ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (338) / 2018

Michał Paweł Urbaniak,

SAMOTNI W BOLECHOWIE (MACIEJ PŁAZA: 'ROBINSON W BOLECHOWIE')

A A A
Gdy w 2015 roku ukazał się „Skoruń” Macieja Płazy, zbiór opowiadań połączonych miejscem akcji i bohaterami, uznano go za współczesną odsłonę nurtu literatury chłopskiej. Centrum kolejnej książki autora również stanowi wieś. Czy jednak w przypadku „Robinsona w Bolechowie” (tytuł pomysłowo „pożyczony” z „Sanatorium pod Klepsydrą” Schulza) znów mamy do czynienia z literaturą chłopską?

Narratorem tej powieści jest Robert, malarz, który zrobił imponującą międzynarodową karierę (został okrzyknięty „odnowicielem realizmu, nadzieją malarstwa figuratywnego, kronikarzem znikającego świata, portrecistą ginącej wsi, pejzażystą nostalgii, nowym Fałatem, nowym Gierymskim, nowym Bajem”). W rozdziale otwierającym powieść wraca on do rodzinnego Bolechowa, aby zmierzyć się z przeszłością. To również czas na rozliczenie z samym sobą, swoista próba przeniknięcia własnego przeznaczenia. Można uznać, że opowieść o Robercie zaczyna się właściwie jeszcze przed II wojną światową – wówczas pewne zdarzenie zdecyduje o dalszych losach całej rodziny.

Stefan to syn pałacowego ogrodnika. Jest uzdolniony plastycznie (hrabia, właściciel bolechowskiego pałacu, człowiek mądry i przenikliwy, powie o nim: „Stefan […] z zielenią w palcach”). W przeddzień wybuchu wojny on i jego ojciec pomagają hrabiemu w przetransponowaniu cennych dzieł sztuki do przemyślnej kryjówki w murach pałacu. Niebawem ustalona hierarchia świata się zmienia. Nowego porządku strzeże trauhändler. Hrabia zostaje wypędzony do przypałacowej rządcówki, a wkrótce ginie, zastrzelony przez hitlerowca. Odtąd ojciec Stefana czuje się odpowiedzialny za ukryte obrazy. Tę odpowiedzialność przejmuje po nim syn, który – już po wojnie – obejmuje stanowisko kustosza muzeum i sprawuje pieczę nad ocalonymi skarbami. Narrator konkluduje: „choć hrabia nie ocalał, ocalało wspólne dzieło ich trzech, hrabiego, ojca i Stefcia z zielenią w palcach, owoc sekretnych sierpniowych robót”.

Niejako równolegle toczy się opowieść o Franciszku, człowieku niemym, nieprzystępnym i wykluczonym (częściowo przez uwarunkowania historyczne, a częściowo z powodu własnych win). Trafia on do Bolechowa i zostaje uznanym kamieniarzem. Można powiedzieć, że znajduje schronienie wśród kamieni. Jego praca jest przedstawiona jako rodzaj sztuki pokrewnej rzeźbiarstwu. W toku akcji losy dwóch rodzin – kamieniarza i kustosza – splatają się ze sobą. Między Robertem, wnukiem Stefana, a Urszulą, córką Franciszka, rodzi się silna, ale też niełatwa więź.

Niejako przy okazji Płaza snuje opowieść o przemianach polskiej wsi. Życie w Bolechowie koncentruje się wokół pałacu i na folwarkach, w gospodarstwach, z dokładnie wymierzonymi liniami podziałów społecznych. Wojna zmienia ten zastygły dotąd świat. W czasie pokoju mieszkańcy Bolechowa muszą przystosować się do nowych warunków – wprowadzona jest reforma rolna, powstają pegeery. Gdy nadchodzi przemiana ustrojowa, brak perspektyw zmusza młodych do wyjazdu ze wsi. Później Bolechów rozwija się dzięki dotacjom z Unii Europejskiej. Nie brakuje też odniesień do współczesnej historii (niekoniecznie związanych bezpośrednio z tytułową miejscowością). Co ważne – Bolechów został ukształtowany jako swoisty mikrokosmos, poza którym świat w zasadzie się nie liczy. Bohaterowie są na stałe tu przypisani. Podobne ujęcie charakteryzuje miejsce akcji „Skorunia”. To w tamtej książce padają słowa, które mógłby równie dobrze wypowiedzieć Robert: „Gdybym nawet miał wyjechać, wróciłbym tu. Za rok, za dziesięć lat, choćby za pięćdziesiąt”. Co znamienne – choć zapewne niezamierzone – to, co dzieje się poza owym „mikrokosmosem”, jest opowiedziane z dużo mniejszym rozmachem i wirtuozerią niż zdarzenia rozgrywające się w Bolechowie.

W kolejnych rozdziałach Robert zajmuje coraz więcej przestrzeni w powieści, a jego historia zdaje się wypierać inne wątki. Długo pozostaje on naznaczony jako nieślubne dziecko, brzemię Łucji, „znak jej zachcenia, głupoty, lekkomyślności, kaprysu”. Jest „tylko zgęstką daremności i niepotrzeby”, nieledwie mniej niż człowiekiem. Wpaja mu się też poczucie winy – ciąża przekreśliła naukowe plany, które wiązał z Łucją Stefan. Sytuacja radykalnie się zmienia, gdy Robert ujawnia swój malarski talent (podobnie jak jego dziadek ma „kolory w palcach”) i pomysłowo portretuje otaczającą go wiejską rzeczywistość. A jednak – choć uznany, wciąż nosi w sobie dramat, jest zagubiony. Podsumuje to w ten sposób: „Byłem w Bolechowie odmieńcem, barwnym punkcikiem na tle pegeerowskiego świata, a najbardziej odmienne było to samotne synowanie samotnej matce, smutnej hrabiance z pałacowej wieży. Sądziłem, że nawykłem do tego, że wioskowe przygadywania z biegiem lat zresztą coraz wątlejsze, odbijają się ode mnie, liche kamyczki, nie mogą mi zrobić krzywdy. Ale krzywda, pojąłem teraz, była we mnie, głęboko, zadana nie wiadomo czyją ręką, i sam też byłem krzywdą, zadaną jej, hrabiance”. Choć osiąga sukces, w dużej mierze pozostaje samotny niczym przywołany w tytule Robinson.

Zresztą nie tylko on cierpi na samotność. To dotyczy również Stefana, Łucji, która „ugrzęzła w tym cudownym, ale prowincjonalnym skarbczyku sztuki”, tkwiącego wśród kamieni Franciszka czy opiekującej się nim Urszuli. Można odnieść wrażenie, że poprzez udział w ukryciu skarbów hrabiego ojciec Stefana „narzucił” sobie i swojej rodzinie dalszy los. Stefan, Łucja, Robert – każde z nich związało się z artystycznym światem, uczyniło sztukę (w tym również opiekę nad sztuką) swoim powołaniem. „Robinson w Bolechowie” to powieść m.in. o tym, jak pewne zdarzenia determinują losy człowieka i przypisują go do określonego życia, niekoniecznie tego, którym chciałby i powinien żyć (znamienna jest późniejsza ucieczka Roberta – wówczas podejmuje on próbę „porzucenia” przypisanej mu drogi).

Największym atutem tej książki jest jednak język. To wyjątkowo gęsta proza, pełna pomysłowych, plastycznych ujęć. Dobrze koresponduje to ze sposobem patrzenia malarza na rzeczywistość. Oto parę przykładów: „Urodził się, gdy któregoś razu przestrzeń rozwarła się z hukiem do góry i w bok, do środka buchnął mróz, ludzką plątaninę rozwlekło po ziemi, maznęło krzykiem po śniegu. Płakało, nie on, płakało dookoła. Ręka matki zakryła mu oczy”, „I była jeszcze jedna mowa, czarna, mimo że zjawiała się w dzień, cmentarna, bo swoimi najazdami przynosiła żałobę, zaklęta w słowach wściekłość maszyn i karabinów”, „Gadka kręciła się, mnożyła, śpiewniła”, „Pałac zachował jeszcze resztkę świeżości po sierpniowym malowaniu, ale pustota rozpełzła się naokoło białym liszajem upstrzonym gdzieniegdzie plamami po winie, rozbitym o parkiet kryształem, rozstrzelanym żyrandolem, śladem podeszwy na ścianie”, „Mijałem plażowe kosze powiązane łańcuchami, zamknięte budki. Na wprost mlaskała wilgoć bez kształtu. Fale szczerzyły się grzbietami białych zębów. Widziałem ich błyski w przewalającej się czerni i najczarniejszą ze wszystkiego krechę falochronu”, „Czerwiec pławił wszystko w sytej zieleni, nieznużonej jeszcze, nieprzyprószonej siwizną dojrzałego lata. Świat stał w świetle”. Ta uroda języka zachwyca.

Nieco gorzej jest z konstrukcją – „Robinson w Bolechowie” się rozpada. Część traktująca o dorosłym życiu Roberta, jego karierze artystycznej poza Bolechowem, romansie z Julią nie ma w sobie takiego impetu, jaki charakteryzował wcześniejsze rozdziały. Narracja wydaje się zbyt pospieszna, a sama opowieść – mniej przemyślana. Odnoszę wrażenie, że pisząc „Skorunia”, Płaza lepiej panował nad całością. Osobną kwestią jest pewien chaos panujący w powieści. Łatwo można się pogubić, gdy personalia postaci zastępują zaimki – często dopiero po kilku akapitach da się stwierdzić, o kim właściwie Robert opowiada. Nie jestem przeciwnikiem zabaw formą, dobra literatura powinna być wymagająca i nie musi iść na ustępstwa dla wygody czytelnika – jednak można się zastanawiać, czy pewne rozwiązania są konieczne.

„Robinson w Bolechowie” to interesująca pozycja – bogata, językowo wyrafinowana i pod pewnymi względami dużo ciekawsza niż „Skoruń”. Maciej płaza potrafi odważnie bawić się literaturą – i jest w tym przekonujący. Czy jego najnowsza powieść należy do prozy nurtu chłopskiego? Wstrzymałbym się przed jednoznacznym stwierdzeniem. O ile „Skorunia” łatwo przyszło zaklasyfikować, o tyle „Robinson w Bolechowie” nie poddaje się takim zaszufladkowaniom.
Maciej Płaza: „Robinson w Bolechowie”. Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2017 [seria: ...archipelagi...].