ZMIERZCH CYWILIZACJI
A
A
A
Końców świata miało być już wiele. Najsłynniejszy miał być ten, który miał nastąpić w 2000 roku. Magiczna, milenijna data rozbudzała wyobraźnię wszystkich, a teorie spiskowe, co wydarzy się pomiędzy starym stuleciem a nowym, mroziły wrażliwym krew w żyłach. Jednakże, wbrew wszelkim zapowiedziom, nie stało się nic. Świat nawet nie westchnął ani nie wzruszył ramionami. Ot co, była to kolejna zwykła data nie mająca żadnego głębszego znaczenia. Podobnie rzecz miała się ze słynnym kalendarzem Majów, którego koniec datował się na 2012 rok. Wtedy także nic się nie wydarzyło (oprócz Mundialu, oczywiście), choć preppersi pochowali się w najgłębszych zakamarkach własnych bunkrów, wieszcząc rychły koniec cywilizacji.
Przepowiednie o końcu świata nadal są obecne w świadomości ludzi – kolejny przewidziany jest na marzec tego roku. Można zauważyć, że z czasem nastąpiła zmiana w myśleniu o końcu świata – nie traktuje się go już, jako apokaliptyczne wydarzenie, które w ułamku sekundy zmiecie Ziemię z powierzchni kosmosu. Owe przepowiednie traktowane są jako etapy, jako zapowiedź tego, że jednak coś w ziemskim obiegu zaczęło się niebezpiecznie zmieniać. A wszystko to nastąpiło w wyniku ekspansywnego i bezmyślnego działania człowieka, który przyczynił się do masowego wymierania gatunków czy drastycznej zmiany klimatu. Innymi słowy, codziennie na Ziemi kończy się gdzieś mikroświat roślin czy zwierząt, który nie ma już szans na naturalną reaktywację. Richard Buckminster Fuller w swojej książce „Statek kosmiczny Ziemia” twierdził, że człowiek wyczerpał już naturalną zdolność Ziemi do regeneracji, jak i jej zasoby. Jedyne, co może uratować planetę to technologiczny rozwój zapewniający równowagę.
Tymczasem Felix R. Paturi widzi szansę w naturze. W swojej książce „Ewolucja czy konstrukcja”, wydanej w latach 70. ubiegłego wieku, w czasach, które wydają się już odległe o lata świetlne, pisze o roślinach, a także bakteriach, które potrafią doskonale zarządzać wszelkimi środowiskowymi problemami bez, jak pisze autor, „hałasu, zanieczyszczeń, ani nie dających się spożytkować odpadów, zatruwania atmosfery i stwarzania sytuacji stresowych, które czynią koniecznym leczenie psychiatryczne” (Paturi 1984: 88). Bo ewolucja doskonale wyposażyła i bakterie, i rośliny w odpowiednie mechanizmy regulujące, co sprawia, że stają się w ten sposób „genialnymi inżynierami przyrody”. Książka wbrew pozorom niewiele straciła dziś ze swojej aktualności, a czytelnicy uważają, że informacje, które się w niej znajdują, mogłyby posłużyć za niejeden interesujący program na Discovery Channel.
Szymon Szewczyk w swojej wystawie „Ostatni dzień człowieka”, którą można oglądać w katowickim BWA, bada zjawisko „czasu dodatkowego”. Czasu, który został dany ludziom pomiędzy jednym końcem świata, a drugim. Artysta wyobraża sobie ostatni dzień życia człowieka na Ziemi. I nie jest to zbyt przyjemna wizja. Byłby to duszny, męczący i upalny dzień, w którym ubrania kleją się do ciała, a kropelki potu spływają z włosów i twarzy. Będzie to jednak nadzwyczaj spokojny i jednocześnie harmonijny czas. Brakuje w nim ludzkiego gwaru, który ewakuował się w bezpieczne miejsce, albo co gorsza, poddał się katastrofie i zostały już tylko nieliczne jednostki pogodzone z faktem, że ich godziny są policzone. Nie sposób wyobrażeń Szewczyka nie porównać ze symptomatyczną sceną z filmu „Blade Runner 2049” (2017) w reżyserii Denisa Villeneuve’a, w której Oficer K przemierza wymarłe miasto. Znajdowało się w nim wielkie kasyno, który straszy teraz pustką i rozlatującą się architekturą. Jest przeraźliwie gorąco, jasno od palącego słońca i niebywale cicho. Oficer K czuje się przez moment tak, jakby przeżył koniec świata, z ulgą słysząc dochodzące bzyczenie owada, który ostatecznie siada mu na dłoni.
Szewczyk tymczasem tworząc przestrzeń, w której człowiek ma spędzić swój ostatni dzień, rezygnuje z wizualnego rozmachu. Aranżacja wystawy przypomina nieco cichy, pozbawiony zgiełku teren, w którym uchowały się jedynie określone gatunki roślin. Artysta stworzył serię chłodnych w dotyku płaskorzeźb, których formę zaczerpnął z książki Felixa R. Paturi’ego „Ewolucja i konstrukcja”, demonstrując w ten sposób bliskoznaczność rozwiązań przyrodniczych, jak i tych wymyślonych przez człowieka. W galerii pojawia się także dziwny, zakodowany napis, którego przekaz został odpowiednio zakamuflowany. Pierwotnie oznaczał on słowne porachunki piłkarskich klubów, lubujących się w obrzucaniu brzydkimi frazami. Artysta zauważył go na ogrodzeniu znajdującym się na pograniczu Chorzowa i Katowic. Po nieoczekiwanym rozczłonkowaniu jego treści i przypadkowym, szybkim złożeniu, nie przypominał już danego komunikatu, przyjmując nieczytelne znaczenie. Ostatnimi obiektami na wystawie są betonowe konstrukcje, które swoją formą przypominają stan pośredni pomiędzy życiem a ginięciem, powstawaniem i rozkładem. Szewczyk dodaje w ten sposób ciężar rzeczywistości, która dziś, w dobie technologicznych rozwiązań i mediów, staje się prowizoryczna, nieuchwytna i przede wszystkim pozbawiona stabilności.
Ekspozycja „Ostatni dzień człowieka”, choć pozbawiona apokaliptycznego romantyzmu z filmu Villeneuve’a, zawiera potencjał oczekiwania na to, co nieuchronne – na klęskę cywilizacji, w której przestały rządzić jakiekolwiek wartości, a dbanie o środowisko naturalne, pomimo wielu sygnałów ostrzegawczych, nadal pozostaje gdzieś w tle jakiekolwiek głębszej refleksji. W swojej wystawie Szewczyk, jak trafnie zauważa kuratorka wystawy Marta Lisok, „próbuje złapać ostrość w środowisku pełnym błotnych wyziewów, brodzi w gruzowiskach przedmiotów i kości”, obserwując jednocześnie, jak najbardziej odporne rośliny biorą w posiadanie to, co pozostało po ludzkiej działalności. Bo koniec świata nie wydaje się wbrew pozorom zwykłą, odległą w czasie mrzonką, tylko realnym zjawiskiem, w którym ucierpią wszystkie żyjące istoty.
Meteorolodzy i naukowcy ten rok nazywają „Rokiem Gniewu Ziemi”, w którym dominować będzie wzmożona aktywność wulkanów, trzęsień ziemi i drastycznych zmian pogodowych. Świat w obecnym kształcie powoli zaczyna dobiegać końca, a Szewczyk podskórnie wyczuwa nadchodzący, niespokojny czas, czekając ze stoickim spokojem na ostatni dzień człowieka.
LITERATURA:
F.R. Paturi: „Ewolucja czy konstrukcja”. Warszawa 1984.
Przepowiednie o końcu świata nadal są obecne w świadomości ludzi – kolejny przewidziany jest na marzec tego roku. Można zauważyć, że z czasem nastąpiła zmiana w myśleniu o końcu świata – nie traktuje się go już, jako apokaliptyczne wydarzenie, które w ułamku sekundy zmiecie Ziemię z powierzchni kosmosu. Owe przepowiednie traktowane są jako etapy, jako zapowiedź tego, że jednak coś w ziemskim obiegu zaczęło się niebezpiecznie zmieniać. A wszystko to nastąpiło w wyniku ekspansywnego i bezmyślnego działania człowieka, który przyczynił się do masowego wymierania gatunków czy drastycznej zmiany klimatu. Innymi słowy, codziennie na Ziemi kończy się gdzieś mikroświat roślin czy zwierząt, który nie ma już szans na naturalną reaktywację. Richard Buckminster Fuller w swojej książce „Statek kosmiczny Ziemia” twierdził, że człowiek wyczerpał już naturalną zdolność Ziemi do regeneracji, jak i jej zasoby. Jedyne, co może uratować planetę to technologiczny rozwój zapewniający równowagę.
Tymczasem Felix R. Paturi widzi szansę w naturze. W swojej książce „Ewolucja czy konstrukcja”, wydanej w latach 70. ubiegłego wieku, w czasach, które wydają się już odległe o lata świetlne, pisze o roślinach, a także bakteriach, które potrafią doskonale zarządzać wszelkimi środowiskowymi problemami bez, jak pisze autor, „hałasu, zanieczyszczeń, ani nie dających się spożytkować odpadów, zatruwania atmosfery i stwarzania sytuacji stresowych, które czynią koniecznym leczenie psychiatryczne” (Paturi 1984: 88). Bo ewolucja doskonale wyposażyła i bakterie, i rośliny w odpowiednie mechanizmy regulujące, co sprawia, że stają się w ten sposób „genialnymi inżynierami przyrody”. Książka wbrew pozorom niewiele straciła dziś ze swojej aktualności, a czytelnicy uważają, że informacje, które się w niej znajdują, mogłyby posłużyć za niejeden interesujący program na Discovery Channel.
Szymon Szewczyk w swojej wystawie „Ostatni dzień człowieka”, którą można oglądać w katowickim BWA, bada zjawisko „czasu dodatkowego”. Czasu, który został dany ludziom pomiędzy jednym końcem świata, a drugim. Artysta wyobraża sobie ostatni dzień życia człowieka na Ziemi. I nie jest to zbyt przyjemna wizja. Byłby to duszny, męczący i upalny dzień, w którym ubrania kleją się do ciała, a kropelki potu spływają z włosów i twarzy. Będzie to jednak nadzwyczaj spokojny i jednocześnie harmonijny czas. Brakuje w nim ludzkiego gwaru, który ewakuował się w bezpieczne miejsce, albo co gorsza, poddał się katastrofie i zostały już tylko nieliczne jednostki pogodzone z faktem, że ich godziny są policzone. Nie sposób wyobrażeń Szewczyka nie porównać ze symptomatyczną sceną z filmu „Blade Runner 2049” (2017) w reżyserii Denisa Villeneuve’a, w której Oficer K przemierza wymarłe miasto. Znajdowało się w nim wielkie kasyno, który straszy teraz pustką i rozlatującą się architekturą. Jest przeraźliwie gorąco, jasno od palącego słońca i niebywale cicho. Oficer K czuje się przez moment tak, jakby przeżył koniec świata, z ulgą słysząc dochodzące bzyczenie owada, który ostatecznie siada mu na dłoni.
Szewczyk tymczasem tworząc przestrzeń, w której człowiek ma spędzić swój ostatni dzień, rezygnuje z wizualnego rozmachu. Aranżacja wystawy przypomina nieco cichy, pozbawiony zgiełku teren, w którym uchowały się jedynie określone gatunki roślin. Artysta stworzył serię chłodnych w dotyku płaskorzeźb, których formę zaczerpnął z książki Felixa R. Paturi’ego „Ewolucja i konstrukcja”, demonstrując w ten sposób bliskoznaczność rozwiązań przyrodniczych, jak i tych wymyślonych przez człowieka. W galerii pojawia się także dziwny, zakodowany napis, którego przekaz został odpowiednio zakamuflowany. Pierwotnie oznaczał on słowne porachunki piłkarskich klubów, lubujących się w obrzucaniu brzydkimi frazami. Artysta zauważył go na ogrodzeniu znajdującym się na pograniczu Chorzowa i Katowic. Po nieoczekiwanym rozczłonkowaniu jego treści i przypadkowym, szybkim złożeniu, nie przypominał już danego komunikatu, przyjmując nieczytelne znaczenie. Ostatnimi obiektami na wystawie są betonowe konstrukcje, które swoją formą przypominają stan pośredni pomiędzy życiem a ginięciem, powstawaniem i rozkładem. Szewczyk dodaje w ten sposób ciężar rzeczywistości, która dziś, w dobie technologicznych rozwiązań i mediów, staje się prowizoryczna, nieuchwytna i przede wszystkim pozbawiona stabilności.
Ekspozycja „Ostatni dzień człowieka”, choć pozbawiona apokaliptycznego romantyzmu z filmu Villeneuve’a, zawiera potencjał oczekiwania na to, co nieuchronne – na klęskę cywilizacji, w której przestały rządzić jakiekolwiek wartości, a dbanie o środowisko naturalne, pomimo wielu sygnałów ostrzegawczych, nadal pozostaje gdzieś w tle jakiekolwiek głębszej refleksji. W swojej wystawie Szewczyk, jak trafnie zauważa kuratorka wystawy Marta Lisok, „próbuje złapać ostrość w środowisku pełnym błotnych wyziewów, brodzi w gruzowiskach przedmiotów i kości”, obserwując jednocześnie, jak najbardziej odporne rośliny biorą w posiadanie to, co pozostało po ludzkiej działalności. Bo koniec świata nie wydaje się wbrew pozorom zwykłą, odległą w czasie mrzonką, tylko realnym zjawiskiem, w którym ucierpią wszystkie żyjące istoty.
Meteorolodzy i naukowcy ten rok nazywają „Rokiem Gniewu Ziemi”, w którym dominować będzie wzmożona aktywność wulkanów, trzęsień ziemi i drastycznych zmian pogodowych. Świat w obecnym kształcie powoli zaczyna dobiegać końca, a Szewczyk podskórnie wyczuwa nadchodzący, niespokojny czas, czekając ze stoickim spokojem na ostatni dzień człowieka.
LITERATURA:
F.R. Paturi: „Ewolucja czy konstrukcja”. Warszawa 1984.
Szymon Szewczyk: „Ostatni dzień człowieka”. Kuratorka: Marta Lisok. Galeria Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach. 19.12.2017-28.01.2018.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |