ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (72) / 2006

Dominik Sołowiej,

SAMOBÓJSTWO PISARZA

A A A
Gdyby na literackiej mapie Polski zabrakło Jerzego Pilcha, proza współczesna poniosłaby niepowetowaną stratę. O twórczości autora „Spisu cudzołożnic” lubimy dyskutować – chwalimy ją, krytykujemy lub staramy się o niej zapomnieć. Kiedy Jerzy Pilch zdobył nagrodę wydawców NIKE, krytycy i czytelnicy jednogłośnie przyznali, że talent pisarza został wreszcie doceniony. Od tego czasu minęło już pięć lat. Czy Pilch wciąż jest tym samym autorem, spod pióra którego wyszła powieść „Pod Mocnym Aniołem”? Nie wszyscy są o tym przekonani. Powód? Na rynku księgarskim ukazała się kolejna książka Pilcha – „Moje pierwsze samobójstwo”, którą, niestety, trudno zaliczyć do wybitnych osiągnięć pisarza. Czyżby autor stracił „natchnienie”? A może powodem jest kontrakt ze Światem Książki, podpisany w 2003 roku?

Nie jest tajemnicą, że do 2009 w wydawnictwie tym ukazać się ma przynajmniej pięć książek Jerzego Pilcha (poza umową opublikowane zostało „Miasto utrapienia”). I tak w 2004 roku Pilch opublikował dramat ,,Narty Ojca Świętego”, później zbiór opowiadań ,,Pisz do Pilcha”, a w tym roku ,,Moje pierwsze samobójstwo". Jak widać autor „Upadku człowieka pod Dworcem Centralnym” potrafi pisać szybko i skutecznie, ale czy dobrze? „Pisz do Pilcha” to zbiór nadesłanych opowiadań – sam autor przy pracy zbytnio się nie wysilił. Dramat „Narty Ojca Świętego” jest raczej epizodem w powieściopisarskiej karierze Pilcha. Teraz przyszła kolej na zbiór opowiadań.

Narratorem „Mojego pierwszego samobójstwa” jest znany pisarz, kobieciarz, bywalec artystyczno-kulturalnego świata Warszawy. Jego refleksje o pogmatwanym życiu współczesnego człowieka przeplatają się ze wspomnieniami z dzieciństwa i z lat młodości. Surowa ewangelicka rodzina, praktyki w szkole średniej, pierwsze erotyczne przygody – z tych strzępów pamięci narrator Pilcha buduje swoją opowieść, znajdujemy w jego historiach także wątek alkoholowy (narrator z pasją przesiaduje w knajpie „Europa”, wysłuchując plotek o zboczeńcu – seryjnym mordercy). Mimo że Pilch nie raz już udowodnił, że ma rękę do ciekawej, zmysłowej (!) narracji, niektóre fragmenty „Mojego pierwszego samobójstwa” są trudne do strawienia: „Osobiście – muszę wyznać – mam czułość nawet do najbardziej przechodzonych dup literackich: Anny Kareniny, madame Bovary i Kławdii Chauchat. Żal mi, że pierwszej nie rozpinałem gorsetu; drugiej nie potraktowałem z całą, na jaką zasługuje brutalnością; że trzecia w sylwestrową noc nie do mojego pokoju przyszła. Dobrze, powiem wprost i dosadnie, choć zarazem na wskroś metaforycznie: żałuję, że nie obciągnęła mi Izolda, że nie miałem seksu analnego z szekspirowską Julią. A nawet żałuję, że to nie mnie, a Leverkühna mityczna kurwa zaraziła syfilisem” (s. 140).

Nawet opowiadanie o najbardziej obiecującym tytule – „Najpiękniejsza Kobieta Świata”, przynosi rozczarowanie. Na jednym z wystawnych przyjęć w Warszawie bohater spotyka uwielbianą przez wszystkich gwiazdę ekranu, w której od dawna podkochiwał się jak szczeniak. Talent do prowadzenia flirtu, a może urok osobisty sprawia, że nasz bohater nawiązuje długą i owocną rozmowę z aktorką. Później sprawy nabierają szybszego biegu – pisarz ląduje z gwiazdą filmową w łóżku i, jak przystało na prawdziwego romantyka, wyznaje jej miłość. Ale że czasy są nieromantyczne, aktorka tego uczucia nie odwzajemnia. Po upojnej nocy z kochankiem pragnie wrócić do męża. Banalna historia, jakich w życiu wiele. I równie banalnie się kończy: zdruzgotany bohater postanawia ustrzelić (z wiatrówki) swoją ukochaną.

Pilch tym razem „popełnia klasyczny błąd debiutanta” – zamiast napisać celnie i przekonująco, snuje dygresje i (co ciekawe) przyznaje się do błędów: „Piszę pierwszą w życiu scenę łóżkową i popełniam klasyczny błąd debiutanta – zamiast natychmiast przystąpić do rzeczy, zamiast od razu zacząć rozstępujące się niczym obłok ciało Najpiękniejszej Kobiety Świata opisywać – wchodzę w zawiłe wstępy i dygresje. Ale jak się miało w łóżku Najpiękniejszą Kobietę Świata, to człowiek się czuje wzmocniony intelektualnie, że zdaje mu się: ma prawo do formułowania tez fundamentalnych. Ma prawo do stawiania i do rozstrzygani kwestii kluczowych. Stawiam zatem (i zaraz rozstrzygnę) następującą kwestię kluczową: Co mianowicie w seksie jest kwestią kluczową?” (s. 24-25). Według Pilcha nie samo zbliżenie jest kluczowe, tylko wstępna pozycja, o której, jak się okazuje, bardzo często zapominamy: „Z miliona powodów ludzkość ponosiła klęski miłosne. Ale miliard razy poniosła klęskę, miliard razy do niczego nie doszło, ponieważ on nie wiedział, jak się ma przesiąść z fotela na kanapę” (s. 26). Mówiąc w skrócie: za dużo w tym wszystkim dosłowności!

„To Pilch, jakiego kochamy najbardziej na świecie. Luterski, cały z Wisły i Krakowa, błyskotliwy, ironiczny, zabawny, a jednocześnie łagodnie przyprawiony nostalgią...” – takie stwierdzenie znaleźć można na stronie internetowej autora (www.jerzypilch.pl). Niestety, oryginalne nawiązania do obyczajowości ewangelickiej nijak nie przystają do „ironiczności” i „błyskotliwości”, o której wspomina recenzent. Powrót do lat dzieciństwa to zawsze dobry pomysł na literaturę. W tym jednak przypadku Pilch kompletnie się pogubił: refleksje o alkoholu, erotyce i śmierci zdominowały wspomnienia narratora, więc trudno jest w nich odnaleźć cokolwiek nostalgicznego i łagodnego. Opowieść o pierwszym samobójstwie ani nie bawi, ani nie smuci. Zastanawiać można się tylko, czy pisarz naprawdę nie miał lepszych pomysłów na książkę.

Jerzy Pilch uwielbia nawiązania do literatury i sztuki. Bo przecież intertekstualne sformułowania, krótkie komentarze i recenzje wzbogacają czytelnika, a i udowodniają, że autor jest człowiekiem oczytanym. Ale podczas pracy nad „Moim pierwszym samobójstwem” Pilch nie czuł się najwyraźniej na siłach, bo nawiązania te wypadają mizernie (w porównaniu np. z „Pod Mocnym Aniołem”): „Byłem i jestem tą książką [„Biesami” – D.S.] zachwycony – na moje kolejne samobójcze próby nie miała ona jednak żadnego wpływu. Bohater Dostojewskiego, a może w ogóle bohaterowie literaccy fest nad swymi samobójstwami kombinują – ja nie kombinuję. Ja chcę mieć święty spokój” (s. 39). Po tych słowach jakby nigdy nic Pilch przechodzi do dalszej części swojego opowiadania, w którym jego bohater kombinuje, jak rzucić się z balkonu swojego mieszkania tak, by nie przeszkodzili mu jego rodzice. Szkoda, że Pilch tak szybko rezygnuje z intelektualnej zabawy literaturą, jakby nie starczało mu energii na rozwinięcie tematu i zaskoczenie czytelnika ciekawym zakończeniem. Zaskakujący na pewno nie jest finał opowiadania „Moje pierwsze samobójstwo”. Kiedy bohater decyduje się na samobójczy skok z balkonu, budzi się nagle jego ojciec i z impetem biegnie do łazienki: „historia mojego pierwszego samobójstwa jest też opowieścią o tym, jak alkohol po raz pierwszy w życiu zabrał mi wolność. Mam – rzecz jasna – na myśli alkohol występujący z trzewi mojego starego. Biedak rzygał prawie do rana. Miał słabą głowę” (s. 56). Cóż, Pilchowi zabrakło pewnie impetu, by sprawnie zakończyć pisane jakby na siłę opowiadanie.

„Pękamy ze śmiechu, czytając o kuchennej awanturze rodziców narratora, w której matka wylewa na ojca zupę grzybową, a on w nią słoikiem z kompotem – czytamy w materiałach promujących najnowszą omawianą książkę. – Chichoczemy na myśl, że ‘szkła kontaktowe prowadzą do eksterminacji okularnic’”. Czy aby na pewno wszyscy śmieją się z tych dowcipów? Sam fakt, że ktoś ma talent do opowiadania, mistrza prozy z niego nie czyni. Trzeba znaleźć odpowiedni temat, a te kilka opowiadań, które się złożyły na tom „Moje pierwsze samobójstwo”, są dowodem na to, że Pilch nie miał pomysłu na jednolitą, spójną i interesującą fabułę powieściową. Kolejny punkt w kontrakcie ze Światem Książki został wypełniony. Może o to tylko chodziło?
Jerzy Pilch: „Moje pierwsze samobójstwo”. Świat Książki. Warszawa 2006.
Książkę udostępniła księgarnia „Akcent” w Białymstoku.