkowej, użyte konwencje gatunkowego kina wydają się pełnić rolę luki nadającej się do wypełnienia przez ambitnego widza. Przykładowo, czy nóż w ręku skradającego się do zdezorientowanych psów rzeźnika nie przypomina narzędzia iście ponadczasowej opresji z „Halloween” lub innego seryjnego slashera, w którym zło wciąż i wciąż odżywa na nowo? U Mundruczó człowiek byłby zatem wcieleniem maniakalnego, bezrozumnego okrucieństwa. Podobne skojarzenia przywodzą na myśl dynamiczne sceny ucieczek psów przed hyclami w gęstej przestrzeni miejskich zabudowań, rodem z najlepszych hitów filmowej sensacji (miłośnik polskiego dokumentu dostrzeże tu sceny jak gdyby wyjęte z krótkometrażowego „Wśród ludzi” Władysława Ślesickiego, filmu opartego na identycznej co w „Białym Bogu” symetrii świata ludzkiego i psiego). Czy moment, w którym strażniczka schroniska dla psów mierzy się na spojrzenia z czworonożnym bohaterem, a kamera obserwuje ten pojedynek z żabiej perspektywy, nie przypomina starć z westernów Sergio Leone?
Gatunkowa poetyka opowiadania każe zatem postawić znak równości między człowiekiem a zwierzęciem, wskazując na metaforę symetrii – psiego odbicia, w którym my sami możemy się przejrzeć. A może nie tyle my sami, co Węgrzy w szczególności? Skupiając się na odrzucanych na bok, podległych klasyfikacji i nadzorowaniu, często pozostawianych samym sobie psach (jak pierwszoplanowy Hagen, który jest mieszańcem i musi zostać zarejestrowany i opodatkowany, inaczej jego właścicielom grozić będzie kara), Mundruczó buduje analogię o wiele konkretniejszą. Gdy wspomnimy medialne doniesienia z kraju, gdzie biedotę się kryminalizuje, którym rządzi skrajna prawica przyzwalająca na pogromy „nierasowej” mniejszości romskiej, kraju, którego premier pragnie przefiltrować naród do stanu narodowej burżuazji – wówczas psie porównanie stanie się czytelniejsze (tym bardziej, że ta narodowa metafora opowiadana jest w takt wybrzmiewającej z głośników „Rapsodii węgierskiej” Liszta). Przedstawiany „bunt ras”, którego przywódcą staje się Hagen, obrazuje zatem tamtejsze lęki i staje się możliwym do ziszczenia proroctwem, ale i ostrzeżeniem kierowanym do rządu Victora Orbana – ostatnią niewymagającą przemocy deską artystycznego ratunku. Perswazyjna siła tej wizji jest niezaprzeczalna: kadry wyjęte, znów!, z makabrycznego kina grozy czy z filmów katastroficznych („Tunel” Roba Cohena), w których ogień trawi wszystko, a jedyne, co pozostaje bohaterom do zrobienia, to uciec w popłochu… taka perspektywa wcale nie napawa optymizmem.
Mundruczó nie popada przy tym w wygodną beznadzieję. Otwarte zakończenie zmusza samych widzów do odpowiedzi: czy nieznające ograniczeń ani tabu, opanowane instynktem przetrwania psy znajdą w sobie choć trochę litości? A może pytanie powinno brzmieć zupełnie inaczej: czy to ludzie znajdą w sobie choć trochę wrażliwości, by dostrzec krzywdę innych? Czy pełna przemocy zemsta pozostaje nieunikniona?
Autor prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/.
„Biały Bóg” („Fehér isten”). Reżyseria: Kornél Mundruczó. Scenariusz: Kornél Mundruczó, Viktória Petrányi, Kata Wéber. Obsada: Zsófia Psotta, Sándor Zsótér, Lili Monori i in. Gatunek: dramat. Produkcja: Niemcy / Szwecja / Węgry 2014, 119 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |