ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (333) / 2017

Natalia Gruenpeter,

NA POCZĄTKU BYŁA MATKA (MOTHER!)

A A A
„Mother!” Darrena Aronofsky’ego rozpoczyna się jak kameralny horror lub thriller o małżeństwie zamieszkującym wielki dom na odludziu. On (Javier Bardem) jest znanym pisarzem przechodzącym twórczy kryzys i poszukującym inspiracji, ona (Jennifer Lawrence) – troskliwą i kochającą żoną, która powoli odbudowuje zniszczony w pożarze budynek. Majestatyczny dom odgrywa rolę „tego trzeciego” – to nie tylko pełnoprawny bohater filmu, ale i znaczący motyw-symbol. Gatunkowe pokrewieństwa z horrorem zasadzają się na wątku tajemniczej więzi łączącej kobietę z domem, który najwyraźniej obdarzony jest własnym, wewnętrznym życiem. Schemat thrillera uruchomiony zostaje, kiedy do drzwi pukają pierwsi nieznajomi – najpierw Mężczyzna (Ed Harris), a krótko po nim – diaboliczna Kobieta (Michelle Pfeiffer) oraz skłóceni Synowie (Brian Gleeson i Domhnall Gleeson). Nie bez powodu zapisuję te określenia wielkimi literami. Niezapowiedziani goście są figurami, które nasuwają na myśl biblijną historię stworzenia człowieka. Sam Aronofsky zdradzał ten klucz interpretacyjny na konferencjach i pokazach festiwalowych, choć słowo „zdradzał” nie wydaje się najtrafniejsze. W mojej opinii „Mother!” jest bowiem filmem bez tajemnicy, desperacko i histerycznie symulującym jej istnienie. Niewiele można zatem zdradzić.

Wraz z pojawieniem się intruzów akcja zaczyna wyłamywać się z zarysowanych reguł gatunkowych i ciąży ku alegorycznej epopei. Grana przez Lawrence postać jest całkowicie oddana mężowi, pragnie stworzyć raj na ziemi i dąży do stanu równowagi. Mężczyzna – zgodnie ze stereotypem udręczonego artysty – odrzuca harmonijny związek z kobietą i kieruje się ambicjami. Napięcie w relacjach małżeńskich stanowi istotny wątek „Mother!” oraz sytuuje akcję na cienkiej granicy pomiędzy obłędem a desperacją. Aronofsky konsekwentnie prowadzi kamerę tuż przy bohaterce, podkreślając duchotę i niepokój towarzyszący jej podczas kolejnych rozczarowań mężem, który wciąż lekceważy jej uczucia i uprzywilejowuje roszczeniowych, panoszących się po domu gości. Reżyser sprawnie konstruuje klaustrofobiczną atmosferę, po uszy zadłużając się u twórców takich jak Alfred Hitchcock, Roman Polański czy Michael Haneke. Jednak to tylko jeden biegun filmowych inspiracji – może oczywisty, ale intrygujący i obiecujący. Niestety, Aronofsky całkowicie go unieważnia, kiedy rozsadza kameralną konwencję rozszalałą, epicką opowieścią o ludzkości, której skali nie powstydziłby się Terrence Malick.

W „Mother!” nie ma żadnych półtonów. Wszystko rozegrane jest na najwyższych nutach i dotyczy najbardziej abstrakcyjnych idei, co wydaje się uzasadnione artystyczną wizją, ale w odbiorze może wywoływać rozdrażnienie i znudzenie. Groteskowe nagromadzenie oczywistych motywów odwołujących się do fundamentów kultury judeochrześcijańskiej nie nadaje filmowi głębi, ale odziera go z bardziej subtelnych wątków. Symptomatyczny okazuje się zatem wpisany w tytuł wykrzyknik, który ustanawia tonację tego filozoficzno-religijnego traktatu. Inne porządki narracyjne i znaczeniowe są po prostu zagłuszone. Wielkość „Dziecka Rosemary” Polańskiego czy „Egzorcysty” Williama Friedkina – dzieł osnutych wokół tych samych co „Mother!” osi – polegała na wieloznaczności i otwartości. Widz z powodzeniem mógł oglądać je jako horrory, metafizyczne traktaty bądź psychologizujące czy socjologizujące diagnozy kultury. Aronofsky nie daje odbiorcom podobnej wolności. Konwencje gatunkowe są tutaj zaledwie przynętą, która – nawiasem mówiąc – zdominowała zwiastuny filmu. Można wprawdzie dostrzec w „Mother!” zalążki opowieść o ambicji, sławie czy obsesji, ale przygniatają je hiperbole i środki wyrazu nieprzystające do takich interpretacji i zbyt natrętnie nasuwające na myśl klucz religijny.

Na tym pomieszaniu z poplątaniem cierpi także warstwa biblijna. Zepsuty zlew jako obraz Potopu jest czymś tak niezręcznym i nieprzekonującym, że lepsze byłoby już chyba pojawienie się wody znikąd. Trudno zrozumieć, dlaczego Aronofsky tak uparcie obstaje przy elementach, które nie budują osobnej, autonomicznej warstwy znaczeniowej, a rozbijają tę, którą reżyser najwyraźniej – biorąc pod uwagę wykładnię podsuwaną widzom po seansach – faworyzuje. Być może wyjaśnienia szukać można w szczególnym dualizmie – choć „Mother!” jest filmem-tekstem, gęsto utkanym z rozmaitych motywów, wątków i symboli, Aronofsky najwyraźniej chciał stworzyć film-przeżycie. To z pewnością mu się udało. Pokazywane na American Film Festival dzieło było najbardziej dyskutowanym punktem programu, wywołującym skrajne reakcje: od zachwytu i osłupienia, poprzez zaciekawienie i sceptycyzm, aż do rozdrażnienia i całkowitego dystansu wobec tego, co działo się na ekranie.
„Mother!”. Scenariusz i reżyseria: Darren Aronofsky. Zdjęcia: Matthew Libatique. Obsada: Jennifer Lawrence, Javier Bardem, Ed Harris, Michelle Pfeiffer, Brian Gleeson, Domhnall Gleeson i in. Produkcja: USA 2017, 121 min.