ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (79) / 2007

Alicja Pawlikowska,

FESTIWAL JEDNEGO SENATORA

A A A
Tegoroczny Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej „Interpretacje” zakończył się 10 marca. W tym roku przebiegał wyjątkowo spokojnie: pozbawiony zarówno otoczki skandalu, jak i wyrazu, z towarzyszącą mu atmosferą teatralnej nudy. Zaczęło się od zmian na „lepsze”: na stanowisko dyrektora artystycznego powrócił Kazimierz Kutz. Powrócił, bo autorytarne rządy jego poprzednika, w opinii organizatorów i tych, którym dobro polskiego teatru leżało na sercu, stały się dla kondycji polskiej sceny szalenie niebezpieczne. Kutz, w wywiadzie udzielonym gazecie festiwalowej, zauważa, że: „Niektórzy ludzie, którzy za Interpretacje odpowiadali, uważali, że trzeba to przerwać, przeciąć, że należy wrócić do formuły bardziej klasycznej. Uważali, że teatr polski nie tylko tak wygląda [jak prezentowały go spektakle wybierane do konkursu przez Jacka Sieradzkiego – AP].” W ten sposób miejsce Sieradzkiego na stanowisku dyrektora artystycznego zajął Kutz w asyście swoich doradców: Elżbiety Baniewicz, Janusza R. Kowalczyka i Pawła Głowackiego. Osoby to nie przypadkowe. Przed kilkoma laty ukazał się w „Rzeczpospolitej” tekst autorstwa Baniewicz i Kowalczyka, w którym oboje odżegnali od czci i wiary teksty z antologii „Pokolenie porno”, czy też konkretne teatralne widowiska, które skłaniały się ku tekstom zgromadzonych w publikacji, czy też ku tym noszącym znamiona „brutalizmu”. W takiej sytuacji może się wydawać, że przy jednym stoliku spotkały się osoby, którym przede wszystkim zależało, by zamknąć drogę do festiwalu twórcom, którym przypięto metkę „brutalizm”, „pokolenie porno”, „kontrowersja”. Tym samym w ofercie festiwalu znalazły się spektakle poprawne, klasyczne, dobrze skrojone, mało nowatorskie, a w przypadku spektakli mistrzowskich – po prostu nudne.

Festiwal otworzył spektakl „Zapasiewicz gra Becketta” Teatru Powszechnego z Warszawy, w reżyserii Antoniego Libery. Szerzenie pochwał na temat mistrzostwa aktorskiego Zbigniewa Zapasiewicza, może już zakrawać na truizm, choć interpretacja „Ostatniej taśmy Krappa” w wielu miejscach przypominała kreację Tadeusza Łomnickiego. Jednak trwający półtorej godziny spektakl, pod względem inscenizacyjnym był po prostu anachroniczny: scena w zasadzie pozbawiona dekoracji, pojedyncze rekwizyty – tak naprawdę zbędne. Liczył się jedynie Beckett i tekst jego sztuki. On był fundamentem tego widowiska, które z powodzeniem mogłoby pozostać jedynie słuchowiskiem.

Spektakle biorące udział w pokazach konkursowych, można by zakwalifikować do następujących kategorii: słuchowiska, spektakle–obrazy, prezentacje aktorskich umiejętności.

W pierwszej kategorii mógłby znaleźć się „Transfer” w reżyserii Jana Klaty. W przypadku tego spektaklu, atutem okazała się historia. Klata, z właściwym sobie zamiłowaniem do aktu wiwisekcji polskiego (i nie tylko!) społeczeństwa, dogłębnej analizy panujących w nim relacji i wikłania się w kwestie natury historycznej, tym razem zajął się problemem wypędzonych po II wojnie światowej. To, co w tym spektaklu teatralne, to jedynie metalowa konstrukcja, która wznosi się ku górze w pierwszej scenie spektaklu. Na tym balkonie, ponad głowami widzów i zgromadzonych na scenie postaci, unosi się trzech głupkowatych przywódców (Churchill, Truman i Stalin), którzy debatują nad stanem granic po II wojnie światowej. Klata rysuje ich ostrą kreską satyry, odrealnia, ośmiesza, wkłada w ich usta absurdalne wypowiedzi. Poniżej podestu stoją ludzie. Nie są aktorami. To świadkowie, ofiary historii, którzy wypędzeni ze swojej małej ojczyzny, odrzuceni i wygnani niczym bezpańskie psy, przez lata szukali swojej tożsamości. Zauważyłam, że ten reżyserski zabieg, jakim było obsadzenie w roli przesiedleńców ludzi, którzy nimi po prostu są, sprawił, że słowa krytyki pod adresem inscenizacji, padały niezwykle rzadko, przyciszonym tonem, do ucha sąsiada tak, by nikt przypadkiem nie usłyszał, że to nie był temat do teatru. Unikano tych słów, a przynajmniej głośno ich nie wypowiadano, bo przecież w obliczu historii po prostu „nie wypada”. Spektakl Klaty to nie był teatr, czy też reżyserska interpretacja: miejsce Klaty zajęli wypędzeni i to był ich spektakl; to ich własna, chwytająca za serce historia. Nie było w niej miejsca na teatralną sztuczności, metaforyczne obrazy, ukryte znaczenia i sensy.

„Paw królowej”, w reżyserii Łukasza Kosa, zrealizowany w ramach egzaminu z prozy studentów łódzkiej „filmówki”, to kolejny spektakl, którego siła leżała przede wszystkim w wypowiadanym na scenie słowie. Utwór Masłowskiej narzuca konkretny sposób wypowiadania tekstu. Jego freestyle’owa stylistyka niemalże narzuca osobie inscenizującej dystans zarówno do samego tekstu, jak i sposób potraktowania zobrazowanego w nim świata. Scenografia utrzymana została w konwencji spektaklu szkolnego: słońce z kartonu, śnieg ze styropianu, wystroje wnętrz z pilśniowej płyty, poobklejane kolorowym papierem. Schematycznie i typowo. Moc widowiska tkwi jednak w słowach MC Doris i tężyźnie fizycznej aktorów, którzy przez ponad cztery godziny wyrzucają z siebie tekst do wypowiadania trudny, na którym tylko od czasu do czasu łamią sobie język.

Na zupełnie innej orbicie znalazła się inscenizacja Agaty Dudy–Gracz „Prze(d)stawienie” Teatru Studio z Warszawy. Warszawski spektakl to przede wszystkim estetycznie piękne obrazy – znać w nich zmysł plastyczny autorki. Co uważniejszy widz odszyfruje kilka cytatów z Kantora czy obrazów ojca artystki. Na motywach opowieści o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, autorstwa Tankreda Dorsta, Duda–Gracz snuje gorzką refleksję nad współczesnością, krytykując odpustową religijność i towarzysząca jej obłudę. Z drugiej strony reżyserka ukazuje, jak silna jest w ludziach potrzeba religii, a także odnalezienie jej sensu, którego metaforą staje się wyprawa po święty Graal.

Zwycięzcami festiwalu okazali się jednak Artur Tyszkiewicz i Mariusz Grzegorzek, laureat tegorocznego Lauru Konrada i nagrody publiczności. Janusz Głowacki, który nagrodził Tyszkiewicza i Teatr z Wałbrzycha za realizację „Iwony księżniczki Burgunda”, zaznaczył, że Tyszkiewicz dzięki właściwemu sobie poczuciu humoru, przedarł się przez „lodowatość” tekstu Gombrowicza. Głowacki docenił wyobraźnię reżysera i umiejętność posługiwania się teatralnymi konwencjami. Rzeczywiście Tyszkiewiczowi udało się przemycić w obszar inscenizacji kilka popkulturowych elementów, za pośrednictwem muzyki, scenografii, aktorskich kostiumów. Nie uczył tego jednak w sposób nachalny. Tym samym słowa dramaturga zabrzmiały w wałbrzyskiej inscenizacji bardzo współcześnie, przy jednoczesnym ocaleniu tego, co w tekście Gombrowiczowskie. Był to jeden z powodów, dla którego Tyszkiewicz otrzymał kolejny mieszek, tym razem od Jerzego Treli.

Ostatecznym zwycięzcą festiwalu okazał się jednak Mariusz Grzegorzek (3 mieszki) i jego „Blask życia”, w wykonaniu artystów Teatru im. Jaracza z Łodzi. Eustachy Rylski nagradzając interpretację Grzegorzka zaznaczył, że, jego zdaniem, uczynił on z kiepskiego dramatu spektakl wybitny, przejmujący. Rzeczywiście Grzegorzek postawił nie tyle na historię opisaną przez Rebeckę Gillman, co na wyeksponowanie tego, co ludzkie, człowiecze. Decydujący okazał się w tym przypadku wybór aktorów, szczególnie odtwarzających role głównych bohaterów (Małgorzata Buczkowska, Ireneusz Czop). Spektakl to metafora nieudanej ucieczki człowieka: przed własną przeszłością, nudnym życiem, rodziną, o której chce się zapomnieć. Szkoda tylko, że spektakl Grzegorzka obejrzała zaledwie garstka widzów – spektakl był kameralny, a pojawili się na nim jedynie zaproszeni goście.

Ta ostatnia kwestia wydaje się szczególnie przygnębiająca, gdyż jak się okazuje katowicki festiwal z roku na rok staje się jedynie rozrywką miejscowych notabli, ludzi na stanowiskach, czy też śląskiej śmietanki towarzyskiej. Tegoroczna edycja przebiegała w atmosferze plotkowania przy kawie i szarlotce. Spotkania we foyer, niegdyś profesjonalnie prowadzone przez Katarzynę Janowską, zastąpił monolog dyrektora artystycznego, przerywany pozbawionymi smaku pytaniami o reżyserskie zarobki, czy też mniej lub bardziej związane z teatrem, elementy życia prywatnego kolejnych reżyserów. Wiadomo, kto ile ma dzieci, ile zarabia się w telewizji, a ile w teatrze, ale szczerej i rzetelnej rozmowy na tematy związane z teatrem i prezentowanymi na deskach Teatru Śląskiego spektaklami, po prostu zabrakło.

Prezydent Katowic, Piotr Uszok, zgodnie z tradycją festiwalu, dokonał jego zamknięcia. Żegnając się ze zgromadzonymi na widowni i scenie organizatorami, uścisnął dłoń dyrektora artystycznego, dziękując mu i zapraszając do Katowic za rok. Zatem nie da się ukryć, że na rzeczywiste zmiany na „lepsze” przyjdzie nam jeszcze cierpliwie poczekać.