REGULATOR HALUCYNACJI. NOTATKI O 'PRZETRWALNIKU'
A
A
A
1.
Waldemar Jocher bez trudu mógłby serwować błyskotliwe poetyckie rozwiązania, a jednak wciąż pozostaje lojalny wobec okołokarpowiczowskich eksploracji – z akcentem na około- – tym samym drastycznie zawężając grono odbiorców swojej twórczości. Pomyli się jednak ten, kto uzna jego fatygę za pracę na rachunek siłowego awangardyzmu: „Przetrwalnik” to skrzętne rycie w językowych półfabrykatach na ich molekularnych poziomach („szybkość cząstkowa – na otwarcie osobności”), które po dokładnej lekturze tomu jawi się raczej jako praca konieczna i wciąż zaniedbywana przez większość poetów, zbyt niecierpliwych, przeceniających natychmiastowy efekt, jaki gwarantuje uznanie, przyjemne łatki dziedziczone po starszych kolegach i nominacje do nagród. Jest to też wysiłek zbyt skrupulatny i przynoszący zbyt fascynujące rezultaty, by jego deskrypcję rozpuszczać w cytatach z ważnych francuskich filozofów – tego z pewnością robić tu nie będę.
Wcale nie musimy pisać o tym, jak „szeroko zakrojony to projekt”, prawdopodobnie zresztą wcale takim nie jest, wystarczyć powinno nam bowiem, że od samego otwarcia tomu poczęstuje nas się złudzeniem permanentnego kołowania „ponad napięciem alfabetu” i już nie opuści nas wrażenie podporządkowującej sobie wszystko siły wirtualności, jakby to ona (gdzieś obecna, ale przecież nie „wewnątrz” książki) umożliwiała aktualizacje zaszumionych informacji i zinformalizowanych szumów – to właśnie tutaj pomiaukuje (i nie) kot Schrödingera, o którym pisze Arkadiusz Wierzba.
Wolę myśleć o „Przetrwalniku” nieco inaczej niż Grzegorz Jankowicz – nie jako o laboratorium (jakakolwiek instytucjonalizacja i ustatycznienie eksperymentów wydaje się w tym przypadku nie na miejscu, z czym Jankowicz ostatecznie pewnie by się zgodził), ale jako o poetyckiej próbie ujęcia zwykłego wycinka (potencjalnej) rzeczywistości w nieczęsto przyjmowanej dotychczas perspektywie. Zoom bywa tu tak silny, że obiektyw zaczyna niszczeć, co zaś najciekawsze – nie obraz najbardziej zajmuje, a rzekome pęknięcia na soczewce. Rzekome, bo maszyna poetycka Jochera niczego nie jest w stanie naprawdę unicestwić, pozostaje jedynie „regulatorem halucynacji”.
2.
Znaki ujęte są tu jako świadectwo „rozstroju języka”, ciągle uwydatniana w tomie ich dynamiczna, wariancyjna natura pozwala spojrzeć na komunikację nie jako na proces oparty na skompromitowanych, partackich aktach reprezentacji (roztrząsania tego problemu mamy już tak bardzo dość, że aż pozwalam sobie na mnogość podmiotu), ale jako na zawsze nieodpowiedni, zawsze źle skomponowany układ wybranych elementów zbioru. Gdy na przełomie lat 60. i 70. pojęto już potencjał tkwiący we free jazzie, młodzi, zblazowani muzycy od Kalifornii po wschodnią Europę zaczęli grać Gershwina i Portera, uderzając z zapałem łokciami w klawiatury. Żadnym sposobem nie przeskoczymy kwestii skończoności dostępnych wariantów użycia kodu, zostają nam tylko użycia testujące jego wytrzymałość („zwymiotować słowo, by stało się całkiem, poszerzone / o kolejne zmysły […] i to jest skurcz w obrębie sztuki”) i pozornie go dewastujące, choć nigdy, w żadnym wypadku nie anihilujące: „liżąc kod___ dokładacie się wewnątrz”.
W „Przetrwalniku” rozpaczliwie poszukuje się przepaści, w którą można by skoczyć – przepaści co prawda nie ma ani śladu, pozostaje jednak możliwość tworzenia jej fantazmatów. Teksty te jednocześnie zdają sprawę z przytłaczającego ogromu tkwiących w świecie potencjalności („spójrzcie, w jak niezdrowy sposób wiersz jest efektem zlizywania mutacji”) i desperacko, na oślep próbują wyprowadzić uwięzioną w kodzie myśl poza diagram przewidzianych ruchów („później sięgnąć do wnętrza liter”); próby te oczywiście spisane są na straty jeszcze na długo zanim zostaną zainicjowane, przynoszą efekty zupełnie odmienne od zakładanych, ale właśnie dlatego są szczególnie wartościowe z poznawczego punktu widzenia – „agonia rozwiązań” pozostaje „poza zasięgiem wytężonego wzroku”, a gdy czasem czytelnik bywa przekonany, że jest już blisko destrukcji systemu, w gruncie rzeczy jedynie halucynuje, zaś dziwna quasi-podmiotowa konstrukcja stojąca za wypowiedziami przypadkowo odnosi „sukces”.
3.
Krótkie podsumowanie historii literatury: tylko poeci potrafią „zjeżdżać pod język”, a w tym, jak wiadomo, tkwi ich wielkość. O, jednak nie – poeci wcale nie potrafią zjechać pod język, bo pod język zjechać nie można, a to powód to płaczu i pełnego anulowania wielkości poetów. A gdyby tak przestać płakać, odpuścić sobie wielkość i cieszyć się powszechną niemożnością zjechania pod język?
Jocher, jak przypuszczam, spogląda na to wszystko z ekstremalnie odosobnionego miejsca, jakby w ogóle nie był w stanie ustawić się w linii – nie wiem, czy jest to wyjątkowość, czy niezbywalny defekt jego idiolektu, wiem za to, że nie ma to dużego znaczenia: zależy mu wyłącznie na radykalnych eksperymentach na skalę mikro- („jestem w pod_treści”), podczas gdy „od a do z” dostępne są mu tylko ogromne, niemożliwe do rozbicia monolity obarczonych nadwyżką sensu liter – na tym właśnie polega strategia porażki, o której mimochodem zdarza się autorowi wspominać w wywiadach. Jego wysiłek zjazdu pod język w „trójwymiar szumów” to nic innego jak skazana na porażkę niezgoda na porażkę. Złudzenie zagięcia języka i pozór dezinformacyjnego szumu tworzonego przez zalew informacji są zaskakującymi efektami tego oporu i to one stanowią prawdziwą stawkę w grze.
4.
Uciekam w marginesowe zapiski głównie po to, żeby forma nie wymusiła na mnie wyrazistego zamknięcia z gatunku: eksperyment uważam za nad wyraz udany. Tryb teleologiczny w ogóle nie wchodzi w rachubę, bo nie wydaje mi się, by istniały jakiekolwiek zasadne przewidywania co do efektu pracy Jochera. To, co wydarza się w tomie, nie pozostawia jednak złudzeń, że wichrzycielskie książki są poezji zwyczajnie potrzebne.
Waldemar Jocher bez trudu mógłby serwować błyskotliwe poetyckie rozwiązania, a jednak wciąż pozostaje lojalny wobec okołokarpowiczowskich eksploracji – z akcentem na około- – tym samym drastycznie zawężając grono odbiorców swojej twórczości. Pomyli się jednak ten, kto uzna jego fatygę za pracę na rachunek siłowego awangardyzmu: „Przetrwalnik” to skrzętne rycie w językowych półfabrykatach na ich molekularnych poziomach („szybkość cząstkowa – na otwarcie osobności”), które po dokładnej lekturze tomu jawi się raczej jako praca konieczna i wciąż zaniedbywana przez większość poetów, zbyt niecierpliwych, przeceniających natychmiastowy efekt, jaki gwarantuje uznanie, przyjemne łatki dziedziczone po starszych kolegach i nominacje do nagród. Jest to też wysiłek zbyt skrupulatny i przynoszący zbyt fascynujące rezultaty, by jego deskrypcję rozpuszczać w cytatach z ważnych francuskich filozofów – tego z pewnością robić tu nie będę.
Wcale nie musimy pisać o tym, jak „szeroko zakrojony to projekt”, prawdopodobnie zresztą wcale takim nie jest, wystarczyć powinno nam bowiem, że od samego otwarcia tomu poczęstuje nas się złudzeniem permanentnego kołowania „ponad napięciem alfabetu” i już nie opuści nas wrażenie podporządkowującej sobie wszystko siły wirtualności, jakby to ona (gdzieś obecna, ale przecież nie „wewnątrz” książki) umożliwiała aktualizacje zaszumionych informacji i zinformalizowanych szumów – to właśnie tutaj pomiaukuje (i nie) kot Schrödingera, o którym pisze Arkadiusz Wierzba.
Wolę myśleć o „Przetrwalniku” nieco inaczej niż Grzegorz Jankowicz – nie jako o laboratorium (jakakolwiek instytucjonalizacja i ustatycznienie eksperymentów wydaje się w tym przypadku nie na miejscu, z czym Jankowicz ostatecznie pewnie by się zgodził), ale jako o poetyckiej próbie ujęcia zwykłego wycinka (potencjalnej) rzeczywistości w nieczęsto przyjmowanej dotychczas perspektywie. Zoom bywa tu tak silny, że obiektyw zaczyna niszczeć, co zaś najciekawsze – nie obraz najbardziej zajmuje, a rzekome pęknięcia na soczewce. Rzekome, bo maszyna poetycka Jochera niczego nie jest w stanie naprawdę unicestwić, pozostaje jedynie „regulatorem halucynacji”.
2.
Znaki ujęte są tu jako świadectwo „rozstroju języka”, ciągle uwydatniana w tomie ich dynamiczna, wariancyjna natura pozwala spojrzeć na komunikację nie jako na proces oparty na skompromitowanych, partackich aktach reprezentacji (roztrząsania tego problemu mamy już tak bardzo dość, że aż pozwalam sobie na mnogość podmiotu), ale jako na zawsze nieodpowiedni, zawsze źle skomponowany układ wybranych elementów zbioru. Gdy na przełomie lat 60. i 70. pojęto już potencjał tkwiący we free jazzie, młodzi, zblazowani muzycy od Kalifornii po wschodnią Europę zaczęli grać Gershwina i Portera, uderzając z zapałem łokciami w klawiatury. Żadnym sposobem nie przeskoczymy kwestii skończoności dostępnych wariantów użycia kodu, zostają nam tylko użycia testujące jego wytrzymałość („zwymiotować słowo, by stało się całkiem, poszerzone / o kolejne zmysły […] i to jest skurcz w obrębie sztuki”) i pozornie go dewastujące, choć nigdy, w żadnym wypadku nie anihilujące: „liżąc kod___ dokładacie się wewnątrz”.
W „Przetrwalniku” rozpaczliwie poszukuje się przepaści, w którą można by skoczyć – przepaści co prawda nie ma ani śladu, pozostaje jednak możliwość tworzenia jej fantazmatów. Teksty te jednocześnie zdają sprawę z przytłaczającego ogromu tkwiących w świecie potencjalności („spójrzcie, w jak niezdrowy sposób wiersz jest efektem zlizywania mutacji”) i desperacko, na oślep próbują wyprowadzić uwięzioną w kodzie myśl poza diagram przewidzianych ruchów („później sięgnąć do wnętrza liter”); próby te oczywiście spisane są na straty jeszcze na długo zanim zostaną zainicjowane, przynoszą efekty zupełnie odmienne od zakładanych, ale właśnie dlatego są szczególnie wartościowe z poznawczego punktu widzenia – „agonia rozwiązań” pozostaje „poza zasięgiem wytężonego wzroku”, a gdy czasem czytelnik bywa przekonany, że jest już blisko destrukcji systemu, w gruncie rzeczy jedynie halucynuje, zaś dziwna quasi-podmiotowa konstrukcja stojąca za wypowiedziami przypadkowo odnosi „sukces”.
3.
Krótkie podsumowanie historii literatury: tylko poeci potrafią „zjeżdżać pod język”, a w tym, jak wiadomo, tkwi ich wielkość. O, jednak nie – poeci wcale nie potrafią zjechać pod język, bo pod język zjechać nie można, a to powód to płaczu i pełnego anulowania wielkości poetów. A gdyby tak przestać płakać, odpuścić sobie wielkość i cieszyć się powszechną niemożnością zjechania pod język?
Jocher, jak przypuszczam, spogląda na to wszystko z ekstremalnie odosobnionego miejsca, jakby w ogóle nie był w stanie ustawić się w linii – nie wiem, czy jest to wyjątkowość, czy niezbywalny defekt jego idiolektu, wiem za to, że nie ma to dużego znaczenia: zależy mu wyłącznie na radykalnych eksperymentach na skalę mikro- („jestem w pod_treści”), podczas gdy „od a do z” dostępne są mu tylko ogromne, niemożliwe do rozbicia monolity obarczonych nadwyżką sensu liter – na tym właśnie polega strategia porażki, o której mimochodem zdarza się autorowi wspominać w wywiadach. Jego wysiłek zjazdu pod język w „trójwymiar szumów” to nic innego jak skazana na porażkę niezgoda na porażkę. Złudzenie zagięcia języka i pozór dezinformacyjnego szumu tworzonego przez zalew informacji są zaskakującymi efektami tego oporu i to one stanowią prawdziwą stawkę w grze.
4.
Uciekam w marginesowe zapiski głównie po to, żeby forma nie wymusiła na mnie wyrazistego zamknięcia z gatunku: eksperyment uważam za nad wyraz udany. Tryb teleologiczny w ogóle nie wchodzi w rachubę, bo nie wydaje mi się, by istniały jakiekolwiek zasadne przewidywania co do efektu pracy Jochera. To, co wydarza się w tomie, nie pozostawia jednak złudzeń, że wichrzycielskie książki są poezji zwyczajnie potrzebne.
Waldemar Jocher: „Przetrwalnik”. Hub Wydawniczy Rozdzielczość Chleba. Internet / Kraków 2015.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |