ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (76) / 2007

Krystian Wojcieszuk,

„ULYSSES” PAUPERUM

A A A
To tylko taka igraszka wyobraźni.
Trening, żeby zacząć znowu widzieć.
Przez nierzeczywistość powrót do
rzeczywistości.
(Jerzy Sosnowski, „Tak to ten”)


Pewien warszawski kupiec, przerażony swym niewczesnym zakochaniem, odwiedził raz znajomego medyka, aby zapytać go, czy pierwsza miłość rzeczywiście jest najgorsza. „Nieprawda. Po pierwszej czeka cię sto innych, ale po setnej pierwszej – już nic”. Głębia znaczeń, ukryta pod pozornym cynizmem Szumana była, jak pamiętamy, tyleż profetyczna, co lekceważona w świecie „Lalki”. Nie należy więc ignorować zdań wypowiadanych nonszalancko, choćby były prawdziwie bolesne.

Coś spontanicznego, ale ja w to nie wierzę. Coś wielowątkowego, ale nikt dziś przecież nie czyta grubych książek. Jacyś naziści knują światowy spisek, ale to już do bólu znane (choćby z „Chłopców z Brazylii”). Coś awangardowego, a może ta garda jest po prostu przezroczysta. Ktoś odchodzi, nienawidzi, kocha… inaczej, ale przecież mamy odpowiednie statystyki, procenty, badania rynku…

Po tej garści impresji na początek, pozwolę sobie na barbarzyńsko arbitralną tezę: motta, za pomocą których Jerzy Sosnowski wprowadza nas do lektury swojej najnowszej powieści pt. „Tak to ten”, służą niczemu innemu, jak samousprawiedliwieniu autora. To wrażenie nie opuszcza nas nawet wtedy, gdy już solidnie „wczytamy się” w przestrzeń między linijkami rzeczonej powieści. Pisarz starał się bowiem zrealizować dwa wykluczające się zamiary: sportretować miasto (Kołobrzeg) i równocześnie wyrazić swoją bezsilność wobec przemijalności form, które przybierało ono w historii.

Słowom powieści zatem „wymyka się” świat przedstawiony. Na ile ta migotliwość jest zaplanowana i nie wynika z inercji pisarskiej autora – trudno jednoznacznie orzec. Wiadomo natomiast, że Sosnowski postanowił zagrać z nami w „powieść-worek”, sprawdzając przy okazji, czy po prawie stu latach od wydania „Nietoty” Micińskiego jesteśmy bardziej skorzy do zaakceptowania narracyjnych eksperymentów, popełnianych w języku ojczystym. Pamiętając o zamierzeniach twórcy, musimy jednak zasiąść – nieuprzedzeni przez żadną teorię – do lektury tej książki, która poza ostentacyjnie udziwnionym tytułem, dzieło niekomercyjne tylko udaje.

Główny bohater powieści – Grzegorz Jodłowski – jest prezenterem radiowym. Ta banalna, „okładkowa” informacja staje się bardziej istotna, kiedy weźmiemy pod uwagę fakt, że narracja w „Tak to ten” jest tylko po części pierwszoosobowa. Nie całą powieść także wypełnia żywioł wtórnej oralności, szalejący – co znakomicie zauważył i wykorzystał autor – we współczesnych, agresywnych audycjach radiowych. Status Jodłowskiego, bohatera/narratora, musi być niepewny właśnie dlatego, aby Sosnowski mógł możliwie najbardziej sugestywnie uniknąć eksponowania swojego „ja” rzeczywistego – „ja” twórcy. Doczytując książkę do końca, przekonamy się, że ten chwyt narracyjny stanowi główną jej wartość.

Powieść otwiera opis bombardowania Kołobrzegu, będący jednocześnie pierwszym fragmentem wyraźnie pastiszowym. Naśladowany jest tu styl polskich futurystów (przychodzi na myśl na przykład wczesna, awangardowa proza Aleksandra Wata). Ten początek zostaje następnie ironicznie zderzony z brutalnym językiem radiowców: „Ależ dali ten odcinek, kurwa, ciekaw jestem, czy ktoś to przesłuchał w całości”. Tę właśnie metodę przyjął Sosnowski w całej swojej książce; pastisz przeróżnych stylów, naśladowanie dyskursów potocznych i żargonów – wobec tego wszystkiego wielokrotnie, konsekwentnie zostaje zaznaczony dystans i modernistyczna „wyższość” narratora. Pojawiają się także gatunki użytkowe, łącznie z wytworzonymi przez najnowsze media elektroniczne. Obok przewodnika turystycznego i zapisu gazetowego wywiadu, mamy więc – ciągnący się przez dziewięć stron – internetowy blog jednej z bohaterek. Stałym elementem opowieści są również piosenki serwowane słuchaczom Radiooberży, mające zapewne stanowić jakąś namiastkę fragmentów wierszowanych „Nietoty”, którą tak ukochał Sosnowski.

W „Tak to ten” wątki dziejące się współcześnie są w zasadzie opowieścią o życiu codziennym kilku kołobrzeżan, znajdujących się w ten czy inny sposób „w zasięgu” Radiooberży. W przeszłość odsyła natomiast, od początku bardzo irytująca, historia Domu Higieny Rasowej „Jutrzenka Rzeszy”. Na szczęście fikcyjność opowieści o sędziwych nazistach i „beneficjentach” ich eugenicznych eksperymentów jest (w świecie powieści) od początku wyraźnie zaznaczana. Nie zmienia to faktu, że autor „Apokryfu Agłai” będzie chciał koniecznie obydwie historie w sposób charakterystyczny dla „powieści-worka” połączyć. Bo przecież szczwany lis z tego Sosnowskiego! Chciałby, abyśmy zarzucili mu niestrawne mieszanie konwencji realistycznej z fantastyczną i w ten sposób powtórzyli zarzuty, które wysuwano epokę wcześniej wobec powieści Tadeusza Micińskiego. Ciężko jednak ugryźć się w język, czytając zdania w rodzaju: „jeśli rzeczywiście ktoś, ktoś inny, chciałby podglądać ludzkość, nie konstruowałby przecież latających talerzy, ale prowadził obserwacje właśnie za pośrednictwem myślącej mgły.”

Nie chcę naturalnie powiedzieć, że „Tak to ten” to powieść radykalnie antyrealistyczna. Autor zadbał o połączenie większości wątków w sposób (przynajmniej na pozór) respektujący zasadę prawdopodobieństwa. Gdy już jednak pojawia się, stanowiąca pomost pomiędzy płaszczyzną historyczną i współczesną, bohaterka o ksywce Mimo, to jest ona niestety postacią nieznośnie papierową i wydumaną. Moje ambiwalentne odczucia wobec powieści Sosnowskiego biorą się przede wszystkim z „dziwnego w tej książce materii pomięszania”, które nie pozwala mi stworzyć sobie obrazu autora, a także przewidzieć jego twórczej przyszłości. Bo kim właściwie chciałby dzisiaj być Jerzy Sosnowski? Jakimś polskim Salmanem Rushdiem, opisującym wschodnie rubieże Unii Europejskiej? Może współczesnym twórcą nurtu prozy metafizycznej? Na tę ostatnią odpowiedź wskazywałaby centralna w „Tak to ten” postać „Mesjasza w beżowym płaszczu”, który, mimo że ukazuje się w snach kołobrzeżan, jest wyraźną reminiscencją jurodiwego z „Weisera Dawidka” Pawła Huellego. W ogóle ilość nawiązań, aluzji i prób stylizacyjnych w książce jest ogromna (od Galla Anonima do Doroty Masłowskiej, krótko mówiąc). To także plasuje autora powieści w kłopotliwym środku – dokładnie pomiędzy biegunami erudycji i grafomanii.

Jest oczywiście w „Tak to ten” kilka scen i wątków, które bez wątpienia udały się Sosnowskiemu. Oto niejaki Zygmunt Klon, zwolniony z pracy po upadku komunizmu pilot samolotu, a obecnie pracujący w sklepie z akcesoriami erotycznymi frustrat, postanawia napisać anonimowy list z pogróżkami. Jako obiekt swojej bezinteresownej nienawiści wybiera Wiktora Piotrowina, bogatego właściciela radia, w którym pracuje Grzegorz Jodłowski. Wspomniany anonim jest przez Klona pisany niemal przez cały czas trwania akcji powieści. Autor listu sączy i sublimuje swą nienawiść, zachowując się przy tym jak Joseph Grand, znany ze swojej miłości do literatury bohater „Dżumy” Alberta Camusa. Kiedy jednak Klon da w końcu pełny upust swoim negatywnym emocjom i napisze list, okaże się, że zamiast do terroryzowania rodziny Piotrowina, posłuży mu on do głębokiej autorefleksji (lub może lepiej – rachunku sumienia) i przemiany wewnętrznej. Chapeau bas!

Godna uwagi jest także jedyna w powieści scena erotyczna. Jest ona doskonale pomyślana i subtelnie napisana. W swoim śnie młody, samotny didżej radiowy – Jacek Myszor – spotyka tajemniczą kobietę, o której wie tylko tyle, że mieszka naprzeciwko i uwielbia układać puzzle z dziełami wielkich malarzy. Sosnowski umiejętnie wykorzystuje te okoliczności, aby zbliżenie kochanków oddać poprzez wielojęzyczny opis rozpadającej się „Wieży Babel” Pietera Breughla. Opis ten jest wyraźnie z ducha Joyce’a. Skoro już o autorze „Ulissesa” mowa, to chciałbym się do końca wytłumaczyć z nadania recenzji książki Sosnowskiego tego – nobilitującego i degradującego równocześnie – tytułu. Otóż moim zdaniem jedynym ratunkiem dla „Tak to ten” jest czytanie tej powieści tak, jak nieodżałowany Zygmunt Kałużyński doradzał czytać arcydzieła wielkiego Irlandczyka, czyli: „potocznie, z roztargnieniem, jak rozgadaną lekturę wakacyjną, wtedy nastąpi automatyczne poszerzenie naszego pola świadomości, bez udręki i nawet z udziałem tej przyjemności, jakiej dostarczają romanse”.

Mam wrażenie, że literacka szansa, jaką postawił przed Sosnowskim Kołobrzeg, nie do końca została przez niego wykorzystana. Wzniosła atmosfera miasta, wypełnione jodem powietrze, „mosznękurczące” morze i bogactwo polszczyzny, to wszystko przecież wspaniałe bodźce do stworzenia wielkiej powieści. Wyszedł tylko ponad czterystustronicowy eksperyment, w zasadzie dość… prozaiczny. Zbyt dużo w tej książce mistycyzmu i literackich sztuczek, a zbyt mało „oglądu świata” i tej nieprawdopodobnej sensualności, którą niegdyś Stefan Szymutko właśnie w „Ulissesie” dostrzegł.

Jak przypomniał Michał Paweł Markowski we wstępie do nowego wydania „Mimesis”, Rene Wellek – zapewne w odruchu bezsilności – niemal zarzucił kiedyś Auerbachowi, że ten ostatni „zbyt dobrze pisze, jak na badacza literatury”. Jeśliby odwrócić powyższy argument i zastosować go wobec autora „Apokryfu Agłai”, to przestaje on być śmieszny, a zaczyna mieć w sobie coś śmiertelnie kąśliwego. Mam jednak wrażenie, że Jerzy Sosnowski, w przeciwieństwie do Jerzego Pilcha, nie do końca pogodził się ze statusem „tylko” pisarza i pozostało w nim coś z historyka literatury, który w wolnych chwilach para się uprawianiem beletrystyki. Mój zarzut, wyrażony explicite, brzmiałby więc: Sosnowski za dużo wie i zbyt słabo potrafi to ukryć, aby jego powieściopisarstwo mogło porywać. Mimo niewątpliwych zdolności pastiszowych autora „Prądu zatokowego”, w jego stylu czuć pewną ociężałość, która sprawia, że dostrzegamy szwy kostiumu, w jakim chce przed nami występować. W wyniku tego, zamiast z zapamiętaniem oddawać się lekturze kolejnej powieści Sosnowskiego, czytelnik koncentruje się na czymś, co Nietzsche nazwałby przelanym na papier „myśleniem myśli”. Ten sam biedny czytelnik (będący czasem krytykiem) zastanawia się równocześnie, czy przemawia do niego bardzo sprawny pisarsko filozof, czy też – nieporadnie i (trzeba to powiedzieć!) topornie – filozofujący pisarz.
W wieku czterdziestu pięciu lat (a tyle właśnie liczył beznadziejnie zakochany nuworysz, gdy odwiedził Szumana), człowiek zapewne walczy jeszcze o zachowanie resztek swojego młodzieńczego romantyzmu lub chociażby dumy młodopolskiego kapłana sztuki. Walka ta skazana jest na porażkę, jednak zanim ona nastąpi, można popaść w przedziwne samouwielbienie. Na szczęście – uleczalne. Wystarczy parę dobitniejszych słów, którym już mało kto potrafi się wymknąć.
Jerzy Sosnowski: „Tak to ten”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2006.