ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (275) / 2015

Maja Baczyńska, Rafał Kłoczko,

CZUJĘ, ŻE JESTEM SZCZĘŚLIWY

A A A
Maja Baczyńska: W filmie „Dyrygent-rezydent” mówisz wprost, że wcale nie miałeś być dyrygentem. Skąd więc ten wybór i co ten zawód Ci daje?

Rafał Kłoczko: To prawda, prawie od dziecka chciałem być astronomem, matematykiem, księgowym. Kierunki studiów zmieniałem kilkakrotnie (począwszy od germanistyki, poprzez marketing i zarządzanie, na telekomunikacji i elektrotechnice kończąc), a nawet kiedy dotarłem na Akademię Muzyczną, nie było łatwo. Rozpocząłem od kompozycji i carillonu, później doszła teoria muzyki, aż w końcu, jako siódma (może to właśnie magia szczęśliwej siódemki?) zjawiła się dyrygentura. Poznałem maestro Przybylskiego, który był człowiekiem tak inspirującym, że postanowiłem spróbować swoich sił w trakcie zajęć z propedeutyki dyrygowania. Dość prędko zorientowałem się, że jest to coś, w czym spełniam się najbardziej i po kilku rozmowach z nim podjąłem decyzję o podejściu do egzaminów wstępnych na dyrygenturę. Trudno powiedzieć, co ten zawód mi daje. Na pewno ogromną satysfakcję. Możliwość powiedzenia jeszcze więcej niż w kompozycji. Jest to szansa na przekazanie tego, co kompozytor miał na myśli w taki sposób, by odbiorca to zrozumiał. Każdy z nas, dyrygentów, spędza mnóstwo czasu nad partyturą, ucząc się nie tylko formy, kolejnych wejść instrumentów, zmian dynamicznych i agogicznych, ale przede wszystkim szukając sensu, znaczenia tej muzyki, treści, która znajduje się gdzieś pomiędzy nutami. Kiedy uda nam się już przez to przebrnąć, przeżyć historię opowiedzianą przez twórcę, naszym obowiązkiem jest wprowadzić słuchaczy w ten świat i oprowadzić ich po nim. Obcowanie z dziełami wielkimi jest jak doświadczanie absolutu – przeżycie, którego nie da się wyrazić słowami. Brzmi to nieco górnolotnie, ale oprócz tego jest to po prostu współpraca z ludźmi – często bardzo inspirującymi, doświadczonymi. Oczywiście, jest to również bardzo stresujące; w każdej chwili trzeba dawać z siebie sto dwadzieścia procent, nie można odpuścić ani na chwilę. Bardzo trudno jest się nauczyć pewnego rodzaju ekshibicjonizmu emocjonalnego, niewstydzenia się własnych uczuć. Jeśli nie będą to wyuczone pozy, miny i gesty, a prawdziwie przeżyte emocje – zarówno orkiestra, jak i słuchacze przeżyją je wraz z nami. Satysfakcja po dobrze poprowadzonym koncercie, gdzie po ostatnim akordzie, zanim jeszcze zabrzmią brawa, wśród muzyków orkiestrowych pojawia się uśmiech na twarzy, jest nie do opisania. Wtedy właśnie czuję, że żyję i jestem szczęśliwy.

M.B.: A Twoje najciekawsze muzyczne doświadczenie...

R.K.: Trudno jest powiedzieć, które z dotychczasowych doświadczeń było najciekawsze. Wiele mogę uznać za niezwykłe, jak choćby pierwsze obcowanie ze „Strasznym Dworem” Moniuszki w operze, pierwsze wykonanie mojej pieśni na koncercie kompozytorskim, pierwsza próba z orkiestrą (aczkolwiek wtedy byłem chyba bardziej przerażony niż szczęśliwy, sam już nie pamiętam), czy też pierwsze wejście do kanału w operze (z którego nie miałem ochoty wychodzić nawet w czasie przerwy). Na pewno spełnieniem jednego z marzeń był zeszłoroczny koncert w Filharmonii Koszalińskiej, gdzie miałem przyjemność poprowadzić jeden z najwspanialszych utworów muzyki symfonicznej – „Szeherezadę”. Czułem, że złapałem Pana Boga za nogi. Emocje, które towarzyszyły już samym przygotowaniom do koncertu, były ogromne. Praca z orkiestrą była też bardzo przyjemna i efektywna. Nowa sala koncertowa, sprawni muzycy i znakomita solistka (co w „Szeherezadzie” jest niezbędne) pomogły mi wykreować historię, którą chciałem opowiedzieć publiczności. A drugie, równie chyba ważne, to „Tryptyk” mojego mistrza – Pucciniego. Zaczęło się od „Gianni Schicchi” w Operze Bałtyckiej w maju 2013 roku (co po roku powtórzyliśmy na zaproszenie Warszawskiej Opery Kameralnej), a kilka miesięcy później, w Centrum św. Jana w Gdańsku zabrzmiały „Płaszcz” i moja ukochana „Siostra Angelika”. To tzw. „brzydkie kaczątko” „Tryptyku” jest dla mnie dziełem niezwykłym. Bo niezwykłe są emocje zapisane w tej genialnej partyturze, gdzie każda nuta i symbol mają znaczenie i tworzą coś doskonałego, coś, przy czym nie da się przejść obojętnie. Do niektórych dzieł po prostu potrzeba lat doświadczeń (celowo mówię tu nie o praktyce dyrygenckiej, a o doświadczeniach, bardziej życiowych niż muzycznych), co nie oznacza, że nie należy podejmować się prowadzenia dzieł wielkich i trudnych.

M.B.: Piszesz również własne utwory. Czy w pieśni wyrażasz się najpełniej?

R.K.: Fakt, że skupiam się na dyrygenturze, nie oznacza oczywiście, że kompozycję zarzuciłem. Nadal regularnie prezentuję swoje utwory na koncertach kompozytorskich, zabiegam o wykonania i – w miarę wolnego czasu – tworzę nowe utwory. Niedawno zostałem laureatem programu „Kompozytor-rezydent” Instytutu Muzyki i Tańca na sezon artystyczny 2015/2016, co jest ogromną motywacją, by stworzyć coś nowego. Szczególnie cieszy mnie przy tym fakt, że współpracować będę z Cappellą Gedanensis, niezwykłym zespołem. To nie tylko orkiestra i chór, których profesjonalizm jest na najwyższym poziomie, ale także zespół, w którym panuje niezwykle przyjazna atmosfera i chęć pracy. Dzięki temu jestem bardzo zmotywowany nawet w najcięższy poranek po nieprzespanej nocy, gdzie w perspektywie jest próba z tą orkiestrą. Pieśń jest dla mnie gatunkiem niezwykłym. Ta niewielka, kameralna forma odsłania przed słuchaczem najgłębsze, najbardziej skrywane myśli kompozytora, jest to rodzaj muzycznej spowiedzi. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie umiem ani pięknie pisać, ani się wypowiadać (promotorzy moich prac licencjackich i magisterskich z całą pewnością podpisaliby się pod tym zdaniem), szukam więc słów poety, którymi mogę wyrazić, co czuję. Od siebie daję muzykę, wypowiedź w języku, którym się posługuję. Pieśń jest dla mnie rodzajem muzycznego pamiętnika. Nie potrafiłbym stworzyć czegoś na zawołanie, bez wewnętrznej potrzeby, chęci podzielenia się z kimś tym, co siedzi gdzieś w środku mnie.



M.B.: Masz za sobą wielki sukces w Londynie.

R.K.: Decyzję o wyjeździe na ten konkurs podjąłem w ostatniej chwili. Nie był to najlepszy czas na wyjazd (musiałem wyruszyć w podróż w Niedzielę Wielkanocną), a do tego bardzo pracowity okres, kiedy dokładanie sobie partytur do nauki oznaczało kilka godzin snu dziennie mniej (a i tak powoli nie było z czego odejmować). Jednak prowadzący mnie w Krakowie prof. Delekta namówił mnie (wręcz nakazał spróbować). Była to najlepsza możliwa decyzja. Nie tylko dlatego, że miałem czas, by zwiedzić dokładniej Londyn – w którym zresztą od razu się zakochałem – ale przede wszystkim dlatego, że poznałem niezwykłych ludzi. W konkursie brali udział dyrygenci z różnych stron świata (Izrael, Francja, Włochy, Stany Zjednoczone, Austria). Była to zatem doskonała okazja do wymiany doświadczeń i poglądów. To, co mnie szczególnie urzekło, to fakt, że nie czuło się presji konkursu, wszyscy byli chętni do pomocy, udzielania rad. A sam konkurs… poprowadzenie części publicznego koncertu z orkiestrą, która odbierała każdy, najmniejsze nawet gest i sugestię – to było już samo w sobie niezwykłą nagrodą. Kiedy wieczorem komisja odczytała wyniki i dowiedziałem się, że otrzymałem drugie miejsce, byłem bardzo szczęśliwy. Jeszcze więcej radości sprawił mi fakt, że w głosowaniu orkiestry otrzymałem pierwsze miejsce.

M.B.: Czy właśnie z Anglią chciałbyś związać swoją przyszłość?

R.K.: Nie wiem, czy akurat z Anglią. W zawód dyrygenta wpisane są ciągłe podróże, praca z nowymi ludźmi, nowymi zespołami. Z jednej strony to piękne, z drugiej – przerażające, bo – cytując słowa maestro Rycherta – „każda chwila to egzamin”. Trudno chyba o trafniejsze stwierdzenie. Zbyt długa praca z jedną orkiestrą nie jest dobra ani dla zespołu, ani dla dyrygenta, bo to dzięki ciągłym zmianom, nowym wyzwaniom, można się wciąż rozwijać. Marzy mi się, aby osiąść w jakimś wspaniałym, znanym i rozwiniętym ośrodku, ale zdaję sobie sprawę z tego, że na coś takiego należy poczekać kilka, jeśli nie kilkanaście, lat. Czy to będzie akurat Anglia? Nie wiem, ale z całą pewnością jestem oczarowany Londynem, tutejszym powietrzem, zabytkami, pięknymi muzeami i dziesiątkami uśmiechniętych ludzi, którzy potrafili się dosiąść, aby porozmawiać o muzyce. A zdarzało się tak, gdy z partyturą na kolanach, siedziałem na ławce w parku.

M.B.: Jakie są Twoje najbliższe plany?

R.K.: Planów jest bardzo wiele. Jeśli uda mi się wszystkie zrealizować, to mogę zapomnieć o wolnym popołudniu przez bardzo długi czas. Planuję uczestniczyć w jeszcze jednym konkursie przed końcem roku, ale wciąż czekam na wyniki wstępnej rekrutacji, także nie chcę zapeszać. A mój wielki plan, a zarazem najważniejsza dla mnie rzecz, to kierownictwo muzyczne jednego z najpiękniejszych dzieł polskiej literatury operowej: pięcioaktowego „Erosa i Psyche” Ludomira Rózyckiego, które do wystawienia przygotowują Fundacja TUTTI wraz z Operą Bałtycką.

M.B.: Dzielenie się pięknem to Twoja dewiza? Czy każdy artysta nosi w sobie poczucie misji?

R.K.: Nie wiem, czy akurat pięknem. Czy TYLKO pięknem? Na pewno prawdą i prawdziwymi uczuciami. Głęboko wierzę, że w dziełach wielkich twórców ukryte są ich emocje, przejmujące historie, którymi chcieli się z nami podzielić. Oczywiście, muzyka klasyczna to nie tylko rozbuchane sceny śmierci i miłosnych wyznań rodem z opery romantycznej, czy przerażające, katastroficzne wizje wojny z utworów XX-wiecznych, ale także proste, wywołujące zwykły uśmiech na twarzy żarty muzyczne i proste „etiudy kompozytorskie”, do których dziś – często niesłusznie – dorabia się wielkie teorie, bo nie wiadomo dlaczego, ktoś nie chce uwierzyć, że Mozart czy Beethoven mogli napisać coś błahego. W każdym utworze staram się znaleźć coś wyjątkowego: myśl, intencję, emocję, dzięki której chciałbym sprawić, aby coś w słuchaczu zadrżało, by pomyślał choć przez chwilę podobnym torem jak ja. Myślę, że bycie artystą wiąże się z poczuciem misji, przynajmniej w pewnym wymiarze. Dla niektórych będzie to poszukiwanie nowego języka muzycznego, dla innych misja edukacji, szerzenia kultury, ale zawsze jest to chęć dzielenia się swoim szczęściem z innymi.

M.B.: Pięknie powiedziane. A co takiego jest w operze, o czym zawsze warto przypominać?

R.K.: Opera jest gatunkiem ponadczasowym, łączącym w idealną całość wszystko, co w sztuce najpiękniejsze: muzykę, słowo, taniec, sztuki plastyczne. Niektórzy uważają operę za formę skostniałą, która jest teatrem nic nie czujących marionetek. Nie zgadzam się z tym. Wiem, że historie, które opowiada, są ponadczasowe, przekazują jakąś prawdę o życiu, która zawsze jest aktualna. Nie jest ważne, czy operę klasyczną odegramy w strojach w epoki, czy przeniesiemy do XXI wieku, jeśli zamysł reżysera ma sens i nie działa on w sprzeczności z librettem i muzyką, a przede wszystkim nadal będzie przekazywać ponadczasową prawdę o życiu. Najpiękniejsze jest chyba jednak to, że dzięki operze możemy przeżyć nawet najbardziej skrajne emocje z pozycji dość bezpiecznej. Będą to nie tylko wielkie miłosne historie i rozstania, ale i obcowanie ze śmiercią, samotnością, chorobą i wojną. Wychodzimy z opery, będąc bezpieczni, bez tych przykrych życiowych doświadczeń, ale równocześnie o te właśnie doświadczenia bogatsi.

M.B.: Życie artysty nie zawsze jest usłane różami. Jak wielkiej czasem potrzeba determinacji, by realizować swoją pasję? Czy masz za sobą tego rodzaju doświadczenia? Czy stanąłeś kiedyś przed wyborem pomiędzy muzyką a „wygodniejszym” życiem?

R.K.: Odkąd rozpocząłem studia muzyczne miałem wiele momentów zwątpienia. Zastanawiałem się, czy się do tego nadaję. Czy późno rozpoczęta edukacja muzyczna nie jest problemem, czy poznam literaturę, teorię muzyki, grę na fortepianie na wystarczającym poziomie itd. Jednak mając coraz więcej okazji do pracy jako dyrygent, zacząłem czuć się szczęśliwy, kiedy mogłem prowadzić orkiestrę – kreować. Punktem przełomowym był dla mnie chyba spektakl „Le Villi” Pucciniego. Bardzo to przeżyłem. Pierwszy profesjonalny spektakl operowy, który tworzyłem od początku do końca w Operze Bałtyckiej. Dzieło piękne, pełne świeżości i aktualności. Wtedy poczułem, że warto tę zapomnianą historię opowiedzieć od nowa, pokazać, że historia Anny i Roberta i czarów to tylko pretekst, by powiedzieć o czymś ważnym. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Może jedynie to, że chcę mówić bardziej, więcej, głośniej i odważniej. Nie interesuje mnie wygodne życie. Gdy dyryguję – jestem szczęśliwy. A tylko w ten sposób mogę przekazać piękno i prawdę oraz sprawić, aby inni byli szczęśliwi.
Fot. M. Alenowicz (01).