ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (314) / 2017

Marek S. Bochniarz,

MĘKI 30+ (HEAVY MENTAL. DVD)

A A A
Prolog: łzy nagminnie oszukiwanych

Droga czytelniczko, drogi czytelniku! Kilka lat temu nikt z twoich znajomych nie chciał z tobą zamienić słowa o polskim kinie. Pokornie spuszczaliśmy na chwilę oczy, modląc się do miłosiernego Cthulhu o szybką zmianę tematu bądź patrzyliśmy obojętnie w bok. Nerwicowcy i mniej ogarnięci towarzysko rzucali w próżnię wulgaryzmami – na nieudatne filmy bądź niezdarnych reżyserów.

Nie byliśmy jednak brzydcy; nawet wtedy, gdy wywijaliśmy po sarmacku szabelką, marząc, by na jej końcu znajdował się człowiek odpowiedzialny za święty gniew widza. Bo to tylko filmy i autorzy byli szpetni. Za każdym razem – równie niespodziewanie (ach, te złudzenia!) – zalewał nas brud i patologia polskiego środowiska filmowego. W złorzeczeniu chodziło zatem li tylko o odreagowanie frustracji – bo przecież niby się wydało pieniądze na film, a po sensie wychodziło z poczuciem zamieszania w głęboki, wręcz obrzydliwy przekręt. I nie mam tu wcale na myśli wyładowywania piromańskich fantazji na Bogu ducha winnych, sztucznych dekoracjach Rzymu z „Quo vadis” pod batutą już (niestety!) w dość zaawansowanym wieku Jerzego Kawalerowicza i asyście szarej eminencji (już-dobrze-wiemy-kogo). Ale ten zdegenerowany, schyłkowy i płonący jak pochodnia Rzym jest jednak na swój sposób znamienny dla minionej epoki polskiego kina (sytuowanej gdzieś w szarej strefie beztalencia na przecięciu lat 90. i nowego stulecia), zwanej przeze mnie „czasem dyshonoru”. Bo już po nakręceniu przepłaconej szmiry świętoszkowaci filmowcy dawali nieznośne dowody swego bezwstydu. Bezczelnie śmiali się nam w twarz, mimowolnie podśpiewując pod nosem: „oj, dana dana, kasa już wydana”.

Te lata suszy i bezrybia przypominały mi pod względem nieustającego napięcia bądź to grę psychologiczną typu thrillerowy pojedynek seryjnego mordercy z genialnym milicjantem, bądź to nieznośnie przedłużające się pertraktacje z oblubienicą o nieokreśloną drobnostkę. Bo cały czas czekaliśmy na dobry film, słodki moment ukontentowania, chwilę przełomu. Byliśmy jak ten koń, rozdziawiający paszczę po kostkę cukru, któremu język kołowacieje na zimnym wietrze. I nic z tego. Szliśmy do kina, a po wyjściu znów cierpieliśmy, na trasie do domu nawilżając kostkę brukową krwawymi łzami. Nie dlatego szliśmy jednak przecie, że się niby poświęcamy. Nie z tego powodu, że nagle poczuliśmy „oto godzina się wypełnia: spełnijmy nasz narodowy obowiązek, idąc na gniota”. W rejtaniadę bawili się tylko bohaterowie filmów-których-nie-wymienię-z-tytułów. My naprawdę czekaliśmy na innych, w których proste dylematy będziemy w stanie nareszcie uwierzyć.

Stawiając problem inaczej: nawet jak się nie lubiło kina, to szło się czasem na te okropne polskie filmy, ale z przymusu, gdy na etapie edukacji obowiązkowej pedagodzy zaganiali kijem do kin. Te bilety po prostu trzeba było kupić, nie było zmiłuj. I pal licho, że na pokazach „Ogniem i mieczem” czy „Pana Tadeusza” chciało się zrobić sobie krzywdę, byle przerwać seans.

1. Dlaczego nie oglądaliśmy polskich filmów?

Bo to były filmy nie szanujące naszej inteligencji. Podstawowym problemem epoki bezrybia była przejawiana przez reżyserów nadmierna skłonność do dydaktyki – jakichś gazów w ich żołądkach po kinie moralnego niepokoju. Dlatego robili te wszystkie niemiłosiernie jednolite, ufilmione lektury. Z ich pomocą mogli dać słodkie „siup” na zapewnioną przez MEN frekwencję, jak i oszukiwać się, że kształcą biednych Polaków – co by nie czuć się jak oszuści, bo narracja o godnych wzgardy Polakach-cebulakach jest wbrew pozorom bardzo stara.

Ze współczesnych produkcji najpełniej ten dylemat reprezentują „Powidoki” Andrzeja Wajdy, które grzmią do nas z ekranu podkreślonymi i wytłuszczonymi literami o dużej czcionce i jarmarcznym kroju. Seans to ordynarne przetoczenie walcem kina po zdezorientowanej twarzy widza, wyklepanego pod pozorem uprawiania tak obecnie modnej biografistyki pod szyldem „nasi śliczni herosi z czasów przebrzydłego komunizmu”. Trzeba chyba z przekąsem dodać, że Strzemiński w rzeczywistości nigdy nie był śliczny, choć bywał zapewne charyzmatyczny. I że – tak jak kiedyś Wajda opowiedział w „Człowieku z marmuru” o szukaniu człowieka ukrytego za pomnikiem – tak na koniec przekuł innego człowieka w toporną statuę.

Poza karnymi moralniakami bezrybia, polscy reżyserzy zapewniali nam niezdarne podróbki zachodniego kina. Trochę jakby mówili: „ale nas nikt tego w szkole nie uczył, no… no sami patrzcie, jak się nam to fatalnie przelewa przez ręce, ta fabuła rozlana jak mleko na środku pola, gdzie chłop od zawsze orał pole, a my filmowali tego chłopa”. Schizofreniczna atmosfera premier takich produkcyjniaków źle działała na serce i jelita. Naród, oszukany iluzją dobrego kina naprędce symulowaną przez raczkujący dział promocji, biegł do kina ze słowy „jużci, dobre to będzie”. Potem popcorn wiązł w ustach i trzeba się było salwować ucieczką z przybytku X muzy, co by nie zwrócić na podłogę ze złości. Jeśli polskim filmowcom zależało na wywołaniu odruchu Pawłowa wśród publiczności, by ta przestała bywać na ich nowych „dziełach”, to bardzo dobrze się im wówczas udało to dzieło.

2. No to co się oglądało?

Przez krótki czas scena OFF sprawiała wrażenie, jakby chciała przejąć władzę nad duszami polskich widzów, oferując coś dotąd niespotykanego. Najlepszą kartą przetargową OFFu było zamiłowanie twórców do uprawiania kina o niczym nieskrępowanym humorze – na przekór narodowej skłonności do smutasowania i spaczonym umysłom uczniów szkół filmowych, wyuczonych na piewców tzw. łodzizmów. Jednym z przodowników na froncie odnowy był Dominik Matwiejczyk. Jego „Krew z nosa” była równie otwartym atakiem na dobry gust, co brytyjscy „Chłopacy na Ibizie” Eda Bye’a, nadziani dowcipami jak ptysie kremem. A w „Ugorze” jako jeden z pierwszych potrafił bezczelnie żartować z polskich obsesji na punkcie II wojny światowej.

Dostępny w telewizji OFF napawał optymizmem co do przyszłości. Kłopot w tym, że twórcy spod znaku alternatywy chyba nigdy nie chcieli dorosnąć i na zawsze już pozostali dużymi dziećmi. Jednak za to ich kochaliśmy, prawda? Dorosnąć udało się bodaj tylko Bodo Koxowi, jednemu z ulubionych aktorów Matwiejczyka – jako dowód podałbym jego sprawozdanie z imponującego rozwoju warsztatu i finezji, czyli „Dziewczynę z szafy”, w której wypośrodkowuje skrajne emocje i bohaterów z różnych parafii niczym Lone Scherfig w „Wilbur chce się zabić” (te odniesienia skandynawskie zauważyli zresztą polscy krytycy).

Pustkę i bezsens bezrybia rozsadzali też powoli ci, którzy uważnie oglądali artystowskie kino zachodnie i przenosili je na polski grunt nie bez pewnej nutki ironii i półuśmiechu, oddającego typowy dla bezrybia nihilizm. „Patrzę na ciebie, Marysiu” Łukasza Barczyka czy pierwsze filmy Przemysława Wojcieszka oferowały naprawdę znacznie więcej niż ideowo surową, nieoszlifowaną formę. Zresztą, Wojcieszek jest wciąż wyznawcą kina szorstkiego jak pumeks i należą mu się za to gromkie brawa.

3. Skoro już metryka nam spada…

Nie wiem, czy łatwo to dziś dostrzec, ale poważny wiek twórców aktywnych za bezrybia – to znaczy tych, co łapali się na budżety, bankietowy kawior, ordery i „pseudo fejm” – przekładał się na równie spore posunięcie w wiosnach ich bohaterów. Być może nie wypadało im też mówić o młodych, dwudziesto- czy trzydziestolatkach. Raz, że głupio poruszać w kinie rozterki przeciętnych młodych, co to nie idą na barykady. A dwa, że bezrybowcy nie mogli już za bardzo pojąć, co w tych czystych głowach siedzi, skoro we własnych mieli niezły bałagan.

Ten stan powrotu do zwyczajności – ale nie bez poczucia szoku zdekonspirowaniem przez los – odnotowują bohaterowie „Heavy Mental”. Reżyser Sebastian Buttny jest przekonany, że majaki o pozornie niesamowitej niecodzienności stoją na drodze do osiągnięcia szczęścia przez Piotra, Mariusza i Inę. Chyba dlatego jego film zalicza tyle formalnych wolt, lawirując między podróżami w poszukiwaniu siebie rodem z road movies amerykańskiego kina niezależnego a szyderstwami z poetyki krajowej telewizji śniadaniowej, ocierając się nawet o zjadliwy dis na starych, zblazowanych bezrybowców, których Buttny i inni debiutanci ostatnich lat, co ponad wszystko przekładają dobrze opowiedziane historie (trochę też i o nich samych), muszą gorąco nienawidzić.

Piotr, Mariusz i Ina zabawnie wypadają w akcjach nasączonych ładunkiem emocjonalnym tak średnim, jak przeciętne życie. Na swój skromny sposób wyjątkowi, wpadają w cichą konsternację, gdy przypominają sobie, że poza ich sztucznym światem toczy się życie, zbudowane ze zgonów, rodzinnych i sercowych konfliktów czy wspomnianych pseudoproblemów z telewizji śniadaniowej.

Trójka bohaterów „Heavy Metal” brodzi więc po tym chaosie polskiej sceny kulturalnej, zaludnionej przez telenowelowe zamiłowania publiczności. Szlajanie się po knajpach, wyskok nad morze, praca nad pracą, robota nad sobą – to wszystko grzęźnie w ich nieznacznym, acz niebezpiecznym odklejeniu od życia. W całość ten harmider związują subtelne zdjęcia Nicolása Villegasa Hernándeza i oszczędna muzyka Cezarego Kołodzieja (bohatera dokumentalnej etiudy szkolnej Buttnego „Cezary w miastach”).

Dlaczego „Heavy Mental” tak bezceremonialnie żeruje na zgrzebnej poetyce telenoweli? No bo coś trzeba przecie oglądać w języku polskim – a skoro bezrybowcy odmawiają współpracy z widzem i nie umieją zrobić normalnego, choćby poprawnego filmu, to spychają tegoż widza w niebyt i seriale. Mariusz – przez nietypowy stan aktora, co to grać nie może – łączy w sobie te walczące u rodaków sprzeczności. Chciałby ambitnie – a jednak nie może ambitnie, bo popada w śmieszność. No to chciałby choć przyzwoicie – ale ludzie wokół nieprzyzwoici itd.

4. Grać w gry

Równie banalny jest dramat innego trzydziestolatka – Mateusza, tytułowego bohatera w słodko-słonej komedii „Kamper” Łukasza Grzegorzka. Ma on uporczywy kłopot z przegapioną dorosłością i unika finalnego rozstrzygnięcia tego, czy da się jeszcze ogarnąć małżeństwo z dziewczyńską żoną Manią. Bohater musi też coś zrobić na froncie „kariery zawodowej”, aby nie polec w nieudolnym samoleczeniu frustracji głupią pracą. Bo Kamper pracuje przy testowaniu gier komputerowych, które tylko pozornie oferują przyjemności i pyszności, jakie zamarzył sobie zapewne jeszcze jako dzieciak. Naiwne i nieprzemyślane wybory z przeszłości kładą się cieniem na egzystencji Kampera, który w momencie rozpoczęcia filmowej migawki z jego codzienności (bo tak się czują widzowie – jakby odwiedzili cudzy żywot i podglądali delikwenta od kuchni) cierpi głównie na brak fajności życia i lęk przed rozpadem pożycia małżeńskiego.

Piotr Żurawski, który wystąpił w tej roli u Grzegorzka, równie rozdartą i niejednoznaczną postać zagrał w „Arbitrze uwagi” Jakuba Polakowskiego. To z kolei o wiele bardziej surowa i pechowa opowieść, pozbawiona jakby pozytywów i poprowadzona w myśl współczesnego psychologicznego kina francuskiego, opierającego się na bliskich powinowactwach ze sztuką dokumentu. Żurawski wciela się w Rafała, uzależnionego od hazardu chłopaka, który kłamstwami i oszustwami zdążył odepchnąć od siebie rodzinę i ukochaną kobietę. Teraz liczy, że coś może uda mu się zdziałać na tych polach i stworzyć – choćby fikcyjny – obraz szczęścia i sukcesu. Jednak jego cel, oczywiście, jak zawsze po prostu nie może być słuszny.

Polakowski – reżyser fascynujących i pełnych cierpkiego humoru dokumentów „Miasto grzejników” i „Okiem warszawskiego fryzjera” czy mockumentu „Człowiek z reklamówką” –  z nonszalancją korzysta z hybrydalnej poetyki fikcji-wyzutej-z-bajerów, sadystycznie doprowadzając publiczność do deprymującego zakończenia, równie urwanego, jak finałowy pytajnik „Kampera” Grzegorzka. W drodze do zgotowanego widzowi „zawodu” Polakowski sięga jednak po typowy dla siebie, subtelny i oryginalny humor, podsuwając nam pod nos sceny godne niegdysiejszego bezczelnego OFFu. Dlatego, gdy ogląda się „Arbitra uwagi”, to łezka w oku się kręci na wspomnienie choćby „Marco P. i złodziei rowerów” Bodo Koxa.

Mariusza z „Heavy Mental”, Mateusza z „Kampera” i Rafała z „Arbitra uwagi” łączy nie tylko podobny wiek, ale i filozofia trzech reżyserów, którzy reprezentują pokolenie twórców trochę ignorowanych jeszcze przez krytyków i festiwalowych jurorów (ale raczej tych polskich). I to dzięki debiutantom zakończyliśmy kilka lat temu okres permanentnego bezrybia i pustki, do której zabrnęło niestety polskie kino.
„Heavy Mental”. Scenariusz i reżyseria: Sebastian Buttny. Zdjęcia: Nicolás Villegas Hernández. Obsada: Grzegorz Stosz, Piotr Głowacki, Izabela Nowakowska i in. Produkcja: Polska 2013, 99 min.