
ZDARZENIA W CISZY (PATERSON)
A
A
A
Powroty do przeszłości często bywają osadzone w sferze niepewności, napięć, niepokoju bądź mieszanki wszelkich uczuć: począwszy od tych przyjemnych, wywołujących nostalgiczny uśmiech, zryw nerwów, aż do tych przykrych. Kontynuacje w kinie oraz innych formach sztuki (audio)wizualnej są upragnionym punktem wyjścia do rozważań o danym artyście, bo nic tak nie ożywia dyskusji, jak porównywanie nowego dzieła z dawnymi, czasami zakurzonymi już utworami. W przypadku „Patersona” przed premierą media rozpowszechniały plotkę, że Jarmusch-od-„Kawy i papierosów” powrócił do estetyki zbieracza skrawków codzienności, deformującego przestrzeń za pomocą małych implozji absurdu. Czy jednak rzeczywiście amerykański reżyser, uwielbiany przez hipsterów, wielbicieli kawy połączonej z wolno wypalanym papierosem, entuzjastów nudy i dryfujących obrazów, powrócił na ekrany ze swoją przeszłością?
Paterson (Adam Driver), młody mężczyzna nie posiadający komórki, laptopa ani innych rozpraszających uwagę urządzeń, pracujący jako kierowca autobusu, ugrzązł w samodzielnie stworzonej rutynie dnia. Codziennie budzi się według wewnętrznie wyregulowanego zegarka, całuje swoją żonę Laurę (Golshifteh Farahani), je płatki, a następnie przemierza dobrze mu znaną, udeptaną drogę do miejsca pracy. W niej słucha niezwykle szybko gromadzących się z dnia na dzień narzekań kierownika, które dodają nuty śmieszności do życiowej, ale równocześnie pozornej nudy Patersona. Po pracy, przejechaniu kilka razy tych samych ulic, usłyszeniu kilku rozmów podróżnych mężczyzna wraca do domu i je obiad, by później iść z nielubiącym go buldogiem do baru. Rytm Patersona nie zmienia się w ciągu tygodnia; pozostaje on w złudnym bezruchu i nie dopuszcza do siebie zmian, tak jakby przeskok miał doprowadzić do małej katastrofy. Tylko Laura wydaje się w tym mieście w stanie New Jersey osobą żywiołową i gotową do zmian (chociaż interesujące jest ciągłe przesiadywanie bohaterki w domu, wręcz nieprzyjemnie kontrastujące z jej chęcią ciągłej modyfikacji). Tymczasem życie mężczyzny wydaje się ogarnięte nudą, a jedyne przebłyski niezwykłości ulokowane zostały w pisarstwie Patersona, które wraz z jego zawodem tworzy nietypowy mariaż na miarę młodzieńczej twórczości Jarmuscha.
Pojawiający się w recenzjach czy notkach dystrybutora opis fabuły oraz postaci na zasadzie skojarzeń odsyła do świeżych i przesiąkniętymi infantylnością filmów takich jak „Noc na Ziemi” czy „Mystery Train”. Wprawdzie „Paterson” odbiega od swoich poprzedników estetyką, bo nie ma w nim przymglenia, miłej dozy brudu i rozciągniętych do granic nudy sekwencji, ale wciąż plasuje się w Jarmuschowskiej pochwale codzienności. Jest ona spotęgowana przez poezję Rona Padgetta, kolegę reżysera ze studiów, oraz twórczość Williama Carlosa Williamsa, która wydaje się rdzeniem całego filmu. Być może za sprawą takiej a nie innej twórczości poetyckiej obrazy dryfują wraz z głównym bohaterem, czekającym na implozję zastanej rzeczywistości obracającej się wokół swoich rygorów. Jarmusch nie odrzucił szukania absurdu, małych śmieszności, choć w „Patersonie” na pierwszy plan wybiega nudna, poddana rutynie codzienność, która jednak nie jest ukazana jako ciężar. Powszedniość jest w dziwnie przyjazny sposób gloryfikowana albo – by użyć słowa o mniejszym balaście – akceptowana, głaskana; podobnie u Williamsa, bo przecież cały film polega na rozpracowywaniu języka, który mógłby oddać rzeczywistość.
Tyle że w filmowej tkance nie jest istotne dochodzenie do najlepszej taktyki, poetyki mającej przedstawiać wizualność. W moim odczuciu bardziej zależy reżyserowi na pokazaniu, że poezja nie polega na konstruowaniu barokowych form, sfałdowanych i powykręcanych zdań. Paterson wyłapuje za pomocą swoich wyczulonych zmysłów cząstki dobrze znanej mu przestrzeni. Robi to z drobną pomocą żony, która w recenzjach jest opisywana jako postać niemogąca skupić się na jednej czynności ani przez chwilę. Małżeńska relacja bez wątpienia oparta jest na wspólnym szukaniu przedmiotów niezwykłych: kobieta je tworzy, odnajduje, nieustannie przerabia, a mężczyzna skupia się na jednej cząstce, następnie cyzeluje ją słowami. Zagarnia ją i wędruje z nią przez cały dzień, być może po to, żeby zobaczyć, jak funkcjonuje poza swoim terytorium. Jarmusch nie poddał swoich bohaterów oraz ich relacji próbie i nie zastosował chwytu polegającego na rozwiązywaniu wielkiego problemu. Raczej, co jest zgodne z młodzieńczym duchem reżysera, widzimy tydzień z życia pary, która codziennie, w innych konfiguracjach i pozach, robi to samo. Jeśli ktoś, zachęcony plakatem ukazującym splecione ciała, bez znajomości poprzednich dzieł twórcy „Patersona”, oczekiwał miłosnych fajerwerków, może czuć się niewygodnie, trochę wytrącony z bezpiecznych konwenansów amerykańskiego kina, bo jak nie ukazać miłości jako tej, która cały czas do siebie tęskni?
Rzeczywiście, można odnieść wrażenie, że Jarmusch powrócił do dawnych rewirów, niebezpiecznych, bo przesiąkniętych oczekiwaniami widzów, również fanów. Czy jednak warto było czekać na kontynuację młodzieńczej aury, opowiadań miałkich, ale mających w sobie tyle ciekawej ulotności? Czy naprawdę chcemy oglądać po raz kolejny bohatera-satelitę, przewodnika, który swoją osobą wskazuje i mówi „patrz”? Myślę, że w ruchu Jarmuscha jest trochę blagi i beki z wiecznych malkontentów, przekonanych, że mistyczne „kiedyś” było lepsze, bardziej brudne, młodsze i nowatorskie. I w gruncie rzeczy tak jest. Reżyser sam staje się Patersonem, a Paterson Jarmuschem, tylko po liftingu, bo z lepszym sprzętem, montażem, scenografią. Chwyt polega na tym, by ukazać niemożność powrotu, bo nawet zrobienie kilku kroków w tył skutkuje niepełnym odzwierciedleniem śladów.
Ponętność wczesnej twórczości autora „Mystery Train” lokuje się w braku ostatecznego szlifu, w którym minimalizm był minimalizmem, a kadry sprawiały wrażenie zakurzonych. „Paterson” nawiązuje do tej wypracowanej w latach młodości poetyki, ale przez brak skaz jest jedynie przyjemnością i zostanie przybrudzony warstewką pyłu samoistnie, a nie intencjonalnie. Interesującym punktem jest sam Adam Driver, który przekonuje, nieustannie i zgrabnie, że jest aktorem w pełnym wymiarze i być może na jego rolę warto zwrócić w „Patersonie” szczególną uwagę.
Paterson (Adam Driver), młody mężczyzna nie posiadający komórki, laptopa ani innych rozpraszających uwagę urządzeń, pracujący jako kierowca autobusu, ugrzązł w samodzielnie stworzonej rutynie dnia. Codziennie budzi się według wewnętrznie wyregulowanego zegarka, całuje swoją żonę Laurę (Golshifteh Farahani), je płatki, a następnie przemierza dobrze mu znaną, udeptaną drogę do miejsca pracy. W niej słucha niezwykle szybko gromadzących się z dnia na dzień narzekań kierownika, które dodają nuty śmieszności do życiowej, ale równocześnie pozornej nudy Patersona. Po pracy, przejechaniu kilka razy tych samych ulic, usłyszeniu kilku rozmów podróżnych mężczyzna wraca do domu i je obiad, by później iść z nielubiącym go buldogiem do baru. Rytm Patersona nie zmienia się w ciągu tygodnia; pozostaje on w złudnym bezruchu i nie dopuszcza do siebie zmian, tak jakby przeskok miał doprowadzić do małej katastrofy. Tylko Laura wydaje się w tym mieście w stanie New Jersey osobą żywiołową i gotową do zmian (chociaż interesujące jest ciągłe przesiadywanie bohaterki w domu, wręcz nieprzyjemnie kontrastujące z jej chęcią ciągłej modyfikacji). Tymczasem życie mężczyzny wydaje się ogarnięte nudą, a jedyne przebłyski niezwykłości ulokowane zostały w pisarstwie Patersona, które wraz z jego zawodem tworzy nietypowy mariaż na miarę młodzieńczej twórczości Jarmuscha.
Pojawiający się w recenzjach czy notkach dystrybutora opis fabuły oraz postaci na zasadzie skojarzeń odsyła do świeżych i przesiąkniętymi infantylnością filmów takich jak „Noc na Ziemi” czy „Mystery Train”. Wprawdzie „Paterson” odbiega od swoich poprzedników estetyką, bo nie ma w nim przymglenia, miłej dozy brudu i rozciągniętych do granic nudy sekwencji, ale wciąż plasuje się w Jarmuschowskiej pochwale codzienności. Jest ona spotęgowana przez poezję Rona Padgetta, kolegę reżysera ze studiów, oraz twórczość Williama Carlosa Williamsa, która wydaje się rdzeniem całego filmu. Być może za sprawą takiej a nie innej twórczości poetyckiej obrazy dryfują wraz z głównym bohaterem, czekającym na implozję zastanej rzeczywistości obracającej się wokół swoich rygorów. Jarmusch nie odrzucił szukania absurdu, małych śmieszności, choć w „Patersonie” na pierwszy plan wybiega nudna, poddana rutynie codzienność, która jednak nie jest ukazana jako ciężar. Powszedniość jest w dziwnie przyjazny sposób gloryfikowana albo – by użyć słowa o mniejszym balaście – akceptowana, głaskana; podobnie u Williamsa, bo przecież cały film polega na rozpracowywaniu języka, który mógłby oddać rzeczywistość.
Tyle że w filmowej tkance nie jest istotne dochodzenie do najlepszej taktyki, poetyki mającej przedstawiać wizualność. W moim odczuciu bardziej zależy reżyserowi na pokazaniu, że poezja nie polega na konstruowaniu barokowych form, sfałdowanych i powykręcanych zdań. Paterson wyłapuje za pomocą swoich wyczulonych zmysłów cząstki dobrze znanej mu przestrzeni. Robi to z drobną pomocą żony, która w recenzjach jest opisywana jako postać niemogąca skupić się na jednej czynności ani przez chwilę. Małżeńska relacja bez wątpienia oparta jest na wspólnym szukaniu przedmiotów niezwykłych: kobieta je tworzy, odnajduje, nieustannie przerabia, a mężczyzna skupia się na jednej cząstce, następnie cyzeluje ją słowami. Zagarnia ją i wędruje z nią przez cały dzień, być może po to, żeby zobaczyć, jak funkcjonuje poza swoim terytorium. Jarmusch nie poddał swoich bohaterów oraz ich relacji próbie i nie zastosował chwytu polegającego na rozwiązywaniu wielkiego problemu. Raczej, co jest zgodne z młodzieńczym duchem reżysera, widzimy tydzień z życia pary, która codziennie, w innych konfiguracjach i pozach, robi to samo. Jeśli ktoś, zachęcony plakatem ukazującym splecione ciała, bez znajomości poprzednich dzieł twórcy „Patersona”, oczekiwał miłosnych fajerwerków, może czuć się niewygodnie, trochę wytrącony z bezpiecznych konwenansów amerykańskiego kina, bo jak nie ukazać miłości jako tej, która cały czas do siebie tęskni?
Rzeczywiście, można odnieść wrażenie, że Jarmusch powrócił do dawnych rewirów, niebezpiecznych, bo przesiąkniętych oczekiwaniami widzów, również fanów. Czy jednak warto było czekać na kontynuację młodzieńczej aury, opowiadań miałkich, ale mających w sobie tyle ciekawej ulotności? Czy naprawdę chcemy oglądać po raz kolejny bohatera-satelitę, przewodnika, który swoją osobą wskazuje i mówi „patrz”? Myślę, że w ruchu Jarmuscha jest trochę blagi i beki z wiecznych malkontentów, przekonanych, że mistyczne „kiedyś” było lepsze, bardziej brudne, młodsze i nowatorskie. I w gruncie rzeczy tak jest. Reżyser sam staje się Patersonem, a Paterson Jarmuschem, tylko po liftingu, bo z lepszym sprzętem, montażem, scenografią. Chwyt polega na tym, by ukazać niemożność powrotu, bo nawet zrobienie kilku kroków w tył skutkuje niepełnym odzwierciedleniem śladów.
Ponętność wczesnej twórczości autora „Mystery Train” lokuje się w braku ostatecznego szlifu, w którym minimalizm był minimalizmem, a kadry sprawiały wrażenie zakurzonych. „Paterson” nawiązuje do tej wypracowanej w latach młodości poetyki, ale przez brak skaz jest jedynie przyjemnością i zostanie przybrudzony warstewką pyłu samoistnie, a nie intencjonalnie. Interesującym punktem jest sam Adam Driver, który przekonuje, nieustannie i zgrabnie, że jest aktorem w pełnym wymiarze i być może na jego rolę warto zwrócić w „Patersonie” szczególną uwagę.
„Paterson”. Scenariusz i reżyseria: Jim Jarmusch. Zdjęcia: Frederick Elmes. Obsada: Adam Driver, Golshifteh Farahani, Barry Shabaka Henley, Method Man i in. Produkcja: USA, Francja, Niemcy 2016, 113 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |