ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 5-6 (293-294) / 2016

Joanna Malicka,

PRÓBY GRZEBANIA W DUSZY (BERLINALE)

A A A
W powszechnej opinii wielkie festiwale filmowe mają swoje „cechy charakterystyczne”. O Berlinale mówi się, że łatwiej tu pokazać kino polityczne, zaangażowane, a szczególną estymą otaczane są obrazy spod znaku LGBT, czasem zresztą balansujące na granicy dobrego smaku i kiczu. Rzeczywiście, takich filmów w Berlinie wiele – i w konkursie, i w pobocznych, dodajmy: nadzwyczaj licznych, sekcjach. A jednak Berlinale wydaje się z roku na rok blednąć, tracić swoje znaczenie, urok i lekkość. W natłoku rozmaitych sekcji, podsekcji, konkursów, w tłumie widzów i nagród zaczyna brakować tego, co bez wątpienia jest największym atutem na przykład festiwalu w Cannes – prestiżu.

W Berlinie najbardziej przeszkadza nadmiar tytułów. Trudno odnaleźć tu swoją ścieżkę, a oglądanie wyłącznie konkursu głównego grozi dość wybiórczym postrzeganiem festiwalu i wrażeniem, że Berlinale to impreza zachowawcza lub właśnie nadmiernie zaangażowana. Dodatkowo przeszkadza coraz słabszy poziom konkursu, w którym (jak pisze Adam Kruk w „Dwutygodniku”) sprawiedliwy werdykt rekompensuje kiepski poziom głównego wyścigu. Warto jednak pamiętać, że Berlin tętni i eksperymentuje w innych sekcjach, na obrzeżach kinematografii głównego nurtu. Doskonałym przykładem jest tu Panorama, od wielu lat konsekwentnie budowana jako osobne wydarzenie, którego selekcjonerzy kierują się odmiennym gustem, strategią, pomysłem (innym zagadnieniem jest to, czy aby nie płyną w stronę zbytniej monotonii).

W tym roku sekcję tę otworzył film „Ja, Olga Hepnarova” dwóch czeskich reżyserów Petra Kazdy i Tomáša Weinreba (koprodukcja z Polską), którzy z niezwykłą drobiazgowością odwzorowują realia Czechosłowacji przełomu lat 60. i 70. Bohaterką realizacji jest zahukana, skrajnie introwertyczna i nieradząca sobie ze swoją seksualnością (a może raczej szerzej rozumianą tożsamością) dziewczyna, która nagle zabija kilkanaście osób. Autorzy skupili się jednak nie na zgłębianiu postaci, na motywacjach czy portrecie psychologicznym, lecz na obserwowaniu zachowania bohaterki, która dość niespodziewanie w pewnym momencie wyruszy z krucjatą przeciwko światu. Czarno-biały (także dosłownie dzięki zdjęciom Adama Sikory) świat Olgi (niezwykle interesująca kreacja Michaliny Olszańskiej) to mozaikowy i trochę histeryczny portret człowieka uwikłanego w życie, które wydaje się pasmem udręki. I choć Hepnarova jest postacią autentyczną, to reżyserzy napisali rodzaj „biografii wewnętrznej”, niczego nie wyjaśniając, ale też nie zadając zbyt wielu pytań (co natychmiast wytknięto im jako błąd). Powstał film wrażeniowy, oparty na skrawkach informacji, bez potrzeby wyjaśniania czegokolwiek, piękny formalnie, miejscami jednak zbyt artystowski.

W wielu berlińskich propozycjach widać zresztą potrzebę nadmiernej estetyzacji filmowej rzeczywistości, jak gdyby forma miała przesłonić miałką niekiedy treść. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że po latach szukania oszczędnego i chropowatego języka opisu świata znów przyszedł czas na fajerwerki. Po hegemonii Dumontów i Dardenneów kino chce więcej formy, nawet (a może zwłaszcza) w kinie dalekim od wybryków Emmanuela Lubezkiego. Przykładem niech będzie konkursowy „Cartas da guerra”, który w nieznośnej konwencji (oczywiście czarno-białej), poprzez listy (jego czytane jej głosem i na odwrót) opowiada losy rozdzielonych przez wojnę kochanków.

Podobne wrażenie pozostawia film Tomasza Wasilewskiego „Zjednoczone stany miłości”. Realizacja zdobyła berlińskie laury chyba przede wszystkim z powodu braku lepszych kandydatów. Reżyser snuje historie trzech sióstr (ach, te nawiązania!) i ich sąsiadki, plotąc opowieść ze wszystkich możliwych schematów, jakie tylko można sobie wyobrazić. I właśnie słowo „wyobraźnia” jest chyba kluczem do tego filmu, bo nie można oprzeć się wrażeniu, że Wasilewski włożył dużo wysiłku w wyobrażenie sobie właśnie tego, „co kobieta czuje”. Jak jednak łatwo zgadnąć, wyobraźnię dzieli od realizmu dość głęboka przepaść. Miałkość tego filmu ujawnia się nade wszystko w zlepianiu ze sobą klisz, które przy braku głębszej refleksji można nawet jakoś obronić. Bo przecież wiadomo, że każda kobieta jest przede wszystkim emocjonalna, dopiero później racjonalna, że dojrzałość uczuć to termin raczej przereklamowany, a podstawowe pragnienie towarzyszące kobiecie przez całe życie dotyczy bycia w związku i potrzeby miłości. Kiedy Xavier Dolan miesza w tej kadzi, czujemy, że oglądamy nasze własne dramaty. Jednak kiedy Wasilewski stara się być drugim Kieślowskim, efekt pozostawia sporo do życzenia. „Zjednoczone stany…” zbierają jednak pochlebne opinie, w czym bez wątpienia pomaga miejscami odważne aktorstwo, interesujące zdjęcia oraz sprytny promocyjny przekaz, że przecież chodzi tu o gorący czas przełomu 1989 roku. Łatwo dać się oszukać. Co ciekawe, i symptomatyczne zarazem, głosy zachwytu płyną ze strony męskiej części widowni.

W drastycznym kontraście wobec „Stanów” stoi zdobywca tegorocznej nagrody Teddy (dla najlepszego filmu LGBT) austriacki obraz „Kater” (w reżyserii aktora Klausa Händla), którego zapewne spacerujący po czerwonych dywanach nie mieli okazji oglądać. Austriacy opowiadają o mieszczańskiej (to nie oksymoron) parze gejowskiej. Mężczyźni prowadzą życie, jakie zapewne prowadzi w dzisiejszych czasach wielu homoseksualistów zachodniej Europy – normalne. Pracują w orkiestrze, mają dom, przyjaciół i kota, kochają się i uprawiają seks. I pewnego dnia jedno głupie i banalne zdarzenie, coś, co może przypadkowo zdarzyć się każdemu z nas, zaburza sielankę i zmusza obu do przewartościowania całego życia. Zmusza też do zadania banalnych, ale jednak fundamentalnych pytań: o miłość, związek, przyjaźń (i nie, nie chodzi tu o zdradę). Siłą tego prostego filmu jest opowiadanie o uczuciu, nie o orientacji seksualnej. Po dziesięciu minutach zapominamy, że chodzi o miłość dwóch mężczyzn, nie ma tu ideologii, nachalnego epatowania wielkimi dramatami, a mimo wszystko historia grzebie w duszy. W podobny sposób – tym razem z  kobiecej perspektywy – opowiada Rachel Lang w filmie „Baden Baden” (sekcja Forum, moim zdaniem, obok „Kater”, najlepszy film festiwalu). Kilka zwykłych dni życia przeciętnej dziewczyny składa się na obraz, który wzrusza i zachwyca, wciąga i porusza. Bohaterka u progu dorosłości, związana z chorą babcią, próbuje choć na chwilę uporządkować swoje życie. Towarzyszymy jej w tych zmaganiach, remontujemy z nią łazienkę, tęsknimy za dawno zapomnianym kochankiem, trochę szukamy pracy i trochę przepuszczamy życie przez palce. Pozorne dramaty, miałka proza codzienności poruszają bardziej niż najbardziej wydumane czy oryginalne historie (może dlatego, że całość jest nieustannym balansowaniem między żartem a dramatem). Ale kryje się za nimi szczerość i otwartość, których próżno szukać w nadętych filmach konkursowych.

Nieco fałszywą ścieżką poszła za to mistrzyni fabuł o uczuciach i emocjach Doris Dörrie. Popularna niemiecka reżyserka (przywitana na pokazie przez publiczność gromkimi oklaskami) pojechała do Japonii i w strefie zagrożenia promieniotwórczego, otaczającej nieczynną elektrownię w Fukushimie, nakręciła film o przyjaźni dwóch kobiet – uciekającej od zgiełku Zachodu Niemce i tęskniącej za dawnym życiem, zrozpaczonej, zgryźliwej i samotnej Japonce, dawnej gejszy. „Grüße aus Fukushima” jest – jak zwykle u Dörrie – połączeniem smutku, żalu, nostalgii, bólu z dowcipem i dystansem do rzeczywistości. Zupełnie niepotrzebnie reżyserka sili się na metaforę, wprowadzając do fabuły… ducha. Nie do końca udany jest też film Terence’a Davisa „A Quiet Passion” o wybitnej poetce Emily Dickinson. Mimo interesującej roli niedocenianej Cynthii Nixon w pewnym momencie film grzęźnie w swojej literackości, gubiąc się w recytowanych z offu wierszach i niepotrzebnie uciekając od materii filmowej. Rozczarowaniem pozostaje też wycinek biografii Milesa Daviesa „Miles Ahead” (potencjał był ogromny!) – reżyser Don Cheadle nie do końca potrafił zdecydować, czy interesuje go muzyka, czy biografia muzyka, skandale czy dochodzenie do twórczej doskonałości. I tylko jeden reżyser dał nam to, czego od niego oczekiwaliśmy – nowy film Michaela Moore’a („Where To Invade Next”) jest dokładnie taki, jaki być powinien. To czysta manipulacja, ale jednak bardzo piękna.

Podobno na Berlinale po raz kolejny pobito rekord frekwencyjny. Gigantyczna impreza przyciągnęła tłumy zwykłych widzów, którzy pewnie chodzili po festiwalu swoimi ścieżkami i zapewne znaleźli ważne dla siebie, mądre filmy. Berliński Niedźwiedź trafił w ręce filmu „Fuocoammare” Giafranca Rosiego, który od samego początku był faworytem (i rzeczywiście jest świetny). Tylko dlaczego większość widzów czuje, że w konkursie były dwa, może trzy naprawdę interesujące filmy? I dlaczego od kilku lat pytanie to powraca do publiczności Berlinale tak regularnie?