ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (284) / 2015

Przemysław Pieniążek,

CIEŃ OGNISTEGO KRZYŻA (KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA: 'KU KLUX KLAN')

A A A
Misja, która teoretycznie powinna spalić na panewce. Bo jakie szanse mogłaby mieć polska dziennikarka na gościnne uczestnictwo w dorocznym Zjeździe Partii Rycerzy Ku Klux Klanu? Tym bardziej, gdy w mailu adresowanym do pastora Thomasa Robba (dyrektora wyżej wymienionego stowarzyszenia) Katarzyna Surmiak-Domańska stawia sprawę jasno: nie jest rasistką, nie interesuje ją wstąpienie w szeregi bractwa. Zamiast tego pragnie uchwycić współczesny wizerunek KKK, jak również prezentowany przez jego członków punkt widzenia dotyczący „supremacji białej rasy” oraz argumenty na poparcie kontrowersyjnych tez. O dziwo, reporterka z dalekiej Europy nie dość, że otrzymuje stosowne zaproszenie, to w dodatku wielebny Robb zapewnia outsiderkę, iż nie będzie ingerować w jej ocenę tego, co zobaczy i usłyszy. Warunek jest jeden: „Kate” ma pisać tylko prawdę.

Autorka „Mokradełka” przybywa więc do Harrison (w stanie Arkansas) – „spełnionego marzenia pielgrzymów z Mayflower” (s. 43), pięknego miasta zamieszkiwanego przez nie mniej pięknych ludzi. Zresztą jak może być inaczej, skoro wśród obywateli na próżno szukać reprezentantów innych ras, kultur czy szeroko rozumianych mniejszości. Chociaż u przybysza z zewnątrz ucieleśnienie idei prymatu białego człowieka (bez wyjątku heteroseksualnego protestanta) może budzić niepokój, dla znacznej części rezydentów Pasa Biblijnego (obejmującego między innymi takie stany jak Arkansas, Georgia, Kentucky, Oklahoma czy Teksas) jest ona czymś zgoła naturalnym. Szczególnie dla tych mieszkańców, którzy – mieniąc się obrońcami chrystianizmu – przywdziewają białe szaty z charakterystycznymi kapturami.

Obecnie na terenie USA działa czterdzieści Klanów posiadających ponad setkę lokalnych oddziałów (denów) oraz bliżej nieokreśloną liczbę członków (informacje na ten temat są bowiem utajnione). Jak podkreśla dziennikarka, bractwa nie przyciągają sponsorów, utrzymując się z datków sympatyków, często ryzykujących dla KKK dobre imię, własną karierę i/lub dorobek całego życia. Zważywszy na fakt, że istnienie partii kapturników nie jest zabronione przez prawo (vide: pierwsza poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych), klansmeni ochoczo korzystają z wolności słowa, starając się obudzić „świadomość rasową” w pogrążonej w letargu pozostałej części społeczeństwa.

Interlokutorzy Surmiak-Domańskiej (rozmawiającej zarówno z oponentami, jak i aktywem oraz prominentami ruchu) przeważnie szczerze opowiadają (także) o swoich doświadczeniach, przekonaniach i aspiracjach. Kilkakrotnie reporterka mniej lub bardziej intencjonalnie porusza tematy mogące wyprowadzić z równowagi zadeklarowanego rasistę (wspomnienie filmu „Django” Quentina Tarantino), ale mimo to większość rozmówców konstruuje swoje odpowiedzi w oparciu o nową retorykę, w której prefiks „anty-” (-murzyński, -semicki) zastąpił przedrostek „pro-” (-biały, -aryjski, -chrześcijański). Indoktrynacja za pomocą programów dla dzieci, homeschooling (dziatwa nie chodzi do publicznej szkoły, bo cóż dobrego może nauczyć się w multikulturowej wylęgarni zła?) oraz praca u podstaw to współczesne oblicze korporacyjnego KKK, ostro krytykowanego przez zwolenników „klasycznego”, bezkompromisowego działania. A tych ostatnich zdecydowanie nie brakuje w historycznej refleksji autorki recenzowanego tomu.

Dziennikarka precyzyjnie przywołuje liczne konteksty, pozwalające lepiej zrozumieć złożoność problemu niewolnictwa w USA, będącego zjawiskiem poprzedzającym powstanie niepodległych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Bo, jak przekonuje Surmiak-Domańska, system pracy przy zagospodarowywaniu tamtejszych kolonii opierał się na służbie kontraktowej (angielscy, szkoccy czy holenderscy imigranci w zamian za transport do Ziemi Obiecanej byli sprzedawani w charakterze siły roboczej, a po wygaśnięciu pisemnego zobowiązania odzyskiwali wolność, otrzymując kawałek gruntu na własny użytek), której finał czasem różnił się od przewidywanego. Pierwszym niewolnikiem na Nowym Kontynencie, a jednocześnie pierwszą udokumentowaną ofiarą dyskryminacji rasowej był John Punch: ochrzczony czarnoskóry robotnik, który jako jedyny z grupy uciekinierów (niezadowolonych z warunków pracy) został pokarany przedłużeniem kontraktu.

Gdy obawy właścicieli przed możliwym buntem coraz liczniejszych grup wyrobników osiągnęły masę krytyczną, a zaostrzanie dyscypliny połączone z przedmiotowym traktowaniem istot ludzkich budziło w sumieniach niektórych chrześcijan moralny dyskomfort, potrzebne było – jak zaznacza autorka książki – znalezienie rozgrzeszenia dla owych praktyk. Dlatego też w preambule do wprowadzonych w 1712 roku w Karolinie Północnej przepisów o zarządzaniu Murzynami pojawiła się stosowna adnotacja (przyrównująca ich do dzikich, barbarzyńskich bestii) legitymująca rasistowską politykę względem czarnoskórych niewolników, w których pod żadnym pozorem nie wolno było dostrzegać ofiar.

Jeden z elementów owej propagandy stanowiły minstrele – zyskujące popularność w XIX wieku widowiska teatralne, gdzie biali aktorzy (skryci pod charakteryzacją o nazwie blackface) wcielali się w role przerysowanych do granic możliwości obiektów swojej pogardy. Ten zanikający dopiero w latach sześćdziesiątych minionego stulecia prekursor wodewilu pomógł także utrwalić w kolektywnej świadomości model „osobowości Sambo”: infantylnego oportunisty, przesądnego bufona i kaleczącego język angielski lekkoducha, całkowicie uzależnionego od swojego pana.

Tropiąc początki zakapturzonego bractwa, Surmiak-Domańska zabiera czytelnika we wspominkową podróż do sennego miasteczka Pulaski w stanie Tennessee, gdzie „zimą 1865, a może wiosną 1866” (s. 65) sześciu młodych dżentelmenów (oficerów konfederackiej piechoty) dla zabawy założyło klub, którego nazwę zainspirował grecki odpowiednik słowa „koło” (kuklos). W niedługim czasie Ku Klux Klan był na ustach wszystkich – nie tylko ze względu na spowijającą go aurę mistycznej tajemnicy oraz prześcieradłowo-poszewkową maskaradę, lecz dzięki wypełnianiu przypadkowego w gruncie rzeczy posłannictwa. Wszak dopiero wraz z powszechnym zniesieniem niewolnictwa (pociągającym za sobą akcje odwetowe ze strony dotychczasowych ofiar) zamaskowani dowcipnisie urośli do rangi mężów opatrznościowych, budzących trwogę i wymierzających sprawiedliwość występnym. Kiedy sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli, KKK został oficjalnie rozwiązany w 1869 roku. Jednak bynajmniej nie przeszedł w stan wiekuistego spoczynku.

Analizowany przez dziennikarkę casus Leo Franka (dyrektora Narodowej Fabryki Ołówków, oskarżonego o zamordowanie niespełna czternastoletniej robotnicy Mary Phagan i zlinczowanego w 1915 przez Facetów w Bieli), wspomnienie przypadającej na ten sam okres premiery epickich „Narodzin narodu” Davida Warka Griffitha wywiedzionych z powieści Thomasa Dixona oraz zdecydowany atak na środowisko bimbrowników, właścicieli klubów nocnych, prostytutki i skorumpowanych urzędników to ważne punkty wyznaczające czas rezurekcji KKK, promującego ideę „stuprocentowego amerykanizmu”, skupionego wokół takich pojęć jak Bóg, Ojczyzna, Biała Supremacja, Dom, Praca, Rodzina i Kobieca Cześć. Ewolucji uległy także rytuały bractwa, adaptującego na własne potrzeby wizerunek ognistego krzyża (szkockiego sygnału świetlnego zwołującego członków danego klanu), którego zapalenie (lighting, a nie spalenie – burning) miało symbolizować światło Chrystusa rozpędzającego wszelki mrok. Próba uczynienia z organizacji jednej z najbardziej wpływowych sił politycznych w USA – cieszącej się sporym poparciem społecznym – szczęśliwie nie doszła nigdy do skutku.

Ważnym elementem „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość” (okraszonego ciekawym, chwilami wstrząsającym materiałem fotograficznym) są otwierające publikację rozważania dotyczące Lata Wolności i prowadzonego w 1964 roku przez FBI śledztwa o kryptonimie MIBURN („Missisippi w ogniu”) w sprawie zaginięcia, a de facto brutalnego morderstwa trzech młodych działaczy Kongresu Równości Rasowej: Michaela Schwernera, Andrew Goodmana i Jimmy’ego Chaneya – bezkarnej egzekucji dokonanej przez Białych Rycerzy KKK, urastających w oczach lokalnej społeczności do rangi bohaterów.

Swoistym negatywem procesów sprzed lat – kiedy to Anglosas zabijając czarnoskórego unikał kary nawet w świetle przytłaczających dowodów – okazała się (rekonstruowana przez autorkę) sprawa O.J. Simpsona: byłego sportowca oskarżonego o bestialskie zamordowanie swojej (białej, co w tym przypadku miało szczególne znaczenie) żony i jej kochanka. Uniewinnienie celebryty (o którego wymiar sprawiedliwości na dobre upomniał się przy innej okazji) stało się jednym z najmocniejszych impulsów reaktywujących białe grupy nienawiści rasowej. Świetnie napisana, wciągająca od pierwszych stron książka Surmiak-Domańskiej to reporterska pocztówka przysłana z upiornie malowniczego miejsca, w którym praca na rzecz lepszego jutra trwale splata się z nakazem miłości bliźniego. Problem w tym, że biblijna definicja „bliźniego” w rozumieniu uśmiechniętych, rodzinnych klansmenów jest niebezpiecznie wąska.
Katarzyna Surmiak-Domańska: „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2015 [seria: Reportaż].