ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (283) / 2015

Dawid Kujawa,

GDZIE MA SIĘ SCHOWAĆ TAKIE ŻYCIE? (ANDRZEJ SOSNOWSKI: 'DOM RAN')

A A A
Dzielnica handlowa to plac w jednolitym stylu, z galeriami w arkanach […]. Porzucam zamiar szukania teatrów na tym placu i mówię sobie, że sklepy kryć muszą dostatecznie już posępne dramaty.
Arthur Rimbaud

Człowiek, którego opisałem, ten samotnik o aktywnej wyobraźni, wciąż wędrujący przez wielką pustynię ludzi, ma cel bardziej wzniosły niż zwykły flâneur, bardziej ogólny, inny niż ulotna przyjemność przypadku. Szuka czegoś, co pozwolimy sobie nazwać nowoczesnością; nie widzę bowiem lepszego słowa, aby wyrazić myśl, o którą mi chodzi.
Charles Baudelaire
Łatwo można wysnuć wniosek, że „Dom ran” jest tomem, który za swój cel przyjmuje przełamanie wizerunku, jaki jego autorowi stworzono na przestrzeni ostatnich dwóch dekad za pomocą rozmaitych omówień, tekstów krytycznych, a nawet wywiadów z gotowymi tezami – byłby to jednak wniosek błędny, bo Sosnowski z nikim nie próbuje się droczyć, nikomu nie robi na złość, z nikim nawet nie stara się polemizować. Nie zmienia to jednak faktu, że jego nowa książka zwyczajnie wskazuje – a jest to rzecz niebagatelna, co trzeba odnotować – iż krytyka (zarówno ta jej część, która autora „poems” od dawna adoruje, jak i ta, która od debiutu widzi w nim nihilistę i dewastatora odwiecznego porządku) mocno się pogubiła. Wspomina się o tym zresztą nie od wczoraj, nie zawsze jednak przy użyciu tak mocnego argumentu i nie zawsze piórem autora. Rewolucyjny wpływ „Życia na Korei: w latach 90. na obraz polskiej poezji dostrzeżono bez problemu, z niewiadomych przyczyn uznano jednak jednocześnie, i niemal jednogłośnie, że od tej pory ów zrewolucjonizowany obraz pozbawiony będzie jakichkolwiek związków z tym, co pozapoetyckie.

Tak, Andrzej Sosnowski bez wątpienia bywał w jakimś sensie pilnym uczniem Derridy, a na pewno jego wnikliwym czytelnikiem. Tego samego Derridy, który aktywnie uczestniczył w wydarzeniach maja 1968, protestował przeciwko polityce apartheidu w Afryce Południowej, wyrażał swoje poparcie dla Palestyńczyków, a w swojej książce z 1993 roku, poświęconej dziedzictwu Karola Marksa, pisał: „Zamiast wyśpiewywać nadejście idei liberalnej demokracji i kapitalistycznego rynku w euforii końca historii, zamiast świętować «koniec ideologii» i wielkich dyskursów emancypacyjnych, nie pozwólcie nam nigdy zaniedbać tego oczywistego, widocznego gołym okiem faktu, na który składają się niezliczone punkty jednostkowego cierpienia: żadna stopa wzrostu nie pozwala ignorować tego, że nigdy wcześniej, bezwzględnie, nigdy tylu mężczyzn, kobiet i dzieci nie było na świecie zniewalanych, głodzonych czy eksterminowanych”. Swoją drogą: wygląda na to, że nie tylko krytycy patrzą dziś zbyt wąsko, bo podobny problem dotyczy najwyraźniej akademickich teoretyków literatury.

Pomysł poety na książkę był dość prosty, opowiadał on o nim zresztą chętnie w kilku wywiadach: Sosnowski w pewnym zakresie powielić chciał gest Baudelaire?a, który w „Paryskim spleenie” w formie krótkich poetyckich próz ująć pragnął wizerunek swojej „wczesnokonsumpcyjnej” epoki. Autora „Taxi” interesuje jednak rzecz jasna inny, jego własny etap dziejów – czasy, jak nazywa je podmiot „Domu ran”, infantylizmu, do których scharakteryzowania najbardziej odpowiednia wydaje się bez wątpienia kategoria spektaklu. Nadmienić muszę, że w kwestii dowartościowania dorobku Guy Deborda Sosnowski wcale nie jest odosobniony wśród swoich rówieśników: rozpoznania członków Międzynarodówki Sytuacjonistycznej stanowią przecież wielką inspirację dla Darka Foksa, o czym ten wielokrotnie wspominał i czemu dawał wyraz w licznych tekstach. Także u Tadeusza Pióry – kolejnego obojętnego na pozaliteracką rzeczywistość, skupionego wyłącznie na grze z czytelnikiem „ironisty”, którego czytać da się wyłącznie de Manem – pojawiać zaczynają się ostatnio wyraziste komentarze dotyczące współczesności, fałszu medialnego zapośredniczenia, alienacji pieniądza.

Sosnowski z charakterystycznym dla siebie bezpretensjonalnym i „bezbłędnym” zagęszczeniem efemerycznych obrazów – o czym chyba nie trzeba już wiele mówić – przejmuje składnię i leksykę banalnego żargonu jarmarcznych postmediów („Tragedia stu uprowadzonych kobiet. Siedem lat bondage w zacisznej willi […], „Dom ran (dosłownie)”), gładko wplata do swoich wierszy idiomatyzmy kojarzone z coachingiem, propagandą indywidualnego sukcesu i natarczywym światem reklamy („Nawet jeśli zjawił się ktoś pozornie wyzbyty pragnień czy marzeń, czeka go prawdziwa eksplozja niezapomnianych wrażeń”, „Oblężenie”), a wszystko to czyni, nie wychodząc z ram, jakie ustanowiła dla niego inspiracja Baudelaire?em („Kim chciałabyś być, przyjezdna duszyczko?”, „Outro”) i prozą poetycką swoich innych mistrzów („Tamtego popołudnia wziąłem na kolana gwiazdę. – Zorientowałem się, że jest martwa”, „Paradnie”) – efekt jest znakomity, poecie udaje się bowiem ująć zawiłości spektaklu, w ogóle nie odbierając czytelnikowi wrażenia jakiejś specyficznej, niepokojąco przejrzystej „historycznej ciągłości”. Choć rzeczywistość symulacji nigdy nie przybrała rozmiarów tak wielkich, nigdy nie była tak zatrważająca i nigdy tak wiele energii nie pochłaniało ukrywanie wszystkich jej mistyfikacji, jak możemy to obserwować aktualnie, nie od wczoraj przecież „prawdziwe życie jest nieobecne” – autor „Po tęczy” przypomina nam o tym nieprzerwanie (zob. „Psalm”).

Perspektywę tę podkreśla dodatkowo świetny, rozsiany po całym tomie sześcioczęściowy cykl „Chrono i perio”, w którym Sosnowski w umowny, skondensowany i mocno prześmiewczy sposób mierzy się z dziejami projektu nowoczesności, przeczołgując nas między innymi przez barokową melancholię, romantyzm „z fiolką laudanum w kieszeni”, industrializację i rewolucje, siąkający pędzelek Pollocka i pop-art, wreszcie paradygmatyczne dla infantylizmu „Gwiezdne Wojny”, jakby wskazując na źródła narodzin interesującej go epoki, określanej przez „starych malkontentów” (mamy tu i Eliota: „My, drylowani ludzie, razem się słaniamy […]”, „Körperwelten”) nieco mniej ładnym mianem „imbecylizmu”. Próby autora, zresztą nie po raz pierwszy przecież, są w każdym sensie brawurowe – jak twierdzi podmiot jego wierszy, „[p]odstawowej treści infantylizmu właściwie nie sposób wyrazić, gdyż infantylizm to brak słów” („Chrono i perio (6)”); nie powinno to nikogo dziwić, bo ostatecznie powszechnie znany to fakt, iż spektakl jest kapitałem, „który osiągnął taki stopień akumulacji, że stał się obrazem”.

Rzeczowej analizy tego stanu rzeczy dokonuje Sosnowski w utworze „Przypis”, gdzie jego wywód w całości skoncentrowany jest na mechanizmach świata jako „niewoli i podstawienia” – w świecie tym pragnienie, propaganda i konsumpcja funkcjonują w idealnej symbiozie, żywią się sobą, wzajemnie się determinują, działają w niespotykanych dotychczas konfiguracjach i ustawicznie się intensyfikują, a podmiotowi pozostaje krążyć wokół tych kategorii, używając ich własnych narzędzi do ich opisu.

Tytułowy random jest nadrzędną zasadą organizacji infantylizmu, nie jest on dowartościowany jako układ otwarty na różnorodność, umożliwiający eksperyment i szeroko rozumiane działania emancypacyjne. Bohater tomu zajmuje dość wyraźne stanowisko wobec rzeczywistości, w której przyszło mu nie-żyć („Nikt z głębin nie wybawi biednego zombiego”, „Czyli tematem książki jest po prostu splin?”), bardzo nie chcę jednak wikłać się w dyskusje nad tym, czy Sosnowski jest w końcu z załogi afirmujących postmodernistów-optymistów, narzekających postmodernistów kasandrycznych, czy może sytuuje się w przestrzeniach, które wymykają się tej dwudzielności i pozwalają mu zrobić brzydką minę do znawców literatury – spory te trwały zbyt długo i, o czym mogliśmy się już przekonać, nie wniosły wiele, a nawet jeśli były wartościowe, stały się już nieznośnie nudne.

Wyrazistość i dosadność, z jaką twórca pisze o spektakularnej rzeczywistości, być może zmuszą w końcu komentatorów jego poezji do innego spojrzenia również na poprzednie książki – Sosnowski naprawdę nie jest apolityczny, a o jego dorobku, czego nieumyślnie udało mi się dowieść, choć może nie w najbardziej błyskotliwy sposób, da się bez większego wysiłku pisać, odstawiając na bok słowo „język”.

Andrzej Sosnowski: „Dom ran”. Biuro Literackie. Wrocław 2015.