ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (284) / 2015

Katarzyna Szkaradnik,

DE NIRO WSZECHMOGĄCY I MATKA PRACUJĄCA (PRAKTYKANT)

A A A
„Śmieszne jest to, że piszą: »Academy Award winner Robert De Niro« – skomentował trailer filmu »Praktykant« mój kolega. – Ja bym po prostu wypełnił połowę kadru jego nazwiskiem, a resztę zostawił na twarz. Starczyłby billboard z napisem: »De Niro gra główną rolę« i też by się kina zapełniły. Słusznie, bo to on powinien przyznawać Oscary, nie odwrotnie”. Co racja, to racja, ale jeden De Niro filmu nie czyni. Czy żywa legenda kina stanowi jedyny atut nowej komedii Nancy Meyers? A może nawet jego (wszech)obecność tej produkcji nie ratuje? Nie bez kozery wprowadzam nieco patosu słowem „ratować”: wszak tytułowy bohater, dziarski emeryt Ben, nieustannie wybawia z opresji wszystkich wokół, a reżyserka zdaje się twierdzić, że jemu podobni mogliby być busolą dla zdezorientowanych przemianami społeczeństwa posttradycyjnego.

Przejdźmy zatem do konkretów. Już na początku protagonista – dla którego emerytura oznacza „niezmienne ćwiczenie kreatywności” i który ponoć próbował już wszelakich zajęć – ratuje samego siebie przed poczuciem zbędności, odpowiadając na „przypadkowe” ogłoszenie i zatrudniając się jako stażysta w firmie odzieżowej. Żeby było ciekawiej: firmie internetowej, której pracownicy w większości mogliby być jego wnukami oraz dystansują go o lata świetlne w obeznaniu z multimediami. Bena to jednak nie zraża, raczej motywuje – niczego tak przecież nie lubi, jak nowych wyzwań.

Na miejscu wyjątkowego praktykanta czekają wyzwania nawet przez niego nieprzewidziane, szczególnie te wiążące się z tzw. kapitałem ludzkim. I nie chodzi wyłącznie o życiowo niedowarzonych współpracowników, którym należy wpoić nieco staroświeckiej kindersztuby. Bo choć pomysłodawczyni i właścicielka firmy, perfekcjonistka Jules (Anne Hathaway), sprawia wrażenie świetnie sobie radzącej, w gruncie rzeczy to zwłaszcza w jej życiu – zawodowym i prywatnym – Ben zjawia się niczym mąż opatrznościowy.

Na pierwszy rzut oka bohaterka uosabia ideał samodzielnej kobiety nowoczesnej, jak jednak łatwo zgadnąć, pracoholizm musi się odbić na jej życiu domowym. Istotnie, w życiu tym nastąpiła (nie)oczekiwana zmiana miejsc: mąż bohaterki, Matt (Anders Holm), rezygnuje z własnej kariery, by poświęcić się roli „pełnoetatowego ojca”, wliczając – uwaga, gender! – odgrywanie Arielki w zabawie z córeczką Paige (debiut milutkiej JoJo Kushner). Jeżeli młoda bizneswoman nawet w łóżku u boku partnera nie odrywa się od laptopa, a „życzliwe” znajome mamy radzą jej kupić z braku czasu gotową potrawę na szkolną imprezę, to czy nie powinna scedować na kogoś części obowiązków? „Niespodziewanie” odciąża ją Ben, który stopniowo staje się jej powiernikiem, a wręcz niemal domownikiem. Cóż bowiem zbliża ludzi bardziej niż uzupełnianie za kogoś profilu na Facebooku?

Po drodze do niezaskakującego happy endu właściwie brak wybojów; brak również nie tylko czarnych, lecz i pełnokrwistych charakterów. Ben przypomina nie tyle anioła stróża, ile w ogóle anioła: to dżentelmen w każdym calu, wyczulony na cudze potrzeby i nieznoszący bezczynności. Szarmancki bohater De Niro służy Jules wsparciem, motywuje ją oraz podnosi zarówno na duchu, jak dosłownie. Abstrahując od inteligencji emocjonalnej, zyskuje uznanie umiejętnościami praktycznymi – w funkcji szofera wskazuje najkrótszą drogę do celu lepiej niż GPS. Nic dziwnego, że Jules zrazu powątpiewa w autentyczność jego troski, podejrzewając go o nieczyste intencje. A gdzieżby! Nie tylko garnitur, ale też charakter Bena jest jak spod igły. Co prawda przy całym altruizmie bohater nie zapomina o życiu osobistym, jednak i tu korzyść okazuje się obopólna, ponieważ osładza on samotność interesującej rozwódce (Rene Russo). W celu wzbudzenia w widzach sympatii dla protagonisty reżyserka nie cofnęła się nawet przed wpisaniem w poczet ulubionych lektur dystyngowanego pana… „Harry’ego Pottera”. Czy pewna granica nie została przekroczona? „Czuję się tutaj jak dobry wujek” – wyznaje Ben, a tacy „do rany przyłóż” poczciwcy na dłuższą metę bywają irytujący. Choćby w kilku scenach, w których De Niro stroi miny pełne dezaprobaty dla niezbyt stosownych zachowań młokosów ze swojego biura. Grymasy te trącą sztucznością, jakby wytrawny aktor na moment reflektował się: „Co ja tu, u licha, robię?!”.

Jeśli chodzi o bohaterkę Hathaway, to o ile względnie wiarygodnie łączy ona – mówiąc za socjologami – koncentrację na zadaniu i na relacjach, o tyle jej drobne dziwactwa zdają się wykoncypowane na siłę w celu „uatrakcyjnienia” postaci. Trzeba natomiast przyznać, że zdobywczyni Oscara za kreację Fantine jest stworzona do scen melodramatycznych. Wrażenie robi zwłaszcza ta w hotelu, kiedy Jules wyrzuca z siebie wszystkie udręki i obawy, a wywołane płaczem i emocjami czerwone plamy (bo nie rumieńce) rozlewają się z jej twarzy aż po dekolt. Jawi się tu ona jako przekonująca i zwyczajnie ludzka w swej niedoskonałości.

Pozostałe postacie spełniają zasadniczo funkcję tła dla wprowadzenia opatrzonych komediowych motywów typu „stary wśród młodych” (w kontekście stroju: „Przynajmniej będę się wyróżniał”. – „Do tego niepotrzebny ci garnitur”). Zabawnie wypada jednak epizod z udziałem młodej ekipy, w którym sparodiowaniu ulegają sensacyjne filmy o zuchwałych włamaniach. Co ciekawe, mimo że w „Praktykancie” nie znajdziemy prawdziwego napięcia – lub może właśnie dlatego – okazuje się on obrazem pełnym sprzeczności, wywołującym dysonans poznawczy wskutek niezharmonizowania treści z formą, czyli podniesienia ważkiej problematyki w błahej komedii.

Owa problematyka dotyczy trzech grup społecznych. Na pierwszym planie obserwujemy rozdarcie kobiet między życiem prywatnym i zawodowym w poczuciu szansy odniesienia sukcesu wyłącznie kosztem rodziny. Z pozoru Meyers – jako autorka scenariusza – opowiada się przeciw konserwatywno-patriarchalnym wyobrażeniom o „jedynie słusznej” roli niewiasty. Niekiedy wręcz bez owijania w bawełnę perswaduje ustami Bena: uwierz w siebie, pozbądź się wyrzutów sumienia, masz prawo się realizować poza sferą Kinder, Küche, Kirche i czuć dumę ze swoich osiągnięć. Z drugiej strony, czy można całą winę za rozchwianie związku przerzucić na partnera, który nie podołał ekstremalnej próbie, i liczyć na to, że przyjdzie niczym pies z podkulonym ogonem, by skamleć: „Pozwól mi o nas powalczyć”? Czy wystarczy po prostu wziąć się w garść i wysilić?

Przecież nie jest tak, że Jules nareszcie docenia rodzinę – od początku zależy jej na Matcie i Paige. Czy zatem problem rzeczywiście tkwi w kulejącej relacji z mężem, a nie w przepełnionym grafiku? I czy wobec tego pozostanie sobie sterem, żeglarzem, okrętem pozwoli cokolwiek zmienić? Jak pogodzić zachętę do bycia samowystarczalną głową przedsiębiorstwa z sugestią, że mimo wszystko warto zwolnić? Ot, rozwiązanie genialne w swej prostocie: nie zostawać po godzinach. Ale dlaczego, gdy do nocy przesiaduje w biurze Ben, widz podziwia go jako sumiennego, zaangażowanego pracownika, a kiedy Jules, to jawi się jako nadgorliwa? I czy w razie wygospodarowania przez nią większej ilości czasu dla rodziny siłą rzeczy nie ucierpi firma? Dasz sobie radę – pokrzepia „Praktykant”. Tutaj rodzi się wspomniany dysonans poznawczy, bo jeśli może być tak dobrze, to czemu jest źle? Paradoksalnie, film oficjalnie popierający zawodowe aspiracje kobiet podwaja poczucie winy u tych, które rady sobie nie dają – wszak skoro chcieć to móc…

Z przeobrażeniami ról społecznych kobiet idzie w parze podobny ambaras u mężczyzn, co ilustruje przypadek Matta, który nawet wystylizowany został nie na macho albo playboya pod krawatem, tylko na chłopaka z sąsiedztwa – kędzierzawego, z niedbałym zarostem, w dużych okularach… „Nie znoszę gderać jak inne matki, ale potrzebuję czasu dla siebie” – wyznaje biedak z autoironią. Niemniej „kogut domowy” zdaje się najbogatszym w zalety spośród ukazanych w „Praktykancie” typów męskich w generacji 20- i 30-latków. Reszta to przeważnie faceci o mentalności Piotrusia Pana, nad których upadkiem wzdycha również nowoczesna Jules. Pytanie jednak o istotę owego „upadku” i o środki zaradcze. Czy wkładanie koszuli do spodni lub „niezniszczalna” skórzana aktówka z lat 70. nie są wyłącznie pustymi emblematami? Jeśli ta druga ma świadczyć o klasie, to chyba tylko społecznej. I czy nie trzeba uznać za fałszujące uproszczenie przeciwstawienia mężczyzn starej daty młodym jako opozycji „jednostki rycerskie i godne zaufania vs. nieodpowiedzialni maminsynkowie i lekkoduchy”? „Żyjemy w trudnych czasach – stawia jakże wyszukaną diagnozę Matt – wszystko mi się pomieszało”. Biorąc „Praktykanta” poważnie, wypadałoby odnieść te słowa także do jego autorki.

Trzecią ważną grupą w filmie Meyers są ludzie starsi, których zwierciadło stanowi tutaj Ben. Również tym razem jednak okazuje się ono krzywym zwierciadłem. Na przekór przestrodze znajomej, że młodszy nie będzie, bohater jakby nie musi się liczyć z metryką. Pomimo siódmego krzyżyka jest pełen krzepy, wolny od dolegliwości zdrowotnych i nadal mu w głowie uciechy cielesne, a tzw. barierę cyfryzacji pokonuje właściwie mimochodem. Jego rówieśnicy pokazani są przelotnie, głównie podczas… uprawiania jogi w parku. Dobrze, że podejmując problem społecznego wykluczenia osób starszych, reżyserka „Lepiej późno niż później” skupiła się na ich energii i przedsiębiorczości, by zaoponować przeciwko spychaniu tychże osób na margines aktywnego życia. I jasne, iż nie mamy do czynienia z realistycznym dramatem. Nie można jednak przemilczeć faktu, że trudno w Benie upatrywać reprezentatywnego przedstawiciela pokolenia, już prędzej: reprezentacyjnego. Wszak to – jak nazywa go kolega ze stażu – miastowy facet z klasą. Chciałoby się dodać: i kasą. Wystarczy rzut oka na jego mieszkanie.

Skoro mowa o pieniądzach, nie sposób gładko prześlizgnąć się po lukrze, w którym został w „Praktykancie” unurzany kapitalistyczny biznes. W przeszklonym biurze firmy Jules obserwujemy tylko „wierzchołek”, ale czyż nie jest to wierzchołek góry lodowej? Pracownice magazynu migną na horyzoncie, by szefowa, natchniona wizją, mogła poinstruować je co do pakowania ubrań niczym prezentów. A inni? „Obecnie jestem praktykantem i przednio się bawię” – deklaruje Ben. Niestety, boleśnie rozmija się to z realnym doświadczeniem większości praktykantów lub stażystów; zabawa w kapitalizm najczęściej odbywa się ich kosztem.

Można bronić inicjatywy Jules: przecież to idealistka niezdolna do eksploatowania kogokolwiek, gotowa osobiście dopilnować satysfakcji każdej klientki. Cóż, owej troskliwości nie wystarcza jej nawet dla własnej prawej ręki; na dodatek w wizerunku naszej heroiny też coś lekko zgrzyta. Z jednej strony, powinna mieć wszystko w firmie dopięte na ostatni guzik, skoro przez półtora roku imponująco rozwinęła własną markę i wyrosła na liczącego się pracodawcę, z drugiej natomiast – całość wymyka jej się z rąk, Jules zapomina o istotnych sprawach, ma ciągłe zaległości i jest nad miarę roztrzepana. Byłoby to może „urocze”, lecz nie u kobiety kreowanej na wzór zaradnej self-made-woman. Ma się wrażenie, że „Ben wszechmogący” przybywa w samą porę, wobec czego wcześniejsza rzutkość organizacyjna jego przełożonej staje się niezbyt wiarygodna. Z kolei zmiana zdania w kwestii fundamentalnej dla interesu wtłacza Jules w stereotyp impulsywnej paniusi, która podejmuje decyzje wedle chwilowych kaprysów…

Tak jak kapryśne są jej relacje z matką. Widzowie odnoszą wrażenie, że ta ostatnia sama się prosi o obcesowe traktowanie, a związany z nią akcent farsowy zagłusza ewentualne wątpliwości. I jeszcze wątek Becky (Christina Scherer), której szefowa przydziela do pomocy Bena, by nieco „zluzował” zasypaną papierami sekretarkę. Cóż za intuicja i wspaniałomyślność! Ale w takim razie – czemu ta głupia dziewczyna płacze? Żadna filozofia: boi się, że to początek jej końca. Ach, Becky, przecież dzięki wszechstronnemu stażyście ogarniesz cały chaos, wszyscy wiemy, że jego interwencja wyjdzie ci tylko na dobre! Zaraz, zaraz, czy jednak nie jest to sytuacja analogiczna do tandemu Jules i potencjalnego dyrektora-„odciążacza”? Dlaczego obawy sekretarki nie są traktowane równie serio, jak obiekcje tej drugiej?

Á propos „serio”, Czytelnik może w końcu zawołać: „Dość już tych pedantycznych analiz, recenzentka nie rozumie reguł gatunku i zamiast wrzucić na luz, stawia wszystko na ostrzu noża!”. Otóż komedia przypomina króla Midasa, który czegokolwiek się dotknie, przemienia to w komedię, stąd podejmowanie tzw. trudnych tematów jest w niej bodajże większą sztuką niż w dramatach. Oczywiście, niezobowiązujące filmy typu „Praktykant” pełnią głównie funkcję rozrywkową czy konsolacyjną, lecz Meyers, sądząc, że propaguje ideały emancypacyjne, de facto wyświadcza niedźwiedzią przysługę m.in. kobietom usiłującym godzić macierzyństwo z ambitniejszą pracą zarobkową.

Uzmysławiamy to sobie jednak dopiero po czasie, gdyż z kina, owszem, wychodzimy zadowoleni. Lekki, sielankowy obraz uspokaja niczym chloroform. „Rutyna nas nudzi, chcemy, żebyś się dobrze bawił” – oświadcza jeden z pracowników rekrutujących stażystów i w sumie zabawa udaje się nieźle, choć sporo w filmie reżyserki „Czego pragną kobiety” dyżurnych banałów. Poza tym czuje się niedosyt, wszak skoro nieoceniony Ben doradza niczym kaznodzieja, to jego wskazówki mogłyby być konkretniejsze. Wiem, wiem, wtedy pryska nieokreślony urok baśni; dlatego właśnie pozostawieni jesteśmy z maksymą: „Nie bój się postąpić właściwie”. I tutaj, kolokwialnie mówiąc, leży pies pogrzebany – każdy i każda musi stanąć sam(a) przed dylematem, co począć, żeby wilk był syty i owca cała. Baśnie są piękne, komedie są przyjemne i potrzebne, ale chyba jestem w tym wieku, w którym już wyrosło się z pewnych iluzji, a jeszcze się do nich na powrót nie tęskni. Toteż kiedy Ben beztrosko charakteryzuje swoje zajęcie: „Nowy wspaniały świat. Postanowiłem go zbadać”, uświadamiam sobie, że „Nowy wspaniały świat” był też utopią. I zastanawiam się, czy takie podnoszące na duchu filmy nie przypominają ułudy, jaką daje powieściowa soma, która skutecznie tłumi niepokój i wywołuje na twarzy uśmiech godny dwojga czarujących zdobywców Oscara.
„Praktykant” („The Intern”). Scenariusz i reżyseria: Nancy Meyers. Obsada: Robert De Niro, Anne Hathaway, Rene Russo, Anders Holm i in. Gatunek: komedia. Produkcja: USA 2015, 121 min.