'LUBIĘ KSIĄŻKI, W KTÓRYCH LICZY SIĘ NOGI STONOGOM', CZYLI SZYMBORSKIEJ CZYTANIE MIĘDZY WIERSZAMI (WISŁAWA SZYMBORSKA: 'WSZYSTKIE LEKTURY NADOBOWIĄZKOWE')
A
A
A
Co jakiś czas w kręgach nauczycielskich i akademickich odżywa spór o kanon literatury – lub raczej o kanony, bo właśnie jedyność i monolityczność takiego zestawu must-read podlega zakwestionowaniu. Warto napomknąć, że ostatnio (3.10.2015) w bliskich „artPapierowi” Katowicach odbyła się debata z cyklu „Kawa i czasopisma” pod hasłem „Spis lektur. Kanon literacki według redaktorów i redaktorek czasopism”. Celowo przywołuję tamto wydarzenie w omówieniu książki, leży bowiem przede mną nietuzinkowy quasi-kanon według „autorki paru wierszy”. Chodzi rzecz jasna o „Lektury nadobowiązkowe” naszej noblistki, znane już w większości nie tylko z gazetowych pierwodruków, ale także z pięciu wyborów książkowych, które ukazywały się od 1973 do 2002 roku. Tym razem jednak – jak głosi tytuł tomu – otrzymujemy wszystkie felietony publikowane przez Wisławę Szymborską kolejno w „Życiu Literackim”, „Piśmie”, „Odrze” oraz „Gazecie Wyborczej”. Nic dziwnego, że w celu ich pomieszczenia wydawca musiał nadać woluminowi objętość aż… 850 stron.
Strony te obejmują 562 (wierzę na słowo) zwięzłe teksty na pozór będące recenzjami książek, de facto zaś określone przez samą autorkę jako „pretekst do snucia luźnych skojarzeń” (s. 5). Najprościej nazwać je – co zresztą zdążyłam powyżej zrobić – felietonami, niektóre noszą znamiona mikroesejów, lecz w istocie nie poddają się zaszufladkowaniu, zbuntowane przeciw grzecznemu usadowieniu na regałach genologii. Ale nie tylko tego rodzaju półki się chwieją – jak symbolicznie można odczytywać dobrze dobraną ilustrację z okładki. Fruwające na niej książki byłyby wówczas metaforą lotnych myśli, gdyż nigdy nie wiadomo, dokąd zaprowadzi Szymborską wspomniany łańcuch skojarzeń. Przecież „dla takich, którzy myślą, święte nie jest nic”… Trzecia interpretacja niemożności ułożenia tomów w równych szeregach odnosiłaby się do zawartości pozycji branych na warsztat przez felietonistkę. Konia z rzędem temu, kto znajdzie dla nich wspólny mianownik. Z założenia miały to być publikacje nieraz poczytne, jednak ze względu na popularny charakter niegodne „oficjalnych” recenzji w czasopismach literackich. Co nie znaczy, jakoby autorka „Ludzi na moście” ignorowała dzieła wysokich lotów – w tym wypadku zdaje się koncentrować na tych nieczytanych nie tylko przez szeroką publiczność, ale nawet przez krytyków…
Doprawdy, czego tu nie ma? Trudno zdecydować się na garść tytułów, które dałyby pogląd na różnorodność lektur noblistki. Podam kilka bardziej intrygujących: „Gimnastyka dla kobiet w czasie ciąży i połogu”, „Lamajskie maski taneczne”, „100 największych tyranów”, „Guzik w literaturze”, „W łożnicach królów”, „Jak w pracy ukrywać to, co czujemy, i udawać to, co czuć powinniśmy”, „Na podwórku i gdzie indziej. Księga zabaw”. Niemało jest tzw. klasyki intelektualisty, np. „Próby” Montaigne’a, tragedie Eurypidesa, „O sztuce miłości” Fromma czy listy Rilkego i Lou Salomé. Rzuca się w oczy obfitość pamiętników i biografii, cała seria opracowań historycznych „Życie codzienne…”, sporo książek przyrodniczych, jak również poświęconych sztuce, dziejom, mitologii ludów bądź narodów z całego globu.
Śmiem sądzić, że ta kolekcja stanowi względnie reprezentatywny przegląd polskiego rynku wydawniczego w okresie 1967–2002, przekrój przez ofertę ówczesnych księgarń. W ciągu 35 lat zmieniały się koniunktury idei, atmosfera literacka i mody, czego ślady da się obserwować w tekstach Szymborskiej. Niekiedy odwołuje się ona wprost do aktualiów, które absorbują zbiorową wyobraźnię (np. lądowanie na Księżycu), innym razem dopiero z perspektywy dana wzmianka nabiera wymowy znaku czasów (np. docenienie zdobycia „przyzwoitego” papieru na ilustracje). Za signum temporis można też uznać choćby fragment z 1969 r.: „Wymyślona w dobie wielkiego kryzysu gra »Monopoly« cieszy się ogromną popularnością do dzisiaj (…). Wdraża ona dziatki w sekrety kapitalistycznych machinacji (…). Gra, na mój gust, absolutnie obrzydliwa” (s. 87).
Wraz z powyższym cytatem płynnie przechodzimy do zasadniczej treści „Wszystkich lektur nadobowiązkowych” – zbiór ten wszak najwięcej mówi o samej noblistce, jej upodobaniach, postawach, nawet epizodach z życia. To bez dwóch zdań nieprzebrana skarbnica dla każdego zainteresowanego sylwetką i światopoglądem „pierwszej damy polskiej poezji”. Naturalnie, znając ją nieco, trzeba się liczyć z subtelną grą, ale skoro niektórzy wysnuwają jednoznaczne wnioski na temat autorki z wierszy, w wypadku „Lektur nadobowiązkowych” taki ruch zdaje się tym bardziej usprawiedliwiony. Niemniej warto – zgodnie z przestrogą Clifforda Geertza – wyczulić się na rozpoznanie, czy mamy do czynienia z porozumiewawczym mrugnięciem, tikiem, czy parodią mrugnięcia.
Uczyniwszy zadość naukowemu sceptycyzmowi, można rzucić się w wir zabawy i sprawdzić, jak Szymborskiej czytanie między wierszami – pochłanianie książek pasjami w przerwach od „wiązania czasu łańcuchami znaków” – pozwala czytać Szymborską. Nawet gdy trzyma ona w ręku dziełko poronione lub nudne, znajduje punkt zaczepienia, by podzielić się refleksją; mniej lapidarnie i otwarciej niż w poezji, acz z właściwą sobie finezją. Najlepiej zresztą, zagłębiając się w te felietony, mieć na podorędziu jej „Wiersze wybrane”. Za autorką polecam taką „porównawczą lekturę każdemu, komu szczęśliwym trafem zepsuł się telewizor” (s. 48).
Znakomite potwierdzenie znajdują w „Lekturach…” ot choćby zawierające szereg deklaracji „Możliwości”. „Wolę kino”? Bez wątpienia, o czym świadczą liczne „recenzje” życiorysów reżyserów i ikon srebrnego ekranu czy „Guinnessa księgi filmu”. „Wolę ziemię w cywilu. / Wolę kraje podbite niż podbijające”? Przy różnych okazjach Szymborska protestuje przeciw dehumanizacji, zobojętnieniu na okrucieństwo i śmierć, a jej pacyfistyczne nastawienie sięga aż w głąb prehistorii: „Ponieważ obca mi jest myśl, że ten, kto zwycięża, jest koniecznie we wszystkim lepszy od pokonanego, wolno mi chyba przypuścić, że (…) neandertalczyk górował nad napastnikami w niektórych umiejętnościach (…)” (s. 632). „Wolę koty”? Tutaj napotykamy kłopot, bo tekstu „kociary” nie zauważyłam pomimo nagromadzenia omówień książek o zwierzętach, zwłaszcza gadach, motylach itp. Te ostatnie odzwierciedlają sentyment poetki do istot oraz zjawisk niepozornych, kruchych, przemijających („Wolę czas owadzi od gwiezdnego”). Największa część wydawnictw zoologicznych dotyczy kocich konkurentów – na uwagę felietonistki zasłużył nawet… katalog wystawy psów rasowych. „O psach myślę jako o znajomych jednostkach. Kiedy zaczynam o nich myśleć jako o wielkiej rodzinie z rzędu mięsożernych, ogarnia mnie niemoc” (s. 97). W owym wyznaniu przejawia się z kolei nacisk Szymborskiej na indywiduum, podmiotowość, konkret. Dostrzega ona z dezaprobatą, że nazwiska badaczy są w słowniku antropologicznym ujęte w hasłach zbiorczych, tak jakby zagadnienia wybierały sobie ludzi „do obsługi” (s. 500). Rozpoznajemy w tej pretensji echo następnych wersów: „Wolę wyjątki”, „Wolę zera luzem / niż ustawione w kolejce do cyfry”. Noblistkę mierzi nie tylko traktowanie człowieka jak elementu masy, ale też niepostrzeganie go holistycznie, tymczasem na skutek specjalizacji w medycynie pacjent jako całość nikogo nie interesuje (s. 165). A propos: „Wolę rozmawiać z lekarzami o czymś innym”? Odsyłam do „recenzji” książki „Uczniowie Hipokratesa”.
„Wolę odpukać”? Proszę bardzo: na tapecie pojawia się „Psychologia przesądu”, aczkolwiek tutaj rozważania autorki „Chwili” zmierzają ku zbiorowym przesądom znajdującym wyraz w szowinizmie i nietolerancji. Co się tyczy pierwszego, muszę zacytować wyimek z tekstu opublikowanego, co chyba nie bez znaczenia, w 1968 roku: „Nie kraje mi się serce, kiedy bajka o arcypolskich realiach okazuje się importem z wojen krzyżowych (…). No cóż, wędrujcie sobie, bajki, przekraczajcie wszystkie granice, żyjcie przynajmniej wy na jednym wspólnym świecie, skoro ludzie jeszcze tak żyć nie chcą” (s. 69). (Pamiętamy: „O, jakże są nieszczelne granice ludzkich państw…”). Szymborska występuje przeciwko wszelkim dyskryminacjom, a w jej zaciekawieniu cywilizacjami odległymi w czasie i/lub przestrzeni nie ma fascynacji tzw. egzotyką czy protekcjonalności (czego dowodem m.in. omówienie „Zmierzchu Azteków”). Z tym wiąże się kolejna opinia: „Wolę nie twierdzić, że rozum jest wszystkiemu winien”. Albo odwrotnie: że jest przymiotem wybranej grupy. Toteż pewną książkę ocenia felietonistka jako sympatyczną, gdyż „wzmacnia moją niewiarę w istnienie bezdennych przepaści (…) między intelektem człowieka dzisiejszego a intelektem istoty ludzkiej sprzed (…) kilkudziesięciu tysięcy lat” (s. 631-632). Cóż tam jeszcze? „Wolę bajki Grimma…”? – „(…) żadna literatura nie potrafi ani tak zdemoralizować, ani tak umoralnić dziecka jak samo nagie życie. (…) osławione (niesłusznie) bajki Grimma to lektura całkiem miła i nieszkodliwa w domu, do którego tatuś wraca trzeźwy” (s. 581). „Wolę Dickensa od Dostojewskiego”? Znajdzie się nawet apologia angielskiego pisarza.
Że odebrałam właśnie Czytelnikowi przyjemność samodzielnego śledzenia takich analogii? Ależ wzięłam pod lupę właściwie jeden wiersz! Frapujące byłoby uhistorycznienie analizy, zastanowienie się, czy w ciągu tych 35 lat nastąpiła w ulubionych motywach noblistki zmiana dominant (by nie rzec: ewolucja) oraz na ile tematyka felietonów współbrzmi z wierszami z danego okresu. Mniej wnikliwym pozostają wdzięczne, humorystyczne akcenty prywatne: „(…) nie znam wcale dzieła Marcela Prousta. Znam natomiast dzieło Marcelego Prousta i bardzo je sobie cenię. Łączą mnie zresztą z panem Marcelim (nie Marcelem!) niejakie podobieństwa. Dręczy mnie hałas, alergia dokucza, piszę chętnie w pozycji półleżącej, urodziłam się pod znakiem Raka, a wreszcie ja także mam inklinację do brzydszej połowy ludzkości” (s. 523-524).
Jak widać, nie sposób w przypadku autorki „Stu pociech” oddzielić prywatności od kwestii artystycznych. Dużo wśród jej lektur różnorakiej poezji, szczególnie z dalekich krajów, co prowokuje uwagi odnośnie do istoty przekładu. Można również poznać sąd felietonistki o adaptacjach scenicznych powieści albo o próbach „rozpracowania” twórców psychoanalizą, teoriami kompleksów i sublimacji. A chociaż nierzadko „wariacje na temat” dominują nad charakterystyką samych publikacji, Szymborska okazuje się czytelniczką skrupulatną, której uwadze nie umkną rozmaite mankamenty czy niedociągnięcia. Kto by się po niej spodziewał absolutnej pobłażliwości, może być zdziwiony, jak ostrą szpilkę wtyka tu i ówdzie… Ale ona wszak, co wiemy skądinąd, „Wol[i] mieć zastrzeżenia”. Warto ich parę zacytować „mądrym dla memoriału, idiotom dla nauki”, a przede wszystkim piszącym dla praktyki. Oto naiwność ma niewątpliwie urok, ale musi mieć też granice: „Książka Olgi Signorelli o Duse jest gruba i przestarzała, bo autorka nadal dziwi się i nadziwić nie może. Co innego przecież przekazać ze zrozumieniem ducha epoki, a co innego poddać się mu z prostodusznością podlotka” (s. 265).
Chwilami to pochwała staje się dwuznaczna: „Książkę warto czytać przed zaśnięciem. Jest dość ciekawa, żeby oderwać myśl od utrapień teraźniejszości, i wystarczająco nasenna, żeby wypaść z rąk w stosownej chwili” (s. 58). Trafiają się przytyki niepozorne, acz cięte: „Rilke wyruszał na rekonesans nieskończoności objuczony mnóstwem rzeczy świata (…). Bonnefoy bierze sobie plecak dość lekki. Jeżeli po to, żeby zajść dalej, to chyba jest w błędzie” (s. 93). Kiedy indziej daje poetka popis kapitalnej ironii: „Jeżeli np. z przyjemnością widzę hasło »Dalajlama Piąty«, zyskując (…) pewność, że kiedy napotkam (…) wzmiankę o tym autorze, sięgnę po [niniejszy] słownik, (…) to z o wiele mniejszą przyjemnością kwituję nieobecność w słowniku Jorge Borgesa, o którym prasa literacka pisze nieco częściej” (s. 76-77). Są także zarzuty przewrotne i żartobliwe: „Autor (…) monografii wydawnictw tandetnych musiał się kiczów naczytać sporo, czego mu zazdroszczę. Zaprezentował nawet jedno powieścidło (…). Szkoda, że wybrał rzecz względnie poprawną, płód wyobraźni niezbyt rozhulanej” (s. 406). Najczęściej zaś zgłasza Szymborska trzeźwe, praktyczne obiekcje dociekliwego czytelnika – przykładowo minusem książki historycznej o XVI-wiecznych kupcach jest brak przelicznika monet lub zobrazowania ich siły nabywczej.
W samych felietonach trudno byłoby doszukiwać się potknięć czy niedoborów. Oczywiście, nie wszystkie są równie zgrabne oraz błyskotliwe, ale ogromna większość urzeka mieszanką lekkości, przekory i erudycji, o radości z pięknej a giętkiej polszczyzny już nie wspominam. Niemniej teksty te nie wiszą wszak w próżni, czas więc powiedzieć trochę o ich opakowaniu. W tym miejscu należy się „Znakowi” pochwała zarówno za staranność wydania (choćby pod kątem korekty), jak i jego tzw. przyjazność dla użytkownika. Plus także za notę prezentującą historię, podstawę edycji i zawartość tomu; niestety, często nawet renomowane wydawnictwa rezygnują z wprowadzenia i puszczają w obieg nagi tekst. Przydatne są indeksy omawianych dzieł i ich autorów (opatrzone rewelacyjnymi mottami). Warto by jednak w tym osobowym dodać inne postacie występujące w felietonach. Brak mi również tego, na co zwraca uwagę sama Szymborska: dat przy kolejnych „recenzjach” (notabene, nie podano też, z którego roku pochodzi jej przedmowa). Wiadomo, zostały one ułożone chronologicznie i zazwyczaj rok wydania książki jest tożsamy z rokiem ukazania się omówienia, ale na pewno nie dotyczy to okresu 1981-1983. I co, gdyby ktoś chciał zajrzeć bezpośrednio do archiwalnej gazety? Adres bibliograficzny nie stanowi chyba zbyt specjalistycznego dodatku. Do pełni szczęścia brakuje mi ponadto sznurkowej zakładki, niezbędnej według mnie w przypadku tak obszernego tomu. Z drugiej strony wypada zaznaczyć, że książka ma format A5, co pomimo objętości czyni ją poręczną.
Dobrze, iż zebrano wszystkie te perełki naszej noblistki (szczególnie że 192 teksty wychodzą po raz pierwszy w wydaniu książkowym), choć ona sama stawia nie na ilość, tylko na jakość. „Z przeszło tysiąca utworów Marcjalisa Kołodziejczyk wybrał niespełna jedną piątą, ale dajcież bogowie każdemu poecie dożyć w jednej piątej przez 19 wieków… Ja to bym się zgodziła przeżyć w jednej bodaj fraszce, na przykład tej – niestety też Marcjalisa” (s. 253). I tu pojawia się – nomen omen – dwukropek, jednak satysfakcję z poznania fraszki, która ujęła Szymborską, pozostawiam czytelnikom. Mogłabym, rzecz jasna, długo przytaczać co lepsze wyimki, lecz przecież (jak zaznacza autorka „Soli”, powołując się na Montaigne’a) „wszelkie streszczenie dobrej książki jest głupie” (s. 498). Wspieram się ich podwójnym autorytetem i podpisuję pod tym zdaniem, bo tutaj również o dobrą książkę chodzi.
Jeżeli w przypadku którejś z „recenzowanych” pozycji „Jedyną bezsporną wartością (…) jest dobra wola autorki” (s. 42), to owych słów nie sposób odnieść do felietonów Szymborskiej – „Wszystkie lektury nadobowiązkowe” zalet mają wiele i bezsprzecznie można je zaliczyć do lektur obowiązkowych. Ze względu na grubość woluminu imponująco prezentowałyby się na regale, ale ręczę, że – jak te tomy z okładki – będą w ciągłym ruchu. Po pierwsze, ponieważ stanowią cicer cum caule („Wolę piekło chaosu od piekła porządku”) i potrafią nieustannie zaskakiwać. A po drugie, „Prędzej czy później jakaś grypa położy (…) [nas] do łóżka i okaże się, że (…) przydałaby się (…) książka o dodatkowych leczniczych własnościach. Jakiś autor, który nie tylko kocha ludzkość, ale – co dużo rzadsze – lubi ludzi, użali się, pożartuje…” (s. 277). („Wolę siebie lubiącą ludzi niż siebie kochającą ludzkość”…) Cóż, wypisz wymaluj Szymborska.
Strony te obejmują 562 (wierzę na słowo) zwięzłe teksty na pozór będące recenzjami książek, de facto zaś określone przez samą autorkę jako „pretekst do snucia luźnych skojarzeń” (s. 5). Najprościej nazwać je – co zresztą zdążyłam powyżej zrobić – felietonami, niektóre noszą znamiona mikroesejów, lecz w istocie nie poddają się zaszufladkowaniu, zbuntowane przeciw grzecznemu usadowieniu na regałach genologii. Ale nie tylko tego rodzaju półki się chwieją – jak symbolicznie można odczytywać dobrze dobraną ilustrację z okładki. Fruwające na niej książki byłyby wówczas metaforą lotnych myśli, gdyż nigdy nie wiadomo, dokąd zaprowadzi Szymborską wspomniany łańcuch skojarzeń. Przecież „dla takich, którzy myślą, święte nie jest nic”… Trzecia interpretacja niemożności ułożenia tomów w równych szeregach odnosiłaby się do zawartości pozycji branych na warsztat przez felietonistkę. Konia z rzędem temu, kto znajdzie dla nich wspólny mianownik. Z założenia miały to być publikacje nieraz poczytne, jednak ze względu na popularny charakter niegodne „oficjalnych” recenzji w czasopismach literackich. Co nie znaczy, jakoby autorka „Ludzi na moście” ignorowała dzieła wysokich lotów – w tym wypadku zdaje się koncentrować na tych nieczytanych nie tylko przez szeroką publiczność, ale nawet przez krytyków…
Doprawdy, czego tu nie ma? Trudno zdecydować się na garść tytułów, które dałyby pogląd na różnorodność lektur noblistki. Podam kilka bardziej intrygujących: „Gimnastyka dla kobiet w czasie ciąży i połogu”, „Lamajskie maski taneczne”, „100 największych tyranów”, „Guzik w literaturze”, „W łożnicach królów”, „Jak w pracy ukrywać to, co czujemy, i udawać to, co czuć powinniśmy”, „Na podwórku i gdzie indziej. Księga zabaw”. Niemało jest tzw. klasyki intelektualisty, np. „Próby” Montaigne’a, tragedie Eurypidesa, „O sztuce miłości” Fromma czy listy Rilkego i Lou Salomé. Rzuca się w oczy obfitość pamiętników i biografii, cała seria opracowań historycznych „Życie codzienne…”, sporo książek przyrodniczych, jak również poświęconych sztuce, dziejom, mitologii ludów bądź narodów z całego globu.
Śmiem sądzić, że ta kolekcja stanowi względnie reprezentatywny przegląd polskiego rynku wydawniczego w okresie 1967–2002, przekrój przez ofertę ówczesnych księgarń. W ciągu 35 lat zmieniały się koniunktury idei, atmosfera literacka i mody, czego ślady da się obserwować w tekstach Szymborskiej. Niekiedy odwołuje się ona wprost do aktualiów, które absorbują zbiorową wyobraźnię (np. lądowanie na Księżycu), innym razem dopiero z perspektywy dana wzmianka nabiera wymowy znaku czasów (np. docenienie zdobycia „przyzwoitego” papieru na ilustracje). Za signum temporis można też uznać choćby fragment z 1969 r.: „Wymyślona w dobie wielkiego kryzysu gra »Monopoly« cieszy się ogromną popularnością do dzisiaj (…). Wdraża ona dziatki w sekrety kapitalistycznych machinacji (…). Gra, na mój gust, absolutnie obrzydliwa” (s. 87).
Wraz z powyższym cytatem płynnie przechodzimy do zasadniczej treści „Wszystkich lektur nadobowiązkowych” – zbiór ten wszak najwięcej mówi o samej noblistce, jej upodobaniach, postawach, nawet epizodach z życia. To bez dwóch zdań nieprzebrana skarbnica dla każdego zainteresowanego sylwetką i światopoglądem „pierwszej damy polskiej poezji”. Naturalnie, znając ją nieco, trzeba się liczyć z subtelną grą, ale skoro niektórzy wysnuwają jednoznaczne wnioski na temat autorki z wierszy, w wypadku „Lektur nadobowiązkowych” taki ruch zdaje się tym bardziej usprawiedliwiony. Niemniej warto – zgodnie z przestrogą Clifforda Geertza – wyczulić się na rozpoznanie, czy mamy do czynienia z porozumiewawczym mrugnięciem, tikiem, czy parodią mrugnięcia.
Uczyniwszy zadość naukowemu sceptycyzmowi, można rzucić się w wir zabawy i sprawdzić, jak Szymborskiej czytanie między wierszami – pochłanianie książek pasjami w przerwach od „wiązania czasu łańcuchami znaków” – pozwala czytać Szymborską. Nawet gdy trzyma ona w ręku dziełko poronione lub nudne, znajduje punkt zaczepienia, by podzielić się refleksją; mniej lapidarnie i otwarciej niż w poezji, acz z właściwą sobie finezją. Najlepiej zresztą, zagłębiając się w te felietony, mieć na podorędziu jej „Wiersze wybrane”. Za autorką polecam taką „porównawczą lekturę każdemu, komu szczęśliwym trafem zepsuł się telewizor” (s. 48).
Znakomite potwierdzenie znajdują w „Lekturach…” ot choćby zawierające szereg deklaracji „Możliwości”. „Wolę kino”? Bez wątpienia, o czym świadczą liczne „recenzje” życiorysów reżyserów i ikon srebrnego ekranu czy „Guinnessa księgi filmu”. „Wolę ziemię w cywilu. / Wolę kraje podbite niż podbijające”? Przy różnych okazjach Szymborska protestuje przeciw dehumanizacji, zobojętnieniu na okrucieństwo i śmierć, a jej pacyfistyczne nastawienie sięga aż w głąb prehistorii: „Ponieważ obca mi jest myśl, że ten, kto zwycięża, jest koniecznie we wszystkim lepszy od pokonanego, wolno mi chyba przypuścić, że (…) neandertalczyk górował nad napastnikami w niektórych umiejętnościach (…)” (s. 632). „Wolę koty”? Tutaj napotykamy kłopot, bo tekstu „kociary” nie zauważyłam pomimo nagromadzenia omówień książek o zwierzętach, zwłaszcza gadach, motylach itp. Te ostatnie odzwierciedlają sentyment poetki do istot oraz zjawisk niepozornych, kruchych, przemijających („Wolę czas owadzi od gwiezdnego”). Największa część wydawnictw zoologicznych dotyczy kocich konkurentów – na uwagę felietonistki zasłużył nawet… katalog wystawy psów rasowych. „O psach myślę jako o znajomych jednostkach. Kiedy zaczynam o nich myśleć jako o wielkiej rodzinie z rzędu mięsożernych, ogarnia mnie niemoc” (s. 97). W owym wyznaniu przejawia się z kolei nacisk Szymborskiej na indywiduum, podmiotowość, konkret. Dostrzega ona z dezaprobatą, że nazwiska badaczy są w słowniku antropologicznym ujęte w hasłach zbiorczych, tak jakby zagadnienia wybierały sobie ludzi „do obsługi” (s. 500). Rozpoznajemy w tej pretensji echo następnych wersów: „Wolę wyjątki”, „Wolę zera luzem / niż ustawione w kolejce do cyfry”. Noblistkę mierzi nie tylko traktowanie człowieka jak elementu masy, ale też niepostrzeganie go holistycznie, tymczasem na skutek specjalizacji w medycynie pacjent jako całość nikogo nie interesuje (s. 165). A propos: „Wolę rozmawiać z lekarzami o czymś innym”? Odsyłam do „recenzji” książki „Uczniowie Hipokratesa”.
„Wolę odpukać”? Proszę bardzo: na tapecie pojawia się „Psychologia przesądu”, aczkolwiek tutaj rozważania autorki „Chwili” zmierzają ku zbiorowym przesądom znajdującym wyraz w szowinizmie i nietolerancji. Co się tyczy pierwszego, muszę zacytować wyimek z tekstu opublikowanego, co chyba nie bez znaczenia, w 1968 roku: „Nie kraje mi się serce, kiedy bajka o arcypolskich realiach okazuje się importem z wojen krzyżowych (…). No cóż, wędrujcie sobie, bajki, przekraczajcie wszystkie granice, żyjcie przynajmniej wy na jednym wspólnym świecie, skoro ludzie jeszcze tak żyć nie chcą” (s. 69). (Pamiętamy: „O, jakże są nieszczelne granice ludzkich państw…”). Szymborska występuje przeciwko wszelkim dyskryminacjom, a w jej zaciekawieniu cywilizacjami odległymi w czasie i/lub przestrzeni nie ma fascynacji tzw. egzotyką czy protekcjonalności (czego dowodem m.in. omówienie „Zmierzchu Azteków”). Z tym wiąże się kolejna opinia: „Wolę nie twierdzić, że rozum jest wszystkiemu winien”. Albo odwrotnie: że jest przymiotem wybranej grupy. Toteż pewną książkę ocenia felietonistka jako sympatyczną, gdyż „wzmacnia moją niewiarę w istnienie bezdennych przepaści (…) między intelektem człowieka dzisiejszego a intelektem istoty ludzkiej sprzed (…) kilkudziesięciu tysięcy lat” (s. 631-632). Cóż tam jeszcze? „Wolę bajki Grimma…”? – „(…) żadna literatura nie potrafi ani tak zdemoralizować, ani tak umoralnić dziecka jak samo nagie życie. (…) osławione (niesłusznie) bajki Grimma to lektura całkiem miła i nieszkodliwa w domu, do którego tatuś wraca trzeźwy” (s. 581). „Wolę Dickensa od Dostojewskiego”? Znajdzie się nawet apologia angielskiego pisarza.
Że odebrałam właśnie Czytelnikowi przyjemność samodzielnego śledzenia takich analogii? Ależ wzięłam pod lupę właściwie jeden wiersz! Frapujące byłoby uhistorycznienie analizy, zastanowienie się, czy w ciągu tych 35 lat nastąpiła w ulubionych motywach noblistki zmiana dominant (by nie rzec: ewolucja) oraz na ile tematyka felietonów współbrzmi z wierszami z danego okresu. Mniej wnikliwym pozostają wdzięczne, humorystyczne akcenty prywatne: „(…) nie znam wcale dzieła Marcela Prousta. Znam natomiast dzieło Marcelego Prousta i bardzo je sobie cenię. Łączą mnie zresztą z panem Marcelim (nie Marcelem!) niejakie podobieństwa. Dręczy mnie hałas, alergia dokucza, piszę chętnie w pozycji półleżącej, urodziłam się pod znakiem Raka, a wreszcie ja także mam inklinację do brzydszej połowy ludzkości” (s. 523-524).
Jak widać, nie sposób w przypadku autorki „Stu pociech” oddzielić prywatności od kwestii artystycznych. Dużo wśród jej lektur różnorakiej poezji, szczególnie z dalekich krajów, co prowokuje uwagi odnośnie do istoty przekładu. Można również poznać sąd felietonistki o adaptacjach scenicznych powieści albo o próbach „rozpracowania” twórców psychoanalizą, teoriami kompleksów i sublimacji. A chociaż nierzadko „wariacje na temat” dominują nad charakterystyką samych publikacji, Szymborska okazuje się czytelniczką skrupulatną, której uwadze nie umkną rozmaite mankamenty czy niedociągnięcia. Kto by się po niej spodziewał absolutnej pobłażliwości, może być zdziwiony, jak ostrą szpilkę wtyka tu i ówdzie… Ale ona wszak, co wiemy skądinąd, „Wol[i] mieć zastrzeżenia”. Warto ich parę zacytować „mądrym dla memoriału, idiotom dla nauki”, a przede wszystkim piszącym dla praktyki. Oto naiwność ma niewątpliwie urok, ale musi mieć też granice: „Książka Olgi Signorelli o Duse jest gruba i przestarzała, bo autorka nadal dziwi się i nadziwić nie może. Co innego przecież przekazać ze zrozumieniem ducha epoki, a co innego poddać się mu z prostodusznością podlotka” (s. 265).
Chwilami to pochwała staje się dwuznaczna: „Książkę warto czytać przed zaśnięciem. Jest dość ciekawa, żeby oderwać myśl od utrapień teraźniejszości, i wystarczająco nasenna, żeby wypaść z rąk w stosownej chwili” (s. 58). Trafiają się przytyki niepozorne, acz cięte: „Rilke wyruszał na rekonesans nieskończoności objuczony mnóstwem rzeczy świata (…). Bonnefoy bierze sobie plecak dość lekki. Jeżeli po to, żeby zajść dalej, to chyba jest w błędzie” (s. 93). Kiedy indziej daje poetka popis kapitalnej ironii: „Jeżeli np. z przyjemnością widzę hasło »Dalajlama Piąty«, zyskując (…) pewność, że kiedy napotkam (…) wzmiankę o tym autorze, sięgnę po [niniejszy] słownik, (…) to z o wiele mniejszą przyjemnością kwituję nieobecność w słowniku Jorge Borgesa, o którym prasa literacka pisze nieco częściej” (s. 76-77). Są także zarzuty przewrotne i żartobliwe: „Autor (…) monografii wydawnictw tandetnych musiał się kiczów naczytać sporo, czego mu zazdroszczę. Zaprezentował nawet jedno powieścidło (…). Szkoda, że wybrał rzecz względnie poprawną, płód wyobraźni niezbyt rozhulanej” (s. 406). Najczęściej zaś zgłasza Szymborska trzeźwe, praktyczne obiekcje dociekliwego czytelnika – przykładowo minusem książki historycznej o XVI-wiecznych kupcach jest brak przelicznika monet lub zobrazowania ich siły nabywczej.
W samych felietonach trudno byłoby doszukiwać się potknięć czy niedoborów. Oczywiście, nie wszystkie są równie zgrabne oraz błyskotliwe, ale ogromna większość urzeka mieszanką lekkości, przekory i erudycji, o radości z pięknej a giętkiej polszczyzny już nie wspominam. Niemniej teksty te nie wiszą wszak w próżni, czas więc powiedzieć trochę o ich opakowaniu. W tym miejscu należy się „Znakowi” pochwała zarówno za staranność wydania (choćby pod kątem korekty), jak i jego tzw. przyjazność dla użytkownika. Plus także za notę prezentującą historię, podstawę edycji i zawartość tomu; niestety, często nawet renomowane wydawnictwa rezygnują z wprowadzenia i puszczają w obieg nagi tekst. Przydatne są indeksy omawianych dzieł i ich autorów (opatrzone rewelacyjnymi mottami). Warto by jednak w tym osobowym dodać inne postacie występujące w felietonach. Brak mi również tego, na co zwraca uwagę sama Szymborska: dat przy kolejnych „recenzjach” (notabene, nie podano też, z którego roku pochodzi jej przedmowa). Wiadomo, zostały one ułożone chronologicznie i zazwyczaj rok wydania książki jest tożsamy z rokiem ukazania się omówienia, ale na pewno nie dotyczy to okresu 1981-1983. I co, gdyby ktoś chciał zajrzeć bezpośrednio do archiwalnej gazety? Adres bibliograficzny nie stanowi chyba zbyt specjalistycznego dodatku. Do pełni szczęścia brakuje mi ponadto sznurkowej zakładki, niezbędnej według mnie w przypadku tak obszernego tomu. Z drugiej strony wypada zaznaczyć, że książka ma format A5, co pomimo objętości czyni ją poręczną.
Dobrze, iż zebrano wszystkie te perełki naszej noblistki (szczególnie że 192 teksty wychodzą po raz pierwszy w wydaniu książkowym), choć ona sama stawia nie na ilość, tylko na jakość. „Z przeszło tysiąca utworów Marcjalisa Kołodziejczyk wybrał niespełna jedną piątą, ale dajcież bogowie każdemu poecie dożyć w jednej piątej przez 19 wieków… Ja to bym się zgodziła przeżyć w jednej bodaj fraszce, na przykład tej – niestety też Marcjalisa” (s. 253). I tu pojawia się – nomen omen – dwukropek, jednak satysfakcję z poznania fraszki, która ujęła Szymborską, pozostawiam czytelnikom. Mogłabym, rzecz jasna, długo przytaczać co lepsze wyimki, lecz przecież (jak zaznacza autorka „Soli”, powołując się na Montaigne’a) „wszelkie streszczenie dobrej książki jest głupie” (s. 498). Wspieram się ich podwójnym autorytetem i podpisuję pod tym zdaniem, bo tutaj również o dobrą książkę chodzi.
Jeżeli w przypadku którejś z „recenzowanych” pozycji „Jedyną bezsporną wartością (…) jest dobra wola autorki” (s. 42), to owych słów nie sposób odnieść do felietonów Szymborskiej – „Wszystkie lektury nadobowiązkowe” zalet mają wiele i bezsprzecznie można je zaliczyć do lektur obowiązkowych. Ze względu na grubość woluminu imponująco prezentowałyby się na regale, ale ręczę, że – jak te tomy z okładki – będą w ciągłym ruchu. Po pierwsze, ponieważ stanowią cicer cum caule („Wolę piekło chaosu od piekła porządku”) i potrafią nieustannie zaskakiwać. A po drugie, „Prędzej czy później jakaś grypa położy (…) [nas] do łóżka i okaże się, że (…) przydałaby się (…) książka o dodatkowych leczniczych własnościach. Jakiś autor, który nie tylko kocha ludzkość, ale – co dużo rzadsze – lubi ludzi, użali się, pożartuje…” (s. 277). („Wolę siebie lubiącą ludzi niż siebie kochającą ludzkość”…) Cóż, wypisz wymaluj Szymborska.
Wisława Szymborska: „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”. Red. Artur Czesak. Wydawnictwo „Znak”. Kraków 2015.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |