ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (340) / 2018

Krzysztof Grudnik,

TERRIBLE (JAMES HILLMAN: 'MIŁOŚĆ DO WOJNY')

A A A
James Hillman opublikował „Miłość do wojny” w 2004 roku, mając 78 lat. Była to jedna z jego ostatnich książek. Choć poprzednie tłumaczenia publikacji tego amerykańskiego psychologa („Uzdrawiające fikcje” i „Siła charakteru”) przyjąłem z dużym entuzjazmem, „Miłość do wojny” wywołała u mnie innego rodzaju reakcje. Częściowo to efekt tematu – bo jakże entuzjastycznie reagować na wojnę? Częściowo jednak może być to kwestia różnicy wieku i pokoleń. Spojrzenie na wojnę osiemdziesięciolatka, który brał w niej udział kilka dekad wcześniej i któremu nie grozi ponowna mobilizacja, musi okazać się inne od spojrzenia kogoś, dla kogo wojna stanowi czystą abstrakcję, która jednak potencjalnie może przekuć się w doświadczenie. W skrajnie niepożądane doświadczenie.

W oryginale książka nosi tytuł „A Terrible Love of War”, zatem w polskim przekładzie pominięto terrible, znaczące „straszny, okropny, przerażający”. Miłość do wojny, jeśli w ogóle zgodzimy się na ten psychopatyczny koncept, jest doprawdy okropna i przerażająca – nie dlatego, że taka jest sama wojna, ale dlatego, że takie reakcje powinna budzić miłość do niej. Jeśli w miłości istnieje jakaś relacja upodobniająca pomiędzy podmiotem a przedmiotem, to tu działa w ten właśnie sposób. W czasach względnego spokoju (w Europie) bardziej od abstrakcyjnej wojny terrible są dla mnie ludzie, którzy ją umiłowali.

Hillman nie jest, rzecz jasna, miłośnikiem wojny, a jego tekst nie jest peanem na jej cześć. Stanowi raczej próbę zrozumienia tego zjawiska. Autor sprzeciwia się tu diagnozie Susan Sontag, według której wojny nie da się zrozumieć. Stawia tezę, że zrozumiałość wojny nie powinna nas odsyłać do pytania o to, CZY da się to zrobić, ale JAK to zrobić można. Poszukiwania Hillmana prowadzą go przez cztery różne strategie, którym odpowiadają cztery rozdziały książki.

Rozdział pierwszy nosi tytuł „Wojna jest normalna”. Być może właśnie ulokowanie go na początku sprawia, że lektura całości zostaje naznaczona tą inicjalną niezgodą. Brnąc przez różnorodny materiał – od kulturoznawczych opracowań, przez relacje żołnierzy i przywódców, po poezję – autor przekonuje nas, że wojna to (a przynajmniej może być widziana jako) coś normalnego, wiecznie obecnego. Że stanowi nieodłączny element ludzkiej egzystencji, że ma niezbywalne źródła archetypowe. Jako element naszego psychologicznego krajobrazu, wojna jawi się jako stan nie tylko normalny, ale nawet pożądany. Pokój urasta do rangi aberracji. W czasie pokoju nic się nie dzieje, dopiero kryzys (w postaci zbrojnego konfliktu) mobilizuje zarówno jednostkę, jak i cywilizację do rozwoju. W takiej sytuacji przed wojną nie ma ucieczki; nieważne, co zrobimy, ona i tak nas dopadnie, jak cień albo nawet jungowski Cień.

Drugi rozdział odwraca perspektywę, przekonując, że „Wojna jest nieludzka”. Teoretycznie w nieludzkości wojny istnieje nadzieja. Jeśli potraktujemy ją jako doświadczenie obce, mamy szansę jej przeciwdziałać. Nieludzkiej wojnie przeciwstawić możemy to, co najbardziej ludzkie: miłość i rozsądek. Co więcej, możemy to robić w ramach ludzkich (opracowanych w obrębie ludzkiej cywilizacji) struktur. Problem w tym, że choć Hillman takie rozwiązania omawia, to znaczna część tego rozdziału poświęcona zostaje „nadludzkiemu” aspektowi wojny, jej boskiemu pochodzeniu. Co prawda analiza działań wojennych przez pryzmat figur mitologicznych – Marsa, Ateny i Apolla – jest bardzo zajmująca, niemniej niebezpiecznie zwraca nas ku wywyższeniu przedmiotu refleksji.

Zresztą wywyższenie to także temat kolejnego rozdziału – „Wojna jest wzniosła”. Wychodząc od filozoficzno-estetycznych koncepcji wzniosłości Burke’a i Kanta, Hillman dochodzi do przekonania, że wojna ma charakter transcendentny, wyzwalający. Że – ponownie – jej transformująca moc jest święta. To prowadzi nas do ostatniego rozdziału, „Religia jest wojną”.

Zamykający książkę rozdział okazuje się być może najciekawszy. Hillman pozostaje tu wierny taktyce szoku, lecz tym razem zamiast przekonywać o powszechnej świętości wojny, przekonuje nas o wojowniczości religii. Chociaż jego rozważania można bez problemów odnieść do pozostałych religii Księgi, w „Miłości do wojny” punktem odniesienia (i krytyki) staje się chrześcijaństwo. Autor pokazuje, jak wiele chrześcijański Bóg ma wspólnego z Aresem – i to zarówno od strony historycznej, jak i psychologicznej (archetypowej). Uwolnienie się od wojny byłoby więc koniecznie związane z uwolnieniem się od religii (chrześcijańskiej), lecz jak to zrobić bez pozbywania się religijności?

Hillman wyjątkowo dużo miejsca (w porównaniu do poprzednich, wspominanych publikacji) poświęca antycznym bogom, odwołując się do starożytnej literatury, ale i do współczesnych mitoznawców (jak Joseph Campbell). Wydaje mi się jednak, że w jego analizie Marsa zabrakło jednego ezoterycznego kontekstu – wcale nie tak abstrakcyjnego dla tego pisarza. Mars jest mianowicie ważnym elementem astrologicznym. Astrologia operuje na archetypach, a jej interpretacje wiele mogą nam powiedzieć o ich współczesnej kondycji. I tak oto Mars, w astrologicznym kontekście, rzeczywiście reprezentuje męską siłę fizyczną. Ale ta siła nie ma koniecznie agresywnego, konfliktowego ukierunkowania. Równie dobrze może oznaczać innego rodzaju aktywność, również twórczą. Mars reprezentuje pracę, ruch, energię. Nie ma ona koniecznego zabarwienia wojennego.

Przełóżmy to na psychoanalizę (której, dla równowagi, wyjątkowo mało w „Miłości do wojny”). Libido jako siła nie niesie określonych manifestacji. Może napędzać podmiot do miłości i do pracy. Może – w procesie sublimacji – pobudzać do twórczości artystycznej. Może też – wyparte – powrócić w agresywnej formie. Tych możliwości w „Miłości do wojny” nie widzę. Tu wojna jawi się jako coś koniecznego. I nawet jeśli za taki stan rzeczy obwiniać będziemy chrześcijaństwo, to Hillman nie wydaje się widzieć sensu ucieczki w ateizm (czy jakąś inną religię). W zakończeniu konkluduje gorzko, że „Większość ludzi, olbrzymia większość ludzi, w istocie my wszyscy, jesteśmy do szpiku kości chrześcijanami, bez reszty, całkowicie zanurzonymi w nadziei. Nieświadomie staliśmy się konwertytami, którzy przeszli na wiarę w pełną nadziei iluzję” (s. 291). Ta iluzoryczna nadzieja nie może nas jednak wybawić od wojny, ponieważ mechanizmy wytwarzające nadzieję są elementem tej samej religijnej struktury, która daje wojnę.

„Miłość do wojny” to bardzo pesymistyczna książka, przesycona brutalnością, agresją, trwogą. Sama w sobie jest przewodnikiem po wojennym imaginarium. W zamyśle autora tego też nam brakuje: sposobów na myślenie o wojnie. Zbyt łatwo uważamy ją za coś niewytłumaczalnego, nie do pomyślenia. Hillman pokazuje możliwe trakty prowadzące do istoty wojny. Nie jestem jednak przekonany, by w ten sposób cokolwiek zmieniał. Mamy przecież we współczesnej kulturze mechanizmy kreujące myślenie o wojnie jako o czymś normalnym, nieludzkim (bohaterskim, w pewnych wydaniach także mitycznym) i wzniosłym zarazem – to różnego rodzaju wojenne gry komputerowe. I jeśli one kształtują w wyobraźni graczy obraz wojny, a w ich sercach miłość ku niej, to właśnie to jest terrible.
James Hillman: „Miłość do wojny” Przeł. Jerzy Korpanty. Wydawnictwo Laurum. Warszawa 2017.