ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (282) / 2015

Sylwia Chutnik, Angelika Łuszcz,

DOBRE PISANIE NIE JEST ZALEŻNE OD PŁCI

A A A
Angelika Łuszcz: Dobravka Ugrešić w książce „Czytanie wzbronione”, zbiorze znakomitych szkiców i esejów pochodzących z lat 1996-2000, notowała: „Na demokratycznym rynku każdy ma prawo do własnego głosu. Prawdą jest, że nie każdy może być chirurgiem, matematykiem czy pianistą, ale odkąd okazało się, że każdy może wydać książkę, niejeden wtargnął na literacki rynek. Literatura stała się biletem wstępu dostępnym dla wszystkich, biletem na podróż na dostępną dla wszystkich orbitę wybrańców, sposobem zarobienia dużych pieniędzy, również dostępnym dla wszystkich. Raptem okazało się, że żyjemy w czasach, których wszyscy mają prawo do własnego głosu, wszyscy mówią i nikt nikogo nie słucha”. Nawiązując do smutnej diagnozy jugosłowiańskiej pisarki, chciałabym zapytać Sylwię Chutnik – pisarkę i czytelniczkę – jak ocenia kondycję współczesnego rynku wydawniczego w Polsce, gdzie z jednej strony wielokrotnie już obwieszczano kryzys czytelnictwa, a z drugiej masowo produkowane są książki?

Sylwia Chutnik: Jest coś w książkach, jakiś fetysz, przepustka do lepszego świata, która każe ludziom marzyć o napisaniu i wydaniu swojego tekstu. Czy jest to zapach farby drukarskiej, a może swoista pieczątka, że jesteśmy „mądrzy i wrażliwi”? Pisanie to żmudna robota, a nagroda za trudy jest dość mizerna. Pozostaje satysfakcja, może jakaś gratyfikacja finansowa lub społeczna. Mimo tego ludzie nadal piszą, robią w tych literach, tkają nowe słowa. Rację miała Ugrešić, że każdy ma prawo do własnego głosu: współczesne blogi i maniera komentowania jest tego przykładem. Ale literatura to inna kwestia. Tutaj szybko okazuje się, czy to, co ktoś nam chce powiedzieć, ma również odbiorców. Czy wystarczy uszu na te wszystkie opowieści wydawane hurtowo? Obecnie jest ogromna presja na pisanie. Byle wydać, nasycić rynek na trzy tygodnie i zabrać się znowu do roboty. Pogania się pisarzy, dyszy nad karkiem, bo przecież jest już wykupiona promocja w salonach prasowych, bo trzeba czymś zapełnić regały. I znowu: kto to będzie czytał? Jako absolwentka liceum księgarskiego, wielokrotnie słyszałam o upadku rynku czytelniczego. Problemu jednak dopatrywałabym się nie tyle w statystykach, co nastawieniu do książek. Stały się one towarem, który można zareklamować lub sprzedać jak garnek czy ubranie. Nie chodzi mi o klękanie przed księgarniami, ale o szacunek dla słowa pisanego. I drukowanego. Tymczasem nieważne, co się pisze, ważne, żeby grubo, dużo i szybko. To jest większe zagrożenie dla literatury niż liczby czytających. Umówmy się: zawsze będzie grono odbiorców i odbiorczyń literatury, nie popadajmy w histerię.

A. Ł.: Niezależne irlandzkie wydawnictwo Tramp Press zwraca się do autorów, wysyłających swoje manuskrypty, o załączenie w osobnym liście informacji o tym, kto ukształtował ich pisarstwo. Redaktor naczelna, Sarah Davis-Goff, po zaznajomieniu się z treścią stu ostatnich zgłoszeń, przekazała informację (sierpień 2015), z której wynika, że niewielki wpływ na twórczość współczesnych pisarzy i pisarek miały kobiety-autorki. Co oznacza w dzisiejszych czasach bycie kobietą-pisarką? Czy ówczesne pisarki w przestrzeni publicznej (w szerokorozumianym życiu literackim) znalazły miejsce dla siebie? Czy jest jakaś szczególna różnica w odniesieniu do pisarza-mężczyzny?

S. Ch.: Ilekroć uczestniczę w dyskusjach o kobiecym pisaniu i jego odbiorze, to muszę okopywać się na radykalnych stanowiskach. Nie da się chyba inaczej, ale trudno. Otóż uważam, że specyfika doświadczeń kobiecych determinuje często ich twórczość. Nie oznacza to, że istnieje jeden styl pisania charakterystyczny dla kobiet. Pamiętajmy, że płeć ta rozumiana jest tu mniej biologicznie, a bardziej kulturowo. Gender, proszę państwa. A ponieważ w naszym świecie to nadal doświadczenie męskie jest bardziej poważane, to kobiece pisarstwo spycha się na marginesy „literatury specjalistycznej”. Och, znowu o macierzyństwie, znowu o dyskryminacji. Dlaczego książka Patrycji Pustkowiak tak namieszała? Bo traktowała o stylu życia „męskim”, gdzie rzyganie po alkoholu jest archetypiczną opowieścią o trudach tego świata. Gdzie przypadkowy seks i cierpienia egzystencjalne świadczą o skomplikowanej duszy. A tu – bęc – nagle się okazuje, że i kobiety mogą żyć w ten sposób. Odwrotnie jest z fenomenem Karla Ove Knausgarda, u niego dominują długie opisy opieki nad dziećmi i łzy nad codziennością. Przecież to były tematy zarezerwowane dla kobiet. Coś się dzieje w literaturze, obserwuję próbę złamania starych kodów płciowych. Mimo wszystko pozycja kobiet na rynku jest dość chwiejna. Widać to po nominacjach, publikacjach czy choćby liczbie kobiet zapraszanych na festiwale literackie. Tu nie chodzi o spiskowe teorie, ale liczby. A najbardziej mnie bawią wytłumaczenia, że widocznie mężczyźni piszą lepiej i dlatego są bardziej obecni. O tak? A więc jednak nie ma literatury dobrej czy złej, tylko jest ta pisana przez mężczyzn? To absurdalne: dobre pisanie nie jest zależne od płci. To wszystko to kulturowa gra: o władzę w środowisku, o reprezentację i kasę. Nadal istnieje hierarchia tematów uniwersalnych i kobiecych. Jestem tym zmęczona. Dlaczego temat macierzyństwa nie jest uniwersalny? Ludzie, posłuchajcie głosu swoich matek!

A. Ł.: Dariusz Nowacki ponad dekadę temu w tekście „Tu zaszła zmiana” („Miesięcznik Znak”, lipiec 2003) zapisał, że głos krytyka „nie posiada już mocy sprawczej czy rozstrzygającej, gdyż zupełnie inne czynniki i okoliczności wpływają na czytelnicze mody, rankingi i hierarchie”. W programie „Cappuccino z książką”, emitowanym na kanale TVP Kultura, występuje Pani (wespół z Anną Kałużą oraz Karoliną Sulej) w roli prowadzącej i konferuje Pani na temat nowości wydawniczych oraz życia literackiego w ogóle. Jak z Pani perspektywy rysuje się rola krytyka w obecnych czasach? Czy doświadczenie krytyczne wywiera wpływ na Pani myślenie o własnej twórczości?

S. Ch.: Nie postrzegam siebie jako krytyczki. Prowadzę program o książkach i rubrykę w tygodniku, ponieważ moją misją jest promocja czytelnictwa. Wiem, to brzmi naiwnie, ale tak właśnie jest. Chcę gadać o książkach, kłócić się o nie, sprawić, że staną się pożądane. Obecnie muszą konkurować z najnowszymi modelami smartfonów, potrzebują więc pomocy. Ale nie bawię się w krytykę: nie mam odpowiedniego warsztatu. Piszę doktorat z kulturoznawstwa, nie znam się na metodologii literaturoznawczej. A co do mód i hierarchii czytelniczych, to jest to prawda. Ostatnio wspólnie z pisarzami i dziennikarzami przygotowaliśmy ranking 100 książek, o których myślimy, że powinno się je znać. Czytelnicy również przygotowali swój. Mówiąc delikatnie, obie te listy różnią się od siebie. Bardzo. Nie rwę włosów z głowy, podejrzewałam, że życie jest gdzie indziej. Nie mam jednak ochoty na perswadowanie i przekonywanie do innych lektur, każdy sobie wybiera, co chce. Ważne, aby wodzić wzrokiem z lewa do prawa, wchodzić w cudze światy. Ważne, aby czytać.

A. Ł.: Na początku 2015 roku portal booklips.pl zainicjował cykl fotografii zatytułowany „Biurka polskich pisarzy”, poszczególne odsłony przedstawiają fotografie miejsca pracy danego autora. Pani biurko udekorowane jest różnorodnymi przedmiotami (książki, pudełka, zdjęcia, długopisy, notes, kubek, kwiat, figurka, etc.). Zastanawiam się, jaką funkcję pełnią te pochodzące z różnych rejestrów rzeczy?

S. Ch.: Funkcje rozpraszające, zagracające, ozdobne. Zawsze byłam gadżeciarą, ale w starym stylu: nie chcę nowego modelu telefonu, chcę kolejny obrazek ze śmietnika i laurkę zrobioną przez koleżankę. Chcę różowy kubeczek i kolekcję żel-penów. I naklejki, i kolorową papeterię. Żeby to leżało obok mnie, wtedy jestem szczęśliwa. Gdyby mnie zabrali do nowoczesnego, białego pokoju, to bym oszalała. Muszę mieć nadmiar, kicz, zabawę. Czerpię z tego szczęście, śmieszy mnie ten bajzel. Prawdopodobnie na starość będę jedną z tych okutanych babć kolekcjonujących gazety. Muszę jednak podkreślić, że bardzo lubię porządek, więc należałoby rozróżnić skarby od syfu.

A. Ł.: Jolanta to tytułowa bohaterka Pani najnowszej książki, jej nieodłącznym atrybutem jest kolorowe szkiełko. Ot, pozornie zwykły drobiazg, „zielony artefakt znaleziony przy śmietniku obok domu babci”, drobiazg, w którym mieści się cały świat. Czy Pani zdaniem rzeczy (by nie powiedzieć: osobiste talizmany) mogą uchronić od złych mocy, przeciwdziałać pechowi, przynosić szczęście?

S. Ch.: Są tacy, którzy mają jeden talizman przez całe życie. Są też tacy, którzy – pozornie racjonalni – chwycą kamyk w miejscu dla nich ważnym, chuchną i schowają do kieszeni. Dlaczego? Na wszelki wypadek, na zaklęcie, na smutek i koniec świata. Jolanta ma szkiełko z dzieciństwa, które rani ją w dłoń ilekroć po nie sięgnie. To symbol, że nasza młodość potrafi wbić się w ciało jak ostre szkło.

A. Ł.: Joli od wczesnego dzieciństwa doskwiera samotność. Najpierw niespodziewanie odchodzi ojciec („Tata nie pojawił się na kolacji i nie pojawił się również na drugi dzień. Nie było go przez kilka dni, tygodni, które przerodziły się w miesiące”), później nieoczekiwanie umiera matka („jedyna osoba, z którą mogła rozmawiać i która przychodziła do niej w nocy, by głaskać ją po głowie”), a następnie opuszcza ją brat („biedny chłopiec wychowujący siostrzyczkę”), który tuż po jej osiemnastych urodzinach „wystrzelił jak z procy na Zachód”. I kiedy w końcu udaje jej się uzyskać - upraszając rzecz – życiową stabilizację (poznaje Andrzeja i rodzi dziecko), wiedzie – wydawać by się mogło – normalne (i normatywne) życie, odzywają się niegdysiejsze bolączki. Jak Pani sądzi, w jakim stopniu determinuje nas własne dzieciństwo? Czy o dalszych losach Joli mogła również zadecydować szczególna przywara charakteru dziewczyny oszczędnej w słowach, hołdującej zasadzie: „Nie mówić, nie ufać, nie odczuwać”?

S. Ch.: Jola cierpi, bo jej rodzice się rozwiedli. Ma już własną rodzinę, ale czuje się samotna, ponieważ podświadomie oczekuje, że i tak za chwilę mąż ją porzuci, podobnie jak ojciec. Szczególnie w środowiskach konserwatywnych mówi się o syndromie Dorosłych Dzieci Rozwiedzionych Rodziców. To właśnie one nie chcą mówić, żeby się nie narazić. Nie chcą ufać, bo już raz ktoś to zaufanie nadużył. Nie chcą odczuwać, tak na wszelki wypadek. Nie wiem, czy syndrom istnieje, czy jest raczej straszakiem i bronią przeciwko rozwodom. Nikt chyba nie ma jednak wątpliwości, że dzieci rodziców po rozwodzie muszą budować się na nowo. To jest apokalipsa, trauma do końca życia. Oczywiście, to może być też wyzwolenie. Jeśli rodzice rozstają się z powodu patologicznych zachowań (uzależnienie, przemoc jednej ze stron), to świat dziecka uspokaja się, Ale jeśli konflikt narasta, a dziecko nie wie, czemu rodzice przestają się kochać, to pojawia się cała gama odczuć: to moja wina, byłam niegrzeczna, jestem beznadziejna. To może zachwiać poczuciem wartości na bardzo długo. Trudno jest zasłaniać się własnym dzieciństwem do grobowej deski, ale czasami wyjście z koszmaru zajmuje wiele lat. Myślę, że Jolanta szuka desperacko i nielogicznie, ale stara się odzyskać siebie. Przestać być małą dziewczynką, żyć swoim życiem.

A. Ł.: Bohaterowie Pani prozy zdecydowanie nie są wzorcowi (ojciec porzuca rodzinę „dla innej”, żona i mąż bez okazji zaglądają do kieliszka, a z pozoru miły „pan spod czwórki” okazuje się gwałcicielem). Zastanawiam się, dlaczego taki model postaci Pani prezentuje? Czy kryje się za tym jakaś misyjność, szczególna potrzeba wskazywania palcem na czyhające tuż za rogiem zło?

S. Ch.: Interesują mnie ludzie i ich motywacja do popełniania błędów, do takich a nie innych wyborów życiowych. Piszę o brudzie, o niecnych sprawkach. Czy wierzę w inne życie i innych, szlachetnych ludzi? Pewnie, że tak. Ale interesują mnie historie ciemne, nieoczywiste. Ojciec porzuca rodzinę, ale mówi o tym ze swojej perspektywy. Zaglądanie do kieliszka też jest elementem próby zachowania resztek życia. Pytam się i obserwuję te nie do końca krystaliczne postaci. Dzięki temu stają nam się bliskie. Nie musimy ich lubić, nie musimy rozumieć. Ale współczujemy im, ich los dotyka nas, chociaż może być odległy i tak różny od naszego życia.

A. Ł.: Akcja najnowszej książki (zresztą podobnie jak i poprzednich) dzieje się w Warszawie, konkretnie na osiedlu Żerań, na „buchającym azbestem” blokowisku. Chciałabym zapytać o związek powieści z rzeczywistością, o jej – nazwijmy to umownie – świat przedstawiony. Czy spogląda Pani na Warszawę tylko i wyłącznie jak na tworzywo literackie?

S. Ch.: Na Warszawę spoglądam okiem interwencyjnym, jako felietonistka, okiem naukowym, przewodnickim i okiem lirycznym. To ostatnie potrzebne mi jest do wplatania historii bohaterek i bohaterów. Czasami jakieś miejsce jest początkiem fabuły. Tak było z kamienicą w „Kieszonkowym Atlasie Kobiet” czy kominem w „Jolancie”. Chodzę, obserwuję i wymyślam. Podsłuchuję ludzi w tramwajach, przetwarzam ich opowieści czy język. To nie znaczy, że nigdzie indziej nie potrafiłabym pisać. Mogę wyjechać gdziekolwiek, ale po co? To miasto daje mi to, co chcę.

A. Ł.: Gdyby dane było Pani znaleźć się „w krainie czarów” i dostąpić zaszczytu trzech życzeń, o co prosiłaby Pani dla siebie i dla Polski?

S. Ch.: Mam kilka życzeń, ale raczej z gatunku prywatnych, o których się nie mówi. Nie wiem również, co byłoby dobre dla Polski. W ogóle cały problem z życzeniami jest taki, że brzmią dość banalnie. Chcemy zdrowia i szczęścia, trochę tak jak napis na imieninowej kartce. Ale czego więcej chcieć? Dobrej muzyki, siedzenia sobie z bliskimi i biesiadowania. Uważności, wyluzowania i nie wtrącania się w cudze życia. O, to mogłoby się akurat przydać niektórym rodakom.

A. Ł.: Dziękuję za rozmowę.
Fot. Wojtek Rudzki.