ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (76) / 2007

Janusz Paliwoda, Monika Mostowik,

SZCZEGÓŁY SĄ GODNE UWAGI

A A A
Z Moniką Mostowik rozmawia Janusz Paliwoda
Janusz Paliwoda: Boisz się siebie?

Monika Mostowik: Nie. Boję się wielu rzeczy, ale bynajmniej nie siebie.

J.P.: Ale czy tak jak bohaterowie Twoich opowiadań obawiasz się śmierci, przeznaczenia, miłości, niespełnienia, życia?

M.M.: Bohaterki i bohaterowie moich opowiadań boją się różnych rzeczy: głuchych telefonów, ciszy, własnej matki, swojej płci, tego, co ludzie powiedzą, a najbardziej chyba samotności i straty kogoś bliskiego. Jednym słowem życie jest przerażające, co nie znaczy, że lepiej nie żyć. Te opowiadania są o próbach radzenia sobie z tym strachem, o płynności granic. Na przykład czasem się wydaje, że coś jest niemożliwe, a potem się okazuje, że tak nam się tylko wydawało, bo się baliśmy. Mam nadzieję, że udało mi się nie odpowiedzieć na Twoje pytanie (śmiech).

J.P.: No, niestety, nawet nieźle Ci poszło (śmiech)... Swoje postaci kreujesz zazwyczaj z zaobserwowanych szczątków: pośpiesznych dialogów, zwierzeń i spojrzeń. Ale pewnie nie tylko. Dużo w nich jest Twoich obsesji, paranoi, wewnętrznego głosu?

M.M.: Trochę pewnie tak, ale niewiele. Lubię w ogóle pisać i interesować się obsesjami i paranojami.

J.P.: Dlaczego uważasz, że tomik „Weź mnie w garść” jest nieszczęsny? To znaczy, że już nigdy nie napiszesz żadnego wiersza?

M.M.: Jak to mówił Jon Malkovich w „Niebezpiecznych związkach”: „It is behind my control” (śmiech). W każdym razie udało mi się już dawno żadnego nie napisać.

J.P.: Tak, tak, wydanie tego tomiku nie wyszło Ci na dobre. Powiedziałaś gdzieś, że pisząc wiersze, straciłaś dystans do samej siebie. Na zakończenie wątku poetyckiego w tej rozmowie powiedz, czy Twój błąd polegał na tym, że za bardzo zaangażowałaś się emocjonalnie w tę poezję?

M.M.: Raczej chodziło mi o dystans do słów. Nie traktowałam tego jako autoterapię czy autodiagnozę. Nie jest to mój pamiętnik, więc trudno mi ocenić, na czym polegał błąd i na ile jest faktycznym błędem. Jedno jest pewne: wolę pisać prozę.

J.P.: Wielu krytyków podkreśla, że Twoja proza bardzo zyskała dzięki poetyckiemu „podkładowi”. Opowiadania są zrytmizowane, dużo w niej liryki, metafor, powtórzeń. Zgadzasz się z tym?

M.M.: Gdybym się nie zgadzała, to pewnie pisałabym inaczej. Lubię ten rytm, lubię budować te zdania w taki, a nie inny sposób, czytając je na wieczorach autorskich widziałam, że wywierały takie wrażenie, jakie chciałam, żeby wywarły.

J.P.: Bardziej lubisz przekraczać granice w życiu czy w literaturze?

M.M.: W literaturze, bo tam jest więcej możliwości.

J.P.: Skąd się wzięła Twoja fascynacja makabrą?

M.M.: Wkurza mnie pudrowana rzeczywistość! Bardzo cenię czujność i uwagę. Nie fascynuję się makabrą, tylko szukam podwójnego dna. Od dna łatwiej się odbić. Ludzie cierpią na różne sposoby, ale niektórzy nie chcą o tym wiedzieć. Trudno im się dziwić.

J.P.: Podwójnego dna i cierpienia szukasz nie tylko w prozie. Czy napisałaś już scenariusz o tancerce i facecie bez nóg?

M.M.: Tak, napisałam. Scenariusze jednak mają to do siebie, że zyskują na wartości kiedy są realizowane. Ufam, że kiedyś będę miała okazję wyciągnąć moje scenariusze z szuflady.

J.P.: Jesteś akrobatką? Zdarza ci się balansować, tak jak Twoi bohaterowie?

M.M.: Mam wrażenie, że wciąż żyję na jakiejś granicy. To jak strefa graniczna między jednym a drugim krajem. Ma to swoje uroki. Takie paranoje to chleb powszedni, ale nie tylko mój, bo ta książka nie jest o mnie.

J.P.: Jak Ci się udało zebrać tę niezwykłą galerię popaprańców, morderców, umarlaków?

M.M.: Wystarczy wyjść na spacer, przejechać się tramwajem, otworzyć książkę telefoniczną. Każdy ma jakieś swoje dziwactwo, fobię czy traumę i nie ma co wydawać wyroków: ten jest świr, ten popapraniec, itd. Sęk w tym, żeby się w tej rzeczywistości odnajdywać, nie tylko wśród nich i obok, ale z nimi też, żeby nie rysować tych bezsensownych granic.

J.P.: To fakt, lektura „Takiej ładnej” to nie lada wyzwanie. Czytając Twoje opowiadania, ma się wrażenie, że często wystawiasz czytelnika na ciężką próbę. Dzielisz się z nim cierpieniem, samotnością, nieszczęściem, bólem, obsesyjnym poszukiwaniem miłości... Jak to znoszą odbiorcy Twojej prozy? Narzekają? Popadają w refleksję?

M.M.: Różnie. Jedni zasypiają w wannie, inni dorysowują przecinki, inni mają pretensje, że takie krótkie te opowiadania i smutne, niektórych bawią, a jeszcze inni mówią, że te opowiadania „obudziły w nich takie uczucia, że nawet nie wiedzieli, że takie są”. Myślę, że jest się tu nad czym zastanawiać, jak już ostygną emocje.

J.P.: Czy przesłanie „Akrobatek” brzmi: „kochajmy się mimo wszystko”?

M.M.: Nie chciałabym go zdradzać. Każdy czytelnik znajdzie je bez problemu. Kluczem jest tu z pewnością pojmowanie granic, również w miłości.

J.P.: Miłość w „Akrobatkach” jest związana z bólem i niespełnieniem. Dlaczego nie napisałaś choć jednej historii, w której uczucie rozkwita, a nie umiera?

M.M.: Ale wiele z tych opowiadań ma szczęśliwe zakończenie! Albo przynajmniej nadzieję na nie. Ludzie często cierpią dlatego, że nie potrafią docenić ukojenia, które później przychodzi. Może dlatego trudno uwierzyć w te happy endy, bo są okupione bólem. Ale to nie znaczy, że coś z niego nie kiełkuje, mimo wszystko...

J.P.: Co Ci się podoba najbardziej w twórczości Jeannette Winterson?

M.M.: Ona jest niesamowita! Czytam i nie chcę do siebie dopuścić myśli, że w końcu dotrę do ostatniej strony. Chwilami miałam wrażenie, że już nic tak dobrego nie przeczytam, nic, co tak by mnie porwało. Na szczęście wyszłam z tego zaklętego kręgu. Nie potrafię dokładnie określić, co mnie w jej pisaniu pociąga. Uwielbiam jej wrażliwość i spokój.

J.P.: Ktoś porównał Twoją prozę z polskim filmami lat 60., np. ekranizacjami opowiadań Hłaski czy Dygata, w których było pełno niedojrzałych mężczyzn i zimnych, tajemniczych kobiet. Bliskie są Ci te klimaty?

M.M.: O ile niedojrzałość i zimno jest tu pojęciem względnym, a kobieta – kluczowym.

J.P.: Od dawna fascynuje Cię mrok? Kiedy patrzę na twoje czarno–białe zdjęcia, mam wrażenie, że nie jesteś stąd. Wyglądasz jak córka Ewy Demarczyk, jakbyś wybiegła właśnie przed chwilą na papierosa z „Piwnicy pod Baranami”, tej sprzed lat. Dobrze Ci jest w epoce czatów i megapromocji w hipermarketach?

M.M.: Z „Piwnicą od Baranami” nie mam nic wspólnego, poza tym, że mieszkam w tym samym mieście. Rodzice mieli kiedyś płytę Ewy Demarczyk i jak byłam mała, w kółko słuchałam piosenki o czarnych aniołach. Mrok lubię gotycki. Gdybym mogła wybierać epokę, w której chcę żyć, to patrzyłabym raczej naprzód. Liczę, że kiedyś nadejdą takie czasy, że nauczymy się mądrze czerpać z przeszłości.

J.P.: Lubisz większe spędy na przykład festiwale, targi książki?

M.M.: Lubię festiwale, bo wtedy można zobaczyć więcej na raz. Lepiej mi jest wykroić na przykład tydzień na festiwal filmowy w Gdyni i zobaczyć piętnaście filmów, niż normalnie pójść do kina. Poza tym wytwarza się wtedy jakiś specyficzny klimat, jest okazja do poznania twórców, itd. Ale Ty za pewne pytałeś o festiwale literackie, rzecz ma się podobnie. Lubię czasem iść na spotkania autorskie. Nie lubię za to targów książki, bo nie znoszę tłumów. Z niecierpliwością zawsze czekam na festiwale muzyki gotyckiej na przykład, Wave Gothic Treffen czy Meraluna, tam to dopiero jest klimat. Nie da się tego porównać z pojedynczymi koncertami.

J.P.: Zatrzymajmy się na chwilę przy kinie. Od lat krytycy narzekają, że w Polsce nie powstają dobre scenariusze. Wprawdzie ubiegłoroczny Festiwal w Gdyni pokazał, że jest z tym nieco lepiej, ale problem nadal istnieje. Powiedz, na czym polega trudność w stworzeniu ciekawego scenariusza?

M.M.: Ja od razu strasznie się gotuję, jak słyszę, że w Polsce nie ma dobrych scenariuszy. Ludzie się zanoszą płaczem nad tym „problemem”, a tymczasem wiem, że są dobre scenariusze, tylko że w szufladach. Inna sprawa, że ludzie piszą to, za co dostają pieniądze, bo muszą z czegoś żyć, więc powstają kolejne odcinki telenowel, teleturniejów i komedie romantyczne. Mnóstwo moich znajomych ze szkoły filmowej zarzekało się, że nie będą tego robić, nie będą „rzemieślnikami”, nie będą pisać seriali. Ale po roku, dwóch bezrobocia zaczęli spuszczać z tonu.

J.P.: „Akrobatki” albo „Taką ładną” dałoby się przenieść na ekran?

M.M.: No jasne! „Akrobatki” były już wystawiane na scenie. Niektóre moje opowiadania stały się scenariuszami, na przykład „Gra w zielone” czy „Urodziny”. Marzę o tym, żeby zekranizować ten drugi utwór. Teraz piszę scenariusz na podstawie „Ulic”. Rzecz jasna, do szuflady (śmiech).

J.P.: Flamenco, kino, muzyka gotycka, proza Winterson. Co Cię jeszcze inspiruje?

M.M.: Ludzie przede wszystkim. Niezwykli ludzie....

J.P.: Na czym polega ich niezwykłość?

M.M.: Na drobnych rzeczach. Każdy z nas ma coś, co sprawia, że jesteśmy naprawdę wyjątkowi. Mogą się tego wypierać, mogą sami tego nie zauważać i może to być bardzo subiektywne. Na przykład ciekawi mnie czyjaś bezsenność, a dla kogoś innego wcale nie musi być to interesujące. Mnie może interesować czyjaś nerwowość, a kogoś denerwować. Myślę, że właśnie szczegóły są godne uwagi. O takich zwykłych ludziach jest właśnie moja kolejna książka.

J.P.: Zbiór opowiadań czy powieść?

M.M.: To jest mini-powieść pod tytułem „Wyrzuty”, o przyjaciołach i przyjaciółkach z dzieciństwa, którzy żyją z dnia na dzień, mają swoje marzenia, ale zauważają je dopiero, kiedy zaczynają się spełniać. Mają też swoje drugie twarze jak każdy, co nie może nie mieć wpływu na ich losy, nawet jeśli są na drugim planie.

J.P.: Krytycy twierdzą, że Twoja proza jest: „kobieca”, „feministyczna”, „lesbijska”... Co napiszą o nowej książce?

M.M.: Nie mam pojęcia, jak będzie z tą nową książką i szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to interesuje. Zawsze się coś znajdzie, a jak się nie znajdzie, to tym lepiej, albo mówi się trudno (śmiech).

J.P.: Potrafisz śmiać się z siebie?

M.M.: No pewnie. Czasem to moja jedyna rozrywka (śmiech).

J.P.: W rozmowie z Kasią Zdanowicz (dla „artPapieru”) powiedziałaś: „W Krakowie czuję się dobrze, znam różne środowiska i mam o nich tak różne zdania, jak one o mnie”. Ale zdarza Ci się pójść na piwo, dajmy na to, ze Sławkiem Shuty?

M.M.: Raczej nie. Sławek ma inne rozrywki. Spotykamy się na imprezach literackich, artystycznych, a potem każdy idzie w swoją stronę.

J.P.: Czy mogłabyś mieszkać, tworzyć i śmiać się z siebie w innym mieście niż Kraków?

M.M.: Pewnie tak. Może gdzieś nad morzem, które uwielbiam. Na świecie jest mnóstwo fajnych miejsc, jeszcze nawet nie zaczęłam ich zwiedzać. Natomiast myśląc o Polsce, myślę raczej o Krakowie.

J.P.: Dziękuję za rozmowę.