ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (279-280) / 2015

Łukasz Folda, Wojciech Brzoska, Dominik Gawroński,

ELEKTRONIKA MOGŁABY NAS ZAMYKAĆ

A A A
Zespół Brzoska i Gawroński powstał w 2011 roku po spotkaniu poety, autora siedmiu książek Wojciecha Brzoski z kompozytorem muzyki elektronicznej, autorem oscylującej wokół ambitniejszej muzyki klubowej, wydanej w 2009 roku płyty „Cup of coffe”, Dominikiem Gawrońskim. Do współpracy zaprosili wokalistkę Joannę Małankę. Po pewnym czasie do składu dołączył rozpoznawalny dzięki współpracy z zespołami Sensorry, Lachowicz & The Pigs i Beneficjenci Splendoru gitarzysta Wojciech Bubak, a w odsłonie koncertowej Michał Kmita na padach perkusyjnych (DJ, realizator dźwięku, autor wideo i muzyk, w przeszłości m.in. nu-metalowego K2).

Wydana przez instytucję Ars Cameralis płyta pt. „Nunatak” była pierwszym wspólnym, nie licząc dołaczonej do kwartalnika „Opcje” EPki „Nigdzie indziej”, podejściem twórców do łączenia materii poezji i muzyki. Wtedy też Dominik Gawroński zaangażował się m.in. w projekt The Hmms, a Wojciech Brzoska realizował autorski projekt resocjalizacyjny w areszcie śledczym w Katowicach, gdzie pracuje na co dzień jako animator kulturalno-społeczny.

O tym, co wydarzyło się po wydaniu pierwszej płyty, opowiadają w poniższej rozmowie.



Łukasz Folda: Trzy lata temu wydaliście płytę w składzie z Joanną Małanką, Wojtkiem Bubakiem i Michałem Kmitą. Co się wtedy wydarzyło: w sensie recenzenckim i koncertowym?

Wojciech Brzoska: W sensie recenzenckim wydarzyło się i mało i dużo. Pojawiły się właściwie same pozytywne albo bardzo pozytywne reakcje. Głównie był to jednak teksty publikowane w internecie, chociaż z naszej EP-ki „Nigdzie indziej” pojawiła się przecież i recenzja we „Wprost”. Zagraliśmy też około trzydzieści koncertów.

Dominik Gawroński: Dwadzieścia kilka.

W.B.: Chyba graliśmy więcej koncertów przed wydaniem płyty, niż po. Tak się dziwnie złożyło. Tak więc wydanie płyty nie przełożyło się na propozycje koncertowe. Ale ostatnio czytałem wywiad z braćmi Oleś w „Wysokich Obcasach” – wiadomo: świetnymi, wybitnymi muzykami pochodzącymi ze Śląska – którzy mówili dokładnie to samo. Wydali plytę w dobrej wytwórni, a później zagrali mniej koncertów.

Ł.F.: Raczej jest to tendencja ogólnopolska. Dominik, jak to widzisz z perspektywy klubowej?

D.G.: Widzę to też z perspektywy odbiorcy muzyki. Zdecydowanie więcej muzyki słucham w domu, niż na koncertach. Stety, niestety, jest to tendencja wiodąca w tej chwili. Dużo muzyki dystrybuuje się w internecie. Nie chodzi tylko o wydawanie płyt. Jest sporo serwisów, w których można muzykę streamować, takie jak Spotify, Soundcloud czy Youtube. Mam wrażenie, że bardzo wielu ludziom taki kontakt z muzyką i z wykonawcą wystarcza.



Aktualnie rynek koncertowy zdominowany jest przez festiwale. To jest coś, co ludzi elektryzuje. Jest sezon letni, kiedy odbywają się największe festiwale w Polsce. Wtedy ludzie chodzą na koncerty. Organizuje się też koncerty przy okazji festiwali, jak np. te w katowickiej Hipnozie, czy wydarzenia typu Before Tauron. One także gromadzą publiczność. Na nas działa wiele czynników, aczkolwiek nie ma powodów do narzekań ze względu na możliwośći logistyczne. Z Wojtkiem jesteśmy z Katowic, ale Wojtek Bubak mieszka w Warszawie. Do tego dochodzą obciążenia zawodowe. Myślę zatem, że liczba koncertów jest całkiem do zaakceptowania. Ja bym tutaj specjalnie nie narzekał.

Ł.F.: Występowaliście na festiwalu Ars Cameralis.

W.B.: Zagraliśmy też na Offie, ale był to występ w tzw. Kawiarni Literackiej. Byliśmy zaproszeni przez Wojtka Kuczoka, a wtedy jeszcze koncerty się tam odbywały. Poza małym festiwalem w Mysłowicach nie uczestniczyliśmy w większych imprezach. Graliśmy też w Warszawie w galerii Kordegarda, w Częstochowie na festiwalu literackim Czytaj! czy w Łowiczu. Trochę pojeździliśmy, ale jednak głównie po Śląsku. Nie mamy menadżera, więc organizujemy wszystko sami. Na Festiwalu Ars Cameralis organizowanym przez naszego wydawcę odbyła się koncertowa premiera naszej debiutanckiej płyty .

Ł.F.: Poza Śląskiem graliście też koncert w więzieniu.

W.B.: Było kilka więziennych koncertów poza Śląskiem. Na przykład przy okazji występu klubowego podczas festiwalu literacko-muzycznego w Łowiczu zostaliśmy poproszeni o zagranie koncertu w tamtejszym więzieniu. Graliśmy też na warszawskim Bemowie. Fota z tamtego koncertu znajduje się zresztą na okładce naszej EP-ki.

Ł.F.: Skoro jużo tym mówimy, czy mógłbyś powiedzieć nieco więcej na temat pracy kulturalno-resocjalizacyjnej, jaką wykonujesz w areszcie śledczym w Katowicach?

W.B.: Dużo już było powiedziane, ale mogę dodać rzecz, o której nie mówiłem wcześniej, ponieważ nie było jeszcze okazji. Udało się zaprosić wielu gości. Dzięki ich uprzejmości miałem szczęscie gościć ich u siebie w pracy, czyli w areszcie. Pojawił się m. in. Mikołaj Trzaska, który zagrał koncert, czy też raczej dał swego rodzaju pokaz gry na klarnecie i na innych instrumentach, na których grywa. Występował wtedy razem z poetą Darkiem Pado. Ta znajomość później zaowocowała tym, że Mikołaj Trzaska wziął udział w nagraniu naszej płyty. Udało się zorganizować wiele spotkań literackich, poetyckich, prozatorskich, z wybitnymi – nie boję się tego słowa – pisarzami: z Jurijem Andruchowyczem, Krzysztofem Vargą, Andrzejem Stasiukiem, z poetami słoweńskimi, z Primožem Čučnikiem, z Wojtkiem Kuczokiem, Januszem Rudnickim, z czołówką pisarzy i poetów polskich. Poza tym było wiele koncertów.



W ostatnich kilku latach było około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu wydarzeń. Mam wrażenie, że tym samym realizuję dość autorski program. Być może słowo „program” brzmi zbyt górnolotnie. Korzystam z kontaktów, które mam w dwóch środowiskach, w których sam przebywam: literackim i muzycznym. Proszę, proponuję, a jeśli dany artysta jest w okolicy, często chętnie zgadza się na występ w areszcie. Lubię dzielić się z innymi kulturą, którą sam lubię i cenię.

Ł.F.: Trzymając się chronologii, pojawił się projekt The Hmmms, w którym Dominik współpracuje z wokalistą i muzykiem Marcinem Żyskim i Krakovitz z producentem Piotrem Figlem. Co się dzieje w tej materii? Z The Hmmms wystąpiliście m. in. w TVN, a nasz wspólny znajomy Michał Kmita zrealizował dla Was teledysk.

D.G.: The Hmmms to zespół, który działa w sposób bardzo nieregularny. Marcin jest z Poznania i angażuje się w wiele działań muzycznych. Współpracujemy korespondencyjnie, co zaowocowało dwoma teledyskami, z czego produkcją jednego z nich zajął się Michał. Tak się szczęśliwie złożyło, że materiałem zainteresowała się Warner Music Poland, gdzie został wydany singiel, czyli oryginał z remiksem. Piosenka tak spodobała się Marcinowi Prokopowi, że postanowił nas zaprosić na występ przy porannej kawie do studia Dzień Dobry TVN.



Drugi projekt to rzecz, która się toczy i trwa. Jest to muzyka elektroniczna, instrumentalna, którą tworzę z Piotrem Figlem – producentem, który był zaangażowany w naszą pierwszą i drugą płytę w zakresie miksu, masteringu i studia.

Ł.F.: Warner Music Poland, TVN. Miało to jakiś wpływ na propozycje koncertowe czy na cokolwiek?

D.G.: Tego nawet nie oczekiwałbym przy skąpej ilości materiału, którą dysponujemy. Są to w tej chwili dwa skończone utwory. Natomiast z pewnością miało wpływ na zainteresowanie mediów. W dalszym ciągu oba utwory są grywane przez polską Czwórkę i jeszcze kilka innych rozgłośni, co mnie naturalnie bardzo cieszy. Muzyka znalazła swoje grono odbiorców. Nasz projekt jest kontynuowany. Pracujemy nad nowym materiałem i mam nadzieję, że w najbliższym czasie EPka, nad którą pracujemy ujrzy światło dzienne.

Ł.F.: A robisz jeszcze jakieś rzeczy solowe, instrumentalne?

D.G.: Nie, zupełnie nie. Za każdym razem, kiedy przychodzi mi do glowy jakiś pomysł, zastanawiam się, w którym z obszarów mojej działalności miałby on najlepsze zastosowanie. Nie mam na razie takich planów, żeby wydawać muzykę pod swoim nazwiskiem, żeby powrócić do korzeni, czyli do pierwszej płyty.

Ł.F.: Skoro już mówimy o projektach pobocznych, trzeba wspomnieć o zespole katowickiego perkusisty muzyki improwizowanej Przemka Borowieckiego i wokalistki operowej Iwony Karbowskiej, w który byłeś – Wojtku – zaangażowany. Była to interpretacja Twojej poezji. Kręciliśmy teledyski, powstała płyta. Jak się to wszystko potoczyło?

W.B.: Potoczyło się dość nieoczekiwanie, niespodziewanie. Też oczywiście zapracowały tutaj jakieś kontakty. Poznałem Iwonę Karbowską i Michała, jej męża, w połowie zeszłego roku. Rozmawialiśmy na temat rzeczy, które robię w pracy, pojawiły się wątki literackie. Już nie pamiętam, czy on, czy ona – zadzwonili do mnie z pytaniem o udostępnienie tekstów więźniów z konkursu poetyckiego [im. Jeana Geneta, który W.B. organizuje w areszcie – przyp. ŁF]. Ale nie było za bardzo czasu, żeby uzyskać potrzebne zgody i pozałatwiać sprawy formalne. Powiedziałem, że w tym pomyśle nie mogę pomóc, jeśli chodzi o podopiecznych, bo jest zbyt mało czasu, by uzyskać zgody na ewentulne wykorzystanie ich tekstów. Część z nich nadal przebywa w więzieniach, część już wyszła. Nie dało się tego opanować w ciągu tygodnia. Powiedziałem, że jeśli mają ochotę, oczywiście, nie chcę się narzucać, ale jest wiele moich tekstów niewykorzystanych. I tak zaczęliśmy współpracę. Podrzuciłem tomiki wydane i dwa niewydane. Michał miał wpływ na muzykę. Stworzył partie instrumentalne. Zaprosił swojego przyjaciela Przemka Borowieckiego, świetnego perkusistę kojarzonego głównie ze 100nką, ale też z innymi zespołami, choćby Aladdin Killers [poza tym Moon Hoax, który tworzy m. in. z Michałem Karbowskim i Marcinem Ciupidro z Robotobiboka oraz koncertowe składy Abradaba i Kalibra 44 – przyp. ŁF]. Iwona przysłała mi kilka moich wierszy, które wybrała. Nie zamierzałem w to ingerować, Iwona mogła korzystać z moich tekstów w dowolny sposób, wprowadzając zmiany, ingerując w te teksty na potrzeby muzyczne. Nie chciała mi też wysłać wersji szkicowych, tylko dopiero po ich nagraniu w studio. Kiedy to usłyszałem, musiałem się z tym jakoś zmierzyć. Był to dla mnie teoretycznie, totalnie mi obcy projekt. Mam na myśli warstwę operową, bo perkusyjna była mi bliższa.



W całości było to dla mnie dość zaskakujące. Pamiętam, że słuchałem tej plyty kilkakrotnie i byłem zaskoczony bardzo pozytywnie, bo takie eksperymenty zdarzają się naprawdę rzadko. Część tekstów, które Iwona wybrała, lubię bardziej, część mniej. Postanowiłem odłożyć swoje podejście do tekstów na dalszy plan. Muzycznie, całościowo było to zrobione bardzo sensownie i rzeczywiście, powstał spójny materiał.

Ł.F.: Wasza wspólna, najnowsza płyta „Słońce lupa i mrówki opublikowana razem z tomikiem poezji „W każdym momencie, na przyjście i odejście”, jest świetnie wydana. Płytomik, który mamy tu dziś ze sobą, nie jest książką z płytą w foliowej kopercie, ani płytą z książeczką, z której ciężko cokolwiek rozczytać. Proporcje między książką poetycką, a albumem muzycznym są równomierne. Materiał muzyczny tu zawarty powstał jeszcze przed płytą „Wiersze na operę i perkusję Iwony i Przemka?

W.B.: Tak, zgadza się.

Ł.F.: Jak to wyglądało? Standardowo? Czy Twoje nagrania były pierwsze, a muzycy dograli swoje partie? Czy inspirowałeś się tekstami?

D.G.: W większości przypadków było tak jak podczas tworzenia pierwszej płyty. Zapoznawałem Wojtka z muzyką, a on dopasowywał teksty. Z jednym wyjątkiem, którym jest piosenka „Annie Leibovitz fotografuje niebo dla Susan Sontag”. Całość muzyki została napisana w jeden wieczór. To pierwsza, wyjątkowa sytuacja. A druga jest taka, że muzyka była zainspirowana tekstem Wojtka. Po trzecie, jest to wyjątkowy utwór, ponieważ śpiewa go solo Asia [Małanka, wokalistka zespołu, wcześniej z reguły występująca z W. Brzoską w duecie, intonowała wokalizy lub śpiewała chórki – przyp. ŁF]. Jest to utwór z kilku powodów wyjątkowy. W przypadku pozostałych utworów Wojtek wybierał teksty do muzyki.



Ł.F.: Tak, słyszałem już płytę i jest to jej najlepszy utwór. Fenomen. Czy nie myśleliście, by bardziej scalić proces twórczy, bardziej angażować pozostałych członków zespołu? Wiem, że wygląda to tak, że przynosisz muzykę, a reszta zespołu dogrywa pojedyncze partie.

D.G.: Zdarzały się takie improwizacje na próbach. Póki co, żadna z nich nie zakończyła się utworem (śmiech). Czemu nie? Zdarzały się takie sytuacje koncertowe. Co roku, od kilku lat występuję razem z Wojtkiem Bubakiem na festiwalu Ars Cameralis w ramach wydarzenia Zbieg poetycki Na dziko. W trakcie występu improwizujemy do odczytów poezji; powstają też improwizacje poetów. Była też impreza dla Ukrainy organizowana przez katowicki klub Katofonia. Występowali tam Wojtek, Bartek Majzel, Wojtek Bubak na gitarze i Michał Kmita na perkusji. Powstawała tam nie tyle zaprogramowana przeze mnie muzyka, a improwizacje. Jest to zupełnie inna przyjemność; radość z grania, jeżeli robimy coś razem w czasie rzeczywistym, a nie nagrywamy wokale do gotowego podkładu.

W.B.: Ale do tego potrzebujemy „żywych” instrumentów.

D.G.: Tak, do tego potrzebujemy „żywych” instrumentów. Nie do końca jest to możliwe, ponieważ elektronika jest muzyką, która wymaga operowania niekiedy kilkoma instrumentami naraz. Oczywiście, jest to możliwe, jeżeli przygotujemy jakiś materiał i sterujemy tym na żywo, ale ma to pewne granice. Jest to możliwe, ale byłaby to muzyka o zupełnie innym charakterze, bardziej improwizowanym. Jest to jakaś myśl na przyszłość, natomiast taka formuła utworów, które posiadają jakąś zaplanowaną kompozycję, mi odpowiada. Choć eksperymentowanie w czasie rzeczywistym to duża przyjemnośc.

Ł.F.: Na „Słońce, lupa i mrówki pojawiły się nowe teksty. Czy były to wiersze już wcześniej napisane?

W.B.: To są nowe rzeczy. Większość tych wierszy jest w nowym tomiku. Jedynym wierszem, spoza książki, która ukazuje się razem z płytą, jest „Annie Leibovitz”.

D.G.: Kolejny wyjątek (śmiech)

W.B.: To wiersz z książki poprzedniej: „Drugi koniec wszystkiego” z 2010 roku. Także wszystkie wiersze są nowe, jeżeli możemy mówić o nowych, mając na myśli ostatnie pięć lat, bo taką miałem przerwę wydawniczą. Ale tak! Są nowe, ale nie najnowsze. Nie było tekstowego grzebania w archiwum, poprzednich tomikach z myślą o płycie, tak jak było w przypadku naszego pierwszego projektu. Chociaż zdarzają się sytuacje jeszcze inne! Teksty poetyckie, które stały się tekstami naszych utworów i znalazły się na naszej pierwszej płycie, jak np. „Tesco jest wszędzie”, dopiero teraz zostały opublikowane w tomiku. Będzie to pierwodruk w książce. To wszystko mocno przepływa, miksuje się w czasie.

Ł.F.: A czy zdarzyło się kiedyś tak, że muzyka Dominika zainspirowała Cię do napisania wiersza?

W.B.: Muzyka nie, natomiast zdarzały się sytaucje prywatne, historie, opowieści, które zainspirowały mnie do tego, by napisać wiersz. Tak było z utworem tytułowym z płyty „Słońce, lupa i mrówki”. Jest to historia opowiedziana przed Dominika, którą ja dość mocno przerobiłem w wyobraźni. Ale jej szkielet jest zachowany.

Ł.F.: Na nowej płycie pojawiają się Mikołaj Trzaska i Andrzej Teofil.

W.B.: I Wojtek Kucharczyk.

Ł.F.: Tak, jest remiks Wojtka Kuchaczyka. Jak doszło do tej współpracy? Wiem, że Teofil był z Wami w studio? Jak wyglądał proces kreatywny?

D.G.: Jeśli chodzi o Teo, poznaliśmy się – z tego, co pamiętam – w trakcie występu w nieistniejącej już, niestety, Galerii Nie zastawiać, kiedy wraz z Michałem [Kmitą – przyp. ŁF] graliśmy live podczas wernisażu. Andrzej Teofil improwizował z nami na akordeonie i tak miło się nam razem grało, że pojawił się w trakcie rozmowy temat nowej płyty z Wojtkiem, który też tam był. Zaprosiliśmy Teo do studia. Zaowocowało to jednym utworem.

Ł.F.: A skąd Mikołaj Trzaska?

W.B.: Poznaliśmy się w więzieniu. Oczywiście, doskonale kojarzyłem go muzycznie od wielu lat. Trochę zainspirowała i dodała mi odwagi pierwszą płyta zespołu Trupa Trupa (teraz wydali drugą). To bardzo dobra muzyka, zrealizowana z poetą Grzegorzem Kwiatkowskim na wokalu, gdzie gościnnie wystapił Mikołaj w paru utworach. Pamiętam, że wtedy zdecydowałem zapytać Mikołaja, czy by i nas wspomógł. Pierwsza reakcja była bardzo pozytywna, hurraoptymisytyczna. Później okazało się, że to wszystko będzie dość mocno rozciągnięte w czasie. Mikołaj jest, jak wiadomo, człowiekiem bardzo zajętym. Częściej gra poza Polską, albo nawet poza Europą, ale głównym problemem okazała się dla niego gęstość muzyczna naszych utworów. Ale muzyka mu się jak najbardziej spodobała. Pewnie inaczej nie wziąłby w tym udziału. Mikołaj przy szczerych chęciach chciał coś dograć, ale nie dawał rady! Mówił, że jest zbyt gęsto muzycznie.

Ł.F.: Duży komplement dla Dominika (śmiech całej trójki).

W.B.: Wziąłem sprawy w swoje ręce, bo nie była to łatwa sytuacja. Postanowiłem wypowiedzieć się za Dominika: „Możemy zawsze odchudzić te utwory, to elektronika, zrobimy miejsce muzyczne”. Pamiętam doskonale, gdyż było to dość niesamowite. Mikołaj mówi: „Dajcie mi jeszcze trochę czasu, dajcie mi jeszcze szansę”. Następnego dnia po tej rozmowie zadzwonił absolutnie rozentuzjazmowany: „Wojtku, chyba się udało!”, z radością w głosie. I rzeczywiście, wysłał chyba po dwie ścieżki do dwóch utworów, dla nas, do wyboru.

D.G.: Tak.

W.B.: Wysłał rozwiązania alternatywne, do wyboru. Później cała praca pozostała w rękach Dominika.

Ł.F.: Czy nagrania Teofila i Mikołaja Trzaski były mocno edytowane? Rozmawiałem o Waszej płycie z Teofilem i ponoć finalnie w utworze, w którym wziął udział, został tylko fragment, czyli intro.

D.G.: Jeśli chodzi o Teofila, to, co nagrał, zostało wysamplowane. Jeśli chodzi o Mikołaja Trzaskę, nagrał swoje partie do utworów, których nie trzeba było odchudzać. Doskonale się wkomponował. Moja praca edytorska była minimalna.

W.B.: Czyli jego strach był na zapas.

D.G.: (śmiech) Całe szczęście. Praca edytorska polegała na tym, że część wziąłem z pierwszej próbki, a inną z drugiej. Tam nie było żadnego sklejania, żadnego samplingu. Absolutnie. Są to pełne nagrania Mikołaja. Nie było żadnej mojej ingerencji. Nie było to potrzebne. Z akordeonem było trochę więcej pracy. Numer, do którego był dogrywany akordeon, był jeszcze na etapie produkcji, aranżowania. „Annie Leibovitz” powstawała krócej. Okazało się, że po wrzuceniu klarnetu nie trzeba zupełnie nic robić. Natomiast utwór „List do ojca/list do brata” [gdzie pojawia się Andrzej Teofil z akordeonem – przyp. ŁF] dopiero się tworzył. Ze względu na aranżowanie tego utworu zostały wykorzystane sample.

W.B.: Myślę, że Mikołaj – choć nie chcę się wypowiadać za bardzo za niego w tej sytuacji dla nas niesamowicie pozytywnej – musiał poczuć troszkę wolności, mniej presji muzyczno-czasowej. W końcu poczuł, że jesteśmy otwarci. W pierwszym momencie, gdy propozycja z naszej strony padła, Mikołaj mówił: „Wojtku, wiesz że bywam nazywany rzeźnikiem z Trójmiasta?” Bardzo fajna przygoda, choć na odległość. Czujemy się zaszczyceni – to po pierwsze – a po drugie, wyszła po prostu rzecz bardzo fajna muzycznie.

D.G.: Tak, zupełnie inaczej brzmiałyby te utwory. Nie wyobrażam ich sobie teraz bez klarnetu.

W.B.: I to będzie dla nas wyzwanie koncertowe.

Ł.F.: Mamy jeszcze remiks Wojtka Kucharczyka. O proces kreatywny trzeba by jego zapytać. Projektował okładkę Waszej pierwszej płyty. Jaki jest jest Wasz odbiór tego remiksu?

W.B.: Poznaliśmy się przy okazji pierwszej płyty. Wojtek współpracował z naszym wydawcą, Ars Cameralis. Zrobił świetną okładkę. Była zresztą razem z innymi projektami graficznymi Wojtka pokazywana w Cieszynie na wystawie dizajnu, na Zamku. Teraz szukaliśmy wydawcy i pamiętam, że wysłałem Wojtkowi materiał. Powiedział, że wydawniczo to do mik.musik nie pasuje, natomiast sam zaproponował zrobienie remiksu.

Ł.F.: Jest to dość mocno zmieniona wersja utworu „Znikająca postać.

D.G.: Jest to interpretacja tego utworu. Zupełnie coś innego. To wykonane w stylu charakterystycznym dla Kucharczyka. Takie Kucharczykowe techno. Rzecz pozagatunkowa. Jest to inspirowane muzyką elektroniczną, techno, ale sięga głębiej do korzeni tego gatunku, głębiej niż Detroit. Trzeba by jego zapytać, ale w moim odbiorze wyciąga esencję w postaci inspiracji rytmami transowymi. To ciekawe dopełnienie całości i bardzo ciekawa interpretacja tego utworu.

W.B.: Bardzo fajnie pobawił się też wokalem. Nie wiem, na ile Asia jest zadowolona. Ale idealnie pasuje do tekstu, bo przecież nie jest to jakiś szczególnie optymistyczny kawałek. Wokal Aśki, nie wiem, przez co został przepuszczony, ale brzmi pozagrobowo. Jak z jakiegoś worka czy folii.

Ł.F.: Zanikające wokale w utworze „Znikająca postać”.

D.G.: (śmiech)

W.B.: Tak. Kolejna przygoda. Cały czas poznajemy fajnych ludzi, z którymi robimy nowe rzeczy. Wydawałoby się, że elektronika mogłaby nas zamykać na współpracę z innymi. Zaczynaliśmy we dwóch, ale przez cały czas od początku istnienia zespołu poznajemy nowych ludzi, którzy nas inspirują i to jest świetne.

D.G.: To bardzo inspirujące ze względu na spore ograniczenie, jakie niesie ze sobą produkcja muzyki na elektronicznym sprzęcie. Bardzo ciekawe jest połączenie z energią muzyków grających na żywo. Wtedy powstaje coś zupełnie innego. Staje się kompletnie odmienne od elektronicznej produkcji muzyki.

Ł.F.: Jakie widzicie różnice pomiędzy pierwszą, a drugą, obecnie wydawaną płytą? W sensie zgrania, koncepcji, strategii, współpracy w ramach kolektywu, zespołu.

D.G.: Pojawia się tu wiele aspektów. Gdy zaczynaliśmy współpracę, nasze oczekiwania były zupełnie inne, niż w trakcie pracy nad drugą płytą. Myślę, że każdy zespół może to powiedzieć. Poznanie Wojtka to był pierwszy kontakt z „żywym” człowiekiem w trakcie robienia muzyki. Wcześniej siedziałem sobie w studiu, w domu i tam powstawały rzeczy robione przeze mnie. Nagle pojawia się drugi człowiek i całość nabiera zupełnie innego charakteru. Jeśli chodzi o pierwszą płytę, połączenie wierszy z muzyką było dla mnie nowością. Wojtek zrobił taką płytę już wcześniej. Dla mnie to była zupełna nowość. Z mojej strony koncentrowałem się na łączeniu tekstów Wojtka z gotowymi podkładami, natomiast wszystkie podkłady, które powstały na drugą płytę, były zrobione już po powstaniu płyty pierwszej, z nastawieniem na to, że zostaną wykorzystane z użyciem wokalu Asi czy Wojtka, co zmieniło perspektywę procesu twórczego, aranżacji utworów. Dodatkowo, dla mnie najwiekszym wyzwaniem podczas tworzenia drugiej płyty była próba znalezienia balansu pomiędzy treścią wierszy, a formą muzyczną. To największe wyzwanie w naszej twórczości: żeby znaleźć złoty środek, żeby te rzeczy się uzupełniały i przenikały nawzajem.

Ł.F.: Czy jest jakaś koncepcja brzmieniowa, która spaja ten album?

D.G.: Jest. Ale nie wyłącznie brzmieniowa. Mam na myśli konstrukcję utworów. Chodzi o to, żeby całość miała odpowiedni charakter. Przy pierwszej płycie koncentrowaliśmy się na czymś innym. Współpraca z ludźmi była świeżym doświadczeniem. Teraz trzeba było zastanowić się, zanim w ogóle zaczęliśmy, jak widzielibyśmy kształt drugiej płyty. Potem powstały rzeczy zgodne z nakreśloną wizją. To jest coś, czego zupełnie nie było w trakcie pracy nad pierwszą płytą.

W.B.: Jeszcze w fazie szkieletu taka wizja była nakreślona, choć potem pojawiły się te sytuacje, o których już mówiliśmy: tu jeden instrument, tu drugi. Tak; taka wizja płyty się pojawiła.

Ł.F.: Jest jakaś klamra narracyjna, jeśli chodzi o teksty, wiersze na płycie?

W.B.: Nie zawsze buduję ksiązki poetyckie na zasadzie koncept-albumów. Tytuł jest wzięty z konkretnego tekstu: „Słońce, lupa i mrówki” wiele mówi. To odwieczna tematyka miłosno-funeralna, a właściwie miłosno-dziecięco-funeralna.

Ł.F.: Dla mnie jest to płyta mocna wspomnieniowa.

W.B.: Rzadko wybiegamy w twórczości w przyszłość, częściej wspominamy. Szadź melancholii czy wspomnień, czasami zaprojektowana, czasami oparta na rzeczywistych doświadczeniach, jest tu obecna. To nie jest jakoś mocno konceptualne. Intuicyjnie czuliśmy, że tytuł, który wymyśliliśmy wspólnie, oddaje klimat płyty.



Ł.F.: Jak wygląda obecny skład zespołu? Michał Kmita jest Berlinie, Wojtek Bubak w Warszawie. Współpracowliście – pośrednio – z Przemkiem Borowieckim i Michałem Karbowskim. Jakie są widoki na przyszłość?

D.G.: Są określone. Planujemy grać koncerty w nowym składzie. Naturalnie z Asią, z Przemkiem Borowieckim na perkusji (bo jest fantastyczny) i świetnym gitarzystą Michałem Karbowskim.

W.B.: Znowu poznaliśmy nowych ludzi. Ten proces trwa. Tak się stało. Trochę logistycznie, trochę towarzysko. W miejsce dwóch osób, czyli Michała Kmity i Wojtka Bubaka, na razie wskoczą świetni muzycy, wykształceni i doświadczeni: Przemek Borowiecki i Michał Karbowski. Już po pierwszej próbie czujemy, że jest dobrze.

Ł.F.: Powiedzcie coś o tej próbie. Jak wygląda obecna odsłona zespołu w kwintecie? Czego możemy się spodziewać?

D.G.: Myślę, że przede wszystkim wywalenia numerów do góry nogami. To są muzycy, którzy – z tego, co sami mówili – nigdy nie pracowali z elektroniką. Dla mnie to atut. Ale przecież elektronika jest obecna w twórczości zespołu Moon Hoax. Jest to absolutnie świeże spojrzenie na temat, jest to inna wizja, są to doskonali warsztatowo muzycy z dużą wyobraźnią. Zatem jest to coś więcej, niż mój pomysł na muzykę. To wypadkowa pomysłów kilku osób. Całość nabiera nowego kształtu, co bardzo nas cieszy. Praca z „żywą” perkusją jest dla nas czymś absolutnie nowym. Michał jest innym gitarzystą, niż Wojtek, więc możemy się spodziewać czegoś zupełnie nowego.

W.B.: Przemek z Michałem świetnie się rozumieją. Nie dość, że są przyjaciółmi, to grają ze sobą w Moon Hoax. Czuliśmy, widzieliśmy, że prywatna przyjaźń przekłada się na świetną współpracę muzyczną i rodzaj energetycznej transowości, improwizacji. Michał, gdy zaproponowaliśmy mu współpracę, mówił, że widzi w nas potencjał punkowy. Myślę, że osoby, które posłuchają naszej nowej płyty, a później pójdą na koncert, będa mocno zaskoczone, bo elektroniczne utwory będą na koncercie brzmiały wręcz punkowo. Ten przeskok jest naprawdę spory.

Ł.F.: Kto wydał płytę „Słońce, lupa i mrówki i tomik „W każdym momencie, na przyjście i odejście? Gdzie można ją kupić? Gdzie można Was znaleźć w internecie?

W.B.: Płytę z książką, książkę z płytą, tudzież „płytomik”, bo tym określeniem wydawca będzie się posługiwał, wydało wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu. W skrócie WBPiCAK. Jest to obecnie jedno z wiodących wydawnictw zajmujących się prezentowaniem najnowszej polskiej poezji. Jesteśmy drugim zespołem, którego płyta została tam wydana. Do tej pory w serii płytomików ukazały się dwie publikacje poznańskiego projektu Kopyt-Kowalski. Płyta jest do nabycia przez stronę internetową wydawnictwa. Tylko tak, ale myślę, że to w zupełności wystarczy. Płytomik ukazał się w niewielkim nakładzie, więc trzeba się spieszyć.. Rzecz jest bardzo ładnie wydana i warto nie tylko posłuchać utworów w internecie, ale i poobcować z płytomikiem jako przedmiotem. Bo myślę, że rzecz wygląda kapitalnie.

D.G.: Płyta jest też dostępna w internecie na naszym souncloudzie. Wystarczy znaleźć nasz profil: Brzoska i Gawroński (kliknij, by posłuchać).

W.B.: Jeśli ktoś będzie szukał informacji na nasz temat, zapraszamy na nasz fanpage na facebooku: Brzoska i Gawroński. Zapraszamy też na koncerty. Najbliższy 22 września w Chorzowskim Centrum Kultury, w ramach cyklu „Inne Granie“.

Ł.F.: Dziękuję za rozmowę.
Fot. Dawid Chalimoniuk.