ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (321) / 2017

Aneta Kamińska, Irina Cyłyk,

WIERSZE

A A A
.japonki i kamasze

Ludzie w japonkach vs ludzie w kamaszach.

Chociaż nie, nie ma żadnego versusu.

Nie ma sprzeczności.

Ludzie w japonkach czekają

na ludzi w kamaszach,

odmierzają każdy krok, każdy dzień –

trzysta sześćdziesiąt pięć, trzysta sześćdziesiąt cztery...



Albo nie czekają.

Pakują walizki do Grecji.

Wakacje, lato.

Nikt nie jest ostatecznie winien.



Albo nie czekają i pakują walizki do Grecji,

ale przelewają, przelewają

wszystkim achillesom na nowe letnie kamasze

z nubuku i cordury.

Żeby się oddychało.

Żeby ochroniło.



Wariantów jest niezliczona ilość.

Wszystkie słuszne albo nie.



Wieczorami ludzie w kamaszach

zrzucają ciężar

i rakiem chowają się do swoich pancerzy –

swoich śpiworów.

Przeglądają przez jakiś czas posty

równoległych żyć w smartfonach,

dziwią się trochę.

Grecja. Super. Kiedyś i ja...

A potem przychodzą krótkie nieznośne sny

o bachantkach albo syrenach

o miodowych głosach.



Śpij, mój miły.

Wiesz, nad ranem

zawsze śnią się

bliscy ludzie w japonkach

i ci drudzy

w maleńkich ortopedycznych sandałkach.



***

Z przyzwyczajenia stawiać dwa kieliszki,

potem zabierać jeden;

znajdować czołg, dorysowany ręcznie

w książce ze Świnką Peppą;

znać imiona nigdy niewidzianych kobiet,

nigdy niewidzianych mężczyzn, obok których śpisz;

palić czasem, czasem płakać;

chować twoje cywilne buty na antresolę;

... cukierki, kask – odpowiadać dziewczynce z poczty;

uczyć się alfabetu sektorów – A, B, C...;

i być samą,

przede wszystkim, w tym festiwalowym,

tym karnawałowym breughlowskim tłumie;

włączać specjalną twarz dla wszystkich,

którzy ze specjalną twarzą pytają, jak się mam;

nie spać czasem, czasem spać;

przerzedzać mechanicznie grono znajomych

na korzyść tych obcych, tych swoich

w gorkach, pikselkach czy brytankach;

iść po chleb i stać z chlebem, łamać chleb

złymi, złymi palcami

tak skrupulatnie,

potem ptakom ofiarować;

i mieć kilku mężczyzn:

teraz do mnie za każdy razem wraca inny,

zdaje się, że to ty?

Ale będzie dzień – postawię dwa kieliszki

i ktoś w tobie uśmiechnie się zmęczony

i ja pomyślę: no dobrze,

znam cię, masko.



.żółty październik

Pamięć zapełniona.

Dobrze, usunę kilka wspomnień,

a zachowam natomiast ten żółty październik,

który codziennie się zmienia

jak hasła na punktach kontrolnych.



W maleńkich miasteczkach,

nazwy których teraz znam co do jednej,

noc zapada bardzo wcześnie, mówisz, że o szóstej.

Ale na razie słońca jest więcej

niż mogę wziąć ze sobą.

Cienie igrają na zgarbionych grzbietach budynków,

na jednej z twoich nowych twarzy,

na słupie z ogłoszeniami.

Połączenia autobusowe: Moskwa, Rostow, Krym...

Patrz, a tu na trzecim piętrze

inny mur – już odbudowują.

Niektóre domy, niektórych ludzi.

Nie wszystko. No przecież.



W maleńkich miasteczkach

głośno spadają, rozpadają się kasztany

w ranach asfaltu,

biegną w podskokach, zatrzymują się

gdzieś koło taty i mamy,

pisanych kredą, pewnie tej samej właścicielki,

której maleńką zgubioną czapeczkę

wywieszono jak punkt orientacyjny na ogrodzeniu.



Ludzie z dziecięcymi wózkami,

z kłującymi spojrzeniami,

nie wiedzą, czego się spodziewać po takich jak ty –

w mundurze.

Sprzedają nam tu wodę i papierosy.

Nie są nam tu zbyt radzi.



Październik żółciowy jest jeszcze żółciejszy

na drodze z Popasnej do Złotego.

Ty wysiadasz na jednym z zakrętów.

Ja jadę dalej.

Chyba nam się przywidziała ta noc –

w pustym lekarskim namiocie,

z automatem pod łóżkiem.

Z rana przywieźli dwóch udarowców,

nasze schronienie trzeba było zwolnić.

Poustawiam poduszki w trójkąty

jak było.

Chociaż zostały w nich sny

o przyszłości w wielkich miastach,

nazwy których

na razie

nie mają żadnego znaczenia.
Przełożyła Aneta Kamińska
Fot. Tania Ruda