WIERSZE
A
A
A
.japonki i kamasze
Ludzie w japonkach vs ludzie w kamaszach.
Chociaż nie, nie ma żadnego versusu.
Nie ma sprzeczności.
Ludzie w japonkach czekają
na ludzi w kamaszach,
odmierzają każdy krok, każdy dzień –
trzysta sześćdziesiąt pięć, trzysta sześćdziesiąt cztery...
Albo nie czekają.
Pakują walizki do Grecji.
Wakacje, lato.
Nikt nie jest ostatecznie winien.
Albo nie czekają i pakują walizki do Grecji,
ale przelewają, przelewają
wszystkim achillesom na nowe letnie kamasze
z nubuku i cordury.
Żeby się oddychało.
Żeby ochroniło.
Wariantów jest niezliczona ilość.
Wszystkie słuszne albo nie.
Wieczorami ludzie w kamaszach
zrzucają ciężar
i rakiem chowają się do swoich pancerzy –
swoich śpiworów.
Przeglądają przez jakiś czas posty
równoległych żyć w smartfonach,
dziwią się trochę.
Grecja. Super. Kiedyś i ja...
A potem przychodzą krótkie nieznośne sny
o bachantkach albo syrenach
o miodowych głosach.
Śpij, mój miły.
Wiesz, nad ranem
zawsze śnią się
bliscy ludzie w japonkach
i ci drudzy
w maleńkich ortopedycznych sandałkach.
***
Z przyzwyczajenia stawiać dwa kieliszki,
potem zabierać jeden;
znajdować czołg, dorysowany ręcznie
w książce ze Świnką Peppą;
znać imiona nigdy niewidzianych kobiet,
nigdy niewidzianych mężczyzn, obok których śpisz;
palić czasem, czasem płakać;
chować twoje cywilne buty na antresolę;
... cukierki, kask – odpowiadać dziewczynce z poczty;
uczyć się alfabetu sektorów – A, B, C...;
i być samą,
przede wszystkim, w tym festiwalowym,
tym karnawałowym breughlowskim tłumie;
włączać specjalną twarz dla wszystkich,
którzy ze specjalną twarzą pytają, jak się mam;
nie spać czasem, czasem spać;
przerzedzać mechanicznie grono znajomych
na korzyść tych obcych, tych swoich
w gorkach, pikselkach czy brytankach;
iść po chleb i stać z chlebem, łamać chleb
złymi, złymi palcami
tak skrupulatnie,
potem ptakom ofiarować;
i mieć kilku mężczyzn:
teraz do mnie za każdy razem wraca inny,
zdaje się, że to ty?
Ale będzie dzień – postawię dwa kieliszki
i ktoś w tobie uśmiechnie się zmęczony
i ja pomyślę: no dobrze,
znam cię, masko.
.żółty październik
Pamięć zapełniona.
Dobrze, usunę kilka wspomnień,
a zachowam natomiast ten żółty październik,
który codziennie się zmienia
jak hasła na punktach kontrolnych.
W maleńkich miasteczkach,
nazwy których teraz znam co do jednej,
noc zapada bardzo wcześnie, mówisz, że o szóstej.
Ale na razie słońca jest więcej
niż mogę wziąć ze sobą.
Cienie igrają na zgarbionych grzbietach budynków,
na jednej z twoich nowych twarzy,
na słupie z ogłoszeniami.
Połączenia autobusowe: Moskwa, Rostow, Krym...
Patrz, a tu na trzecim piętrze
inny mur – już odbudowują.
Niektóre domy, niektórych ludzi.
Nie wszystko. No przecież.
W maleńkich miasteczkach
głośno spadają, rozpadają się kasztany
w ranach asfaltu,
biegną w podskokach, zatrzymują się
gdzieś koło taty i mamy,
pisanych kredą, pewnie tej samej właścicielki,
której maleńką zgubioną czapeczkę
wywieszono jak punkt orientacyjny na ogrodzeniu.
Ludzie z dziecięcymi wózkami,
z kłującymi spojrzeniami,
nie wiedzą, czego się spodziewać po takich jak ty –
w mundurze.
Sprzedają nam tu wodę i papierosy.
Nie są nam tu zbyt radzi.
Październik żółciowy jest jeszcze żółciejszy
na drodze z Popasnej do Złotego.
Ty wysiadasz na jednym z zakrętów.
Ja jadę dalej.
Chyba nam się przywidziała ta noc –
w pustym lekarskim namiocie,
z automatem pod łóżkiem.
Z rana przywieźli dwóch udarowców,
nasze schronienie trzeba było zwolnić.
Poustawiam poduszki w trójkąty
jak było.
Chociaż zostały w nich sny
o przyszłości w wielkich miastach,
nazwy których
na razie
nie mają żadnego znaczenia.
Ludzie w japonkach vs ludzie w kamaszach.
Chociaż nie, nie ma żadnego versusu.
Nie ma sprzeczności.
Ludzie w japonkach czekają
na ludzi w kamaszach,
odmierzają każdy krok, każdy dzień –
trzysta sześćdziesiąt pięć, trzysta sześćdziesiąt cztery...
Albo nie czekają.
Pakują walizki do Grecji.
Wakacje, lato.
Nikt nie jest ostatecznie winien.
Albo nie czekają i pakują walizki do Grecji,
ale przelewają, przelewają
wszystkim achillesom na nowe letnie kamasze
z nubuku i cordury.
Żeby się oddychało.
Żeby ochroniło.
Wariantów jest niezliczona ilość.
Wszystkie słuszne albo nie.
Wieczorami ludzie w kamaszach
zrzucają ciężar
i rakiem chowają się do swoich pancerzy –
swoich śpiworów.
Przeglądają przez jakiś czas posty
równoległych żyć w smartfonach,
dziwią się trochę.
Grecja. Super. Kiedyś i ja...
A potem przychodzą krótkie nieznośne sny
o bachantkach albo syrenach
o miodowych głosach.
Śpij, mój miły.
Wiesz, nad ranem
zawsze śnią się
bliscy ludzie w japonkach
i ci drudzy
w maleńkich ortopedycznych sandałkach.
***
Z przyzwyczajenia stawiać dwa kieliszki,
potem zabierać jeden;
znajdować czołg, dorysowany ręcznie
w książce ze Świnką Peppą;
znać imiona nigdy niewidzianych kobiet,
nigdy niewidzianych mężczyzn, obok których śpisz;
palić czasem, czasem płakać;
chować twoje cywilne buty na antresolę;
... cukierki, kask – odpowiadać dziewczynce z poczty;
uczyć się alfabetu sektorów – A, B, C...;
i być samą,
przede wszystkim, w tym festiwalowym,
tym karnawałowym breughlowskim tłumie;
włączać specjalną twarz dla wszystkich,
którzy ze specjalną twarzą pytają, jak się mam;
nie spać czasem, czasem spać;
przerzedzać mechanicznie grono znajomych
na korzyść tych obcych, tych swoich
w gorkach, pikselkach czy brytankach;
iść po chleb i stać z chlebem, łamać chleb
złymi, złymi palcami
tak skrupulatnie,
potem ptakom ofiarować;
i mieć kilku mężczyzn:
teraz do mnie za każdy razem wraca inny,
zdaje się, że to ty?
Ale będzie dzień – postawię dwa kieliszki
i ktoś w tobie uśmiechnie się zmęczony
i ja pomyślę: no dobrze,
znam cię, masko.
.żółty październik
Pamięć zapełniona.
Dobrze, usunę kilka wspomnień,
a zachowam natomiast ten żółty październik,
który codziennie się zmienia
jak hasła na punktach kontrolnych.
W maleńkich miasteczkach,
nazwy których teraz znam co do jednej,
noc zapada bardzo wcześnie, mówisz, że o szóstej.
Ale na razie słońca jest więcej
niż mogę wziąć ze sobą.
Cienie igrają na zgarbionych grzbietach budynków,
na jednej z twoich nowych twarzy,
na słupie z ogłoszeniami.
Połączenia autobusowe: Moskwa, Rostow, Krym...
Patrz, a tu na trzecim piętrze
inny mur – już odbudowują.
Niektóre domy, niektórych ludzi.
Nie wszystko. No przecież.
W maleńkich miasteczkach
głośno spadają, rozpadają się kasztany
w ranach asfaltu,
biegną w podskokach, zatrzymują się
gdzieś koło taty i mamy,
pisanych kredą, pewnie tej samej właścicielki,
której maleńką zgubioną czapeczkę
wywieszono jak punkt orientacyjny na ogrodzeniu.
Ludzie z dziecięcymi wózkami,
z kłującymi spojrzeniami,
nie wiedzą, czego się spodziewać po takich jak ty –
w mundurze.
Sprzedają nam tu wodę i papierosy.
Nie są nam tu zbyt radzi.
Październik żółciowy jest jeszcze żółciejszy
na drodze z Popasnej do Złotego.
Ty wysiadasz na jednym z zakrętów.
Ja jadę dalej.
Chyba nam się przywidziała ta noc –
w pustym lekarskim namiocie,
z automatem pod łóżkiem.
Z rana przywieźli dwóch udarowców,
nasze schronienie trzeba było zwolnić.
Poustawiam poduszki w trójkąty
jak było.
Chociaż zostały w nich sny
o przyszłości w wielkich miastach,
nazwy których
na razie
nie mają żadnego znaczenia.
Przełożyła Aneta Kamińska
Fot. Tania Ruda
Fot. Tania Ruda
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |