SZPIEG, KTÓRY NIE KOCHAŁ (ATOMIC BLONDE)
A
A
A
Szpiegowska intryga „Atomic Blonde” rozgrywa się w atmosferze niepokoju i chaosu ostatnich dni przed upadkiem muru berlińskiego. Do metropolii przybywa agentka MI6, aby odzyskać zagubioną listę z nazwiskami szpiegów działających w ZSRR. Pomocą ma jej służyć inny agent – David Percival. Szybko jednak kobieta odkrywa, że ta pomoc nie wychodzi jej na dobre, a w mieście wszyscy zdają się już na nią czekać. Resztę filmu można podsumować dość krótko: pani bijąca panów.
Być może temperaturę i charakter „Atomic Blonde” najlepiej określa fach reżysera Davida Leitcha – czyli kaskaderstwo, i to w superprodukcjach z gwiazdeczkami. Podczas seansu otrzymujemy coś na kształt zestawu wyimków z życia typowego filmowego kaskadera. Zaczyna się od podziwiania siatki siniaków, którymi pokryte jest ciało agentki Lorraine Broughton, gdy ta wynurza się z wanny wypełnionej wodą z kostkami lodu. Jest przejmująco pięknie, niczym w poetyckim kinie artystycznym: zimne, błękitne barwy, niedoświetlona przestrzeń łazienki w londyńskim mieszkaniu pewnego bezdusznego poranka po powrocie z berlińskiej misji. Podziwiamy „zmasakrowaną” twarz Charlize Theron (tak, reminiscencje z rolą prostytutki w „Monster” pojawiają się natychmiast – i całkiem słusznie). Reszta rozgrywa się w serii retrospekcji z przesłuchania u szefostwa, a widz wzdycha: uff, Lorraine przeżyje. Wydaje nam się jednak dziwne, że tak wiele dowiadujemy się już na samym początku – zwłaszcza że przyszliśmy obejrzeć thriller szpiegowski.
Późniejsze sceny przygotowują nas na fajerwerki mordobić, skrytobójstw i metodycznego zabijania. Towarzyszy im żerująca na modnej nostalgii muzyka „z epoki”, dokładana na zasadzie dysonansu i przewrotnego wykorzystywania hitów, których czasem już bardzo trudno słuchać po raz kolejny… i które wymagają naprawdę solidnie przeprowadzonej resuscytacji, abyśmy na nowo mogli odkryć, dlaczego tymi przebojami kiedyś w ogóle zostały (tak robił z muzyką poważną Stanley Kubrick w „2001: Odyseja kosmiczna”).
Bardzo dobrze wychodzą na tym zabiegu zwłaszcza sceny pościgowe – jak choćby ucieczka uliczkami Berlina Wschodniego przed NRD-owską policją w ciekawy sposób spuentowana słowami z nieśmiertelnego „I Ran” A Flock of Seagulls” [https://www.youtube.com/watch?v=qzQRzVgbaNs] czy bodaj pierwsza scena tego typu, gdy Lorraine porywają spod lotniska agenci KGB, a przepychankę w samochodzie ubarwia „Major Tom” Petera Schillinga [https://www.youtube.com/watch?v=LW93uVQFYio&t=52s] (w oryginalnym teledysku też zresztą są obecne motywy motoryzacyjne). Universal Pictures z premedytacją opublikowało te sceny w Internecie, pozbawiając je przy tym finałów. Studio doskonale wiedziało, że gdy zobaczymy nalot policji na mieszkanie przeszukiwane przez Lorraine, zwieńczony bijatyką przy ekstatycznym „Father Figures” George’a Michaela [https://www.youtube.com/watch?v=pXCCBeuMWLo&t=1s], będziemy odczuwać przemożna potrzebę wyjścia do kina.
Na szczęście Leitch swoje już przeżył na planie tak wielu nadętych superprodukcji zrealizowanych z kuriozalną powagą i patosem, że wraz ze scenarzystą Kurtem Johnstadem (tym od dwóch nadmiernie przetestosterowanych części „300”) pociągnęli ironię trochę dalej w fabularny las. Bo wiedzieli, że potrzebujemy tych wszystkich drobnych żarcików i cytacików, aby nie umrzeć z zażenowania w multipleksie. Widownia, która pokochała Leitcha na zabój za szarmancką rękę reżyserską i mrugnięcia okiem w „Johnie Wicku”, nie odkocha się przez „Atomic Blonde”.
Gdyby być wiernym (w tym przypadku: o zgrozo!) utworowi Johnstona, to zamiast tak wdzięcznej i doskonałej na lato superprodukcji jak „Atomic Blonde” otrzymalibyśmy stonowany obraz pokroju „Szpiega” Tomasa Alfredsona. Nie jestem wrogiem tego ostatniego, ale „The Coldest City” przypominałoby wówczas zapewne potworka powstałego ze zszycia adaptacji rodem z „Sin City” z odpychającą galerią bohaterów. Trudno nawet wyobrazić sobie, jak bardzo dewastujący dla emocji widzów byłby taki film, bo graficzna powieść Johnstona rozgrywa się w atmosferze poczucia, że Zimna Wojna trwać będzie w najlepsze, a Amerykanów, Brytyjczyków i resztę zgniłego Zachodu czeka niekończąca się rozgrywka z komunistami. Złą aurę „The Coldest City” doskonale oddaje zresztą tytuł.
Podstawową zaletą opowieści Anthony’ego Johnstona jest przy tym jej dekonspiratorski ton ukazujący seksizm nie tylko świata szpiegów, ale i męskiego oka czytelnika, niecierpliwie czekającego na moment, gdy Lorraine zostanie trochę bardziej roznegliżowana i zajmie się „biciem panów”. Niestety „The Coldest City” pozostawiło mnie w tym zakresie „niezaspokojonym” i pełnym podziwu wobec braku bohaterek z wielkim biustem. Johnston i wybitny rysownik Sam Hart chyba za punkt honoru postawili sobie zwrócić się przeciw żenującej manierze rozbieranych wstawek soft-porno.
Tym bardziej dezorientuje kreacja Charlize Theron, która wraz z partnerką (w filmie agentka jest biseksualistką) zostaje w filmie potraktowana prawie tak strasznie jak Pamela Anderson w „Żylecie” (która – o ironio – rozgrywa się w roku 2017). Trochę niby zostaje nam oszczędzone i sporo jednak dzieli napakowany żeńskimi feromonami obraz Davida Leitcha od obleśnego potworka Davida Hogana, w którym Anderson staje się obiektem ekstremalnej fetyszyzacji. Po seansie nadal jednak pozostają poczucie nadużycia i reminiscencje Theron jako obcisło ubranej Aeon Flux (dobrze, że choć nie tak skąpo jak w serialu animowanym). Dlatego hasła „nareszcie silna kobieta w XYZ”, „damski James Bond” itd. pełnią w „Atomic Blonde” rolę naganiaczy żeńskiej publiczności, bo mamy do czynienia raczej z cynicznym tworem neofeministycznym (czyli sprzedawaniem produktów jako „feministyczne” wedle wyrachowanych zasad neoliberalizmu) niż z kontynuacją „Wonder Woman”.
Byłby „Atomic Blonde” trochę nadmiernie zdominowany przez kobietę, gdyby nie przeszarżowana rola Jamesa McAvoy’a jako Davida Percivala. W powieści szpieg ma cechy starego, brzydkiego i zgorzkniałego seksisty, który jawnie okazuje pogardę wobec Lorraine, na co ta reaguje lekkim szokiem i obrzydzeniem (a my od początku go nienawidzimy). W filmie bohater jest młodszy i zabawniejszy, a przy tym w pewnym sensie o wiele bardziej „zdegenerowany” – w tym sensie, w jakim Berlin był pod koniec lat 80.
Koturnowość stała się też już trochę znakiem rozpoznawczym McAvoy’a (vide: „Split”), który ma do niej spory talent – stosując tę aktorską przesadę i teatralność na granicy nieznośności. Gdy jego bohater wykrzykuje: „I fuckin’ love Berlin”, dociera też do nas, że „Atomic Blonde” to przecież także kino oddające hołd stolicy Niemiec – trochę tak, jak w przypadku filmów z tamtejszego podwórka uczynił Jan Ole Gerster w „Oh, Boy!”, a onegdaj Walter Ruttmann w „Berlinie – symfonii wielkiego miasta”. W superprodukcji Davida Leitcha pojawiają się też młodzi, zdesperowani i buntowniczy mieszkańcy NRD, którzy są prawdziwymi, bo cichymi bohaterami filmu – i wielkiej historii o upadku pewnego systemu totalitarnego.
Być może temperaturę i charakter „Atomic Blonde” najlepiej określa fach reżysera Davida Leitcha – czyli kaskaderstwo, i to w superprodukcjach z gwiazdeczkami. Podczas seansu otrzymujemy coś na kształt zestawu wyimków z życia typowego filmowego kaskadera. Zaczyna się od podziwiania siatki siniaków, którymi pokryte jest ciało agentki Lorraine Broughton, gdy ta wynurza się z wanny wypełnionej wodą z kostkami lodu. Jest przejmująco pięknie, niczym w poetyckim kinie artystycznym: zimne, błękitne barwy, niedoświetlona przestrzeń łazienki w londyńskim mieszkaniu pewnego bezdusznego poranka po powrocie z berlińskiej misji. Podziwiamy „zmasakrowaną” twarz Charlize Theron (tak, reminiscencje z rolą prostytutki w „Monster” pojawiają się natychmiast – i całkiem słusznie). Reszta rozgrywa się w serii retrospekcji z przesłuchania u szefostwa, a widz wzdycha: uff, Lorraine przeżyje. Wydaje nam się jednak dziwne, że tak wiele dowiadujemy się już na samym początku – zwłaszcza że przyszliśmy obejrzeć thriller szpiegowski.
Późniejsze sceny przygotowują nas na fajerwerki mordobić, skrytobójstw i metodycznego zabijania. Towarzyszy im żerująca na modnej nostalgii muzyka „z epoki”, dokładana na zasadzie dysonansu i przewrotnego wykorzystywania hitów, których czasem już bardzo trudno słuchać po raz kolejny… i które wymagają naprawdę solidnie przeprowadzonej resuscytacji, abyśmy na nowo mogli odkryć, dlaczego tymi przebojami kiedyś w ogóle zostały (tak robił z muzyką poważną Stanley Kubrick w „2001: Odyseja kosmiczna”).
Bardzo dobrze wychodzą na tym zabiegu zwłaszcza sceny pościgowe – jak choćby ucieczka uliczkami Berlina Wschodniego przed NRD-owską policją w ciekawy sposób spuentowana słowami z nieśmiertelnego „I Ran” A Flock of Seagulls” [https://www.youtube.com/watch?v=qzQRzVgbaNs] czy bodaj pierwsza scena tego typu, gdy Lorraine porywają spod lotniska agenci KGB, a przepychankę w samochodzie ubarwia „Major Tom” Petera Schillinga [https://www.youtube.com/watch?v=LW93uVQFYio&t=52s] (w oryginalnym teledysku też zresztą są obecne motywy motoryzacyjne). Universal Pictures z premedytacją opublikowało te sceny w Internecie, pozbawiając je przy tym finałów. Studio doskonale wiedziało, że gdy zobaczymy nalot policji na mieszkanie przeszukiwane przez Lorraine, zwieńczony bijatyką przy ekstatycznym „Father Figures” George’a Michaela [https://www.youtube.com/watch?v=pXCCBeuMWLo&t=1s], będziemy odczuwać przemożna potrzebę wyjścia do kina.
Na szczęście Leitch swoje już przeżył na planie tak wielu nadętych superprodukcji zrealizowanych z kuriozalną powagą i patosem, że wraz ze scenarzystą Kurtem Johnstadem (tym od dwóch nadmiernie przetestosterowanych części „300”) pociągnęli ironię trochę dalej w fabularny las. Bo wiedzieli, że potrzebujemy tych wszystkich drobnych żarcików i cytacików, aby nie umrzeć z zażenowania w multipleksie. Widownia, która pokochała Leitcha na zabój za szarmancką rękę reżyserską i mrugnięcia okiem w „Johnie Wicku”, nie odkocha się przez „Atomic Blonde”.
Gdyby być wiernym (w tym przypadku: o zgrozo!) utworowi Johnstona, to zamiast tak wdzięcznej i doskonałej na lato superprodukcji jak „Atomic Blonde” otrzymalibyśmy stonowany obraz pokroju „Szpiega” Tomasa Alfredsona. Nie jestem wrogiem tego ostatniego, ale „The Coldest City” przypominałoby wówczas zapewne potworka powstałego ze zszycia adaptacji rodem z „Sin City” z odpychającą galerią bohaterów. Trudno nawet wyobrazić sobie, jak bardzo dewastujący dla emocji widzów byłby taki film, bo graficzna powieść Johnstona rozgrywa się w atmosferze poczucia, że Zimna Wojna trwać będzie w najlepsze, a Amerykanów, Brytyjczyków i resztę zgniłego Zachodu czeka niekończąca się rozgrywka z komunistami. Złą aurę „The Coldest City” doskonale oddaje zresztą tytuł.
Podstawową zaletą opowieści Anthony’ego Johnstona jest przy tym jej dekonspiratorski ton ukazujący seksizm nie tylko świata szpiegów, ale i męskiego oka czytelnika, niecierpliwie czekającego na moment, gdy Lorraine zostanie trochę bardziej roznegliżowana i zajmie się „biciem panów”. Niestety „The Coldest City” pozostawiło mnie w tym zakresie „niezaspokojonym” i pełnym podziwu wobec braku bohaterek z wielkim biustem. Johnston i wybitny rysownik Sam Hart chyba za punkt honoru postawili sobie zwrócić się przeciw żenującej manierze rozbieranych wstawek soft-porno.
Tym bardziej dezorientuje kreacja Charlize Theron, która wraz z partnerką (w filmie agentka jest biseksualistką) zostaje w filmie potraktowana prawie tak strasznie jak Pamela Anderson w „Żylecie” (która – o ironio – rozgrywa się w roku 2017). Trochę niby zostaje nam oszczędzone i sporo jednak dzieli napakowany żeńskimi feromonami obraz Davida Leitcha od obleśnego potworka Davida Hogana, w którym Anderson staje się obiektem ekstremalnej fetyszyzacji. Po seansie nadal jednak pozostają poczucie nadużycia i reminiscencje Theron jako obcisło ubranej Aeon Flux (dobrze, że choć nie tak skąpo jak w serialu animowanym). Dlatego hasła „nareszcie silna kobieta w XYZ”, „damski James Bond” itd. pełnią w „Atomic Blonde” rolę naganiaczy żeńskiej publiczności, bo mamy do czynienia raczej z cynicznym tworem neofeministycznym (czyli sprzedawaniem produktów jako „feministyczne” wedle wyrachowanych zasad neoliberalizmu) niż z kontynuacją „Wonder Woman”.
Byłby „Atomic Blonde” trochę nadmiernie zdominowany przez kobietę, gdyby nie przeszarżowana rola Jamesa McAvoy’a jako Davida Percivala. W powieści szpieg ma cechy starego, brzydkiego i zgorzkniałego seksisty, który jawnie okazuje pogardę wobec Lorraine, na co ta reaguje lekkim szokiem i obrzydzeniem (a my od początku go nienawidzimy). W filmie bohater jest młodszy i zabawniejszy, a przy tym w pewnym sensie o wiele bardziej „zdegenerowany” – w tym sensie, w jakim Berlin był pod koniec lat 80.
Koturnowość stała się też już trochę znakiem rozpoznawczym McAvoy’a (vide: „Split”), który ma do niej spory talent – stosując tę aktorską przesadę i teatralność na granicy nieznośności. Gdy jego bohater wykrzykuje: „I fuckin’ love Berlin”, dociera też do nas, że „Atomic Blonde” to przecież także kino oddające hołd stolicy Niemiec – trochę tak, jak w przypadku filmów z tamtejszego podwórka uczynił Jan Ole Gerster w „Oh, Boy!”, a onegdaj Walter Ruttmann w „Berlinie – symfonii wielkiego miasta”. W superprodukcji Davida Leitcha pojawiają się też młodzi, zdesperowani i buntowniczy mieszkańcy NRD, którzy są prawdziwymi, bo cichymi bohaterami filmu – i wielkiej historii o upadku pewnego systemu totalitarnego.
„Atomic Blonde”. Reżyseria: David Leitch. Scenariusz: Kurt Johnstad. Zdjęcia: Jonathan Sela. Obsada: Charlize Theron, James McAvoy, Eddie Marsan, John Goodman i in. Produkcja: USA 2017, 115 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |