ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (341) / 2018

Anna Kałuża, Monika Glosowitz, Katarzyna Szopa, Maja Staśko, Aleksandra Byrska, Zuzanna Sala,

ANKIETA: JAK RÓŻNICA PŁCIOWA PRZEKSZTAŁCIŁA KRYTYKĘ LITERACKĄ

A A A
Monika Glosowitz

Pytanie o to, jak wprowadzenie różnicy płciowej w obszar analiz i interpretacji współczesnej krytyki literackiej, zmieniło model pisania i czytania literackich światów, jest oczywiście pytaniem z tezą. Nie otwiera ono bowiem możliwości prostej odpowiedzi potwierdzającej lub negującej zawarte w nim domniemanie, ale kieruje uwagę na sposoby reprodukowania lub demistyfikowania kodów krytycznoliterackich, którymi często się posługujemy. W odpowiedziach przygotowanych przez zaproszone do ankiety krytyczki wybrzmiewają przede wszystkim wątpliwości związane z brakiem wspólnej perspektywy, która wynika chyba z nieuzgodnionych wspólnie definicji – kluczowych dla krytyki feministycznej i krytyki w ogóle – pojęć. Wybrzmiewa w nich jednak też nadzieja na ciąg dalszy – „na zmianę systemów wiedzy i sposobów widzenia” – jak ujmuje to Donna Haraway w jednym z kluczowych tekstów poświęconych feministycznej polityce widzenia. Kiedy więc Katarzyna Szopa tłumaczy, że pojęcie różnicy płciowej nie przekłada się wyłącznie i tak prosto na płaszczyznę różnicy biologicznej, kulturowej, ilościowej i tożsamościowej, odpowiada na wątpliwości formułowane zarówno przez Aleksandrę Byrską, jak i Zuzannę Salę oraz Annę Kałużę. A Maja Staśko z kolei stara się pokazać, czemu różnica płciowa powoduje i jednocześnie nie powoduje, że wszystkie doświadczamy tego samego. Uniwersalizacja wzorca lektury – i dalej: percepcji – czy to w wariancie negatywnym (krytyka antyfeministyczna), czy pozytywnym (krytyka feministyczna lat 90.) – opiera się w gruncie rzeczy na tych samych: wygładzeniu i przemilczeniu, które ostatecznie prowadzą do powstania strukturalnych nierówności pomiędzy uniwersalizowanymi podmiotami. „Jesteśmy zobowiązane do poszukiwania perspektyw, których nie da się poznać zawczasu, a które obiecują coś niesłychanego: wiedzę umożliwiającą konstruowanie takich światów, które w mniejszym stopniu byłyby organizowane przez osie dominacji” – apeluje Haraway i postuluje tym samym nie tyle patrzenie przez pryzmat różnicy płciowej jako pewnego rodzaju soczewki, filtru, ale spojrzenie na różnicę płciową jak na jeden ze skonstruowanych i nałożonych filtrów, za którą to nakładką stoją wyznaczone przez spoglądającego/spoglądającą konkretne cele. To stanowi chyba obecnie największe wyzwanie dla krytyki literackiej. Płeć rozumiana jest jako pole strukturyzowanej i strukturyzującej różnicy, sprawiającej, że na płaszczyźnie społecznej, ekonomicznej, klasowej kobiecym podmiotom przypisuje się szereg zarezerwowanych dla nich dyspozycji, naturalizowanych za pomocą „nakładki” biologicznej, a przekładających się na ich podrzędną pozycję w strukturach władzy i dystrybucji środków.

Wspólnej perspektywy krytycznej nie można więc mylić z pojedynczym feministycznym punktem widzenia, ale opierać się ona musi na wspólnym wysiłku doprecyzowania pojęć, których używamy.



Aleksandra Byrska

Przemysław Czapliński napisał kiedyś, że debata wokół „Absolutnej amnezji” Izabeli Filipiak w latach 90. sprawiła, że polska krytyka literacka straciła swoją niewinność. To wiele mówiąca konstatacja. Strata jest zawsze nacechowana negatywnie, a utrata niewinności tak jakby chodziło o smutną utratę złudzeń i ideałów. Jak dla mnie – było zupełnie odwrotnie.

Ten moment to oczywiście tylko cezura symboliczna, bo zmiany, dyskusje i drobne przesunięcia trwały już wtedy od dawna, mówimy przecież o długotrwałym procesie, którego efekty zostały nagle dostrzeżone. Jeśli w tamtym momencie, w dyskusjach wokół „Absolutnej amnezji” naprawdę coś się wydarzyło, to raczej trzeba powiedzieć, że zyskaliśmy/zyskałyśmy świadomość o winie, jaką są ignorancja i brak otwartości na innych. Od tamtej chwili nikt nie może już udawać, że problem nie istnieje; bez względu na to, czy wierzy, jak Jerzy Sosnowski, że „każdy był kiedyś małą dziewczynką”, czy dobrze wie (bo doświadczył tego na własnej skórze), że nie, zdecydowanie nie każdy.

Jak więc różnica płciowa przekształciła krytykę literacką? Zaakceptowanie jej istnienia poszerzyło krytyce horyzont możliwości. Bo co właściwie znaczy różnica płciowa lub jak się objawia? Kobiety piszą inaczej, nie jest to jednak różnica na poziomie języka, lecz na poziomie percepcji. Gdy dotrze do nas znaczenie prostoty tej prawdy, dostrzeżenia, że każdy z nas postrzega świat nieco inaczej, że nie ma jednorodnego schematu życia, myślenia, postrzegania czy pisania, stajemy się bardziej otwarci i gotowi zobaczyć znacznie więcej. Różnica płciowa sprawiła, że powstała literatura domagająca się odpowiedzi w formie rzetelnego tekstu krytycznego. Krytyk-mężczyzna został skonfrontowany z rejonami życia, które były mu dotąd nieznane – jak choćby z miesiączką, porodem czy poronieniem. Jeśli poddawał się, odrzucając istnienie tego, co mu nieznane jako inne, nieestetyczne czy niezrozumiałe – ponosił klęskę, zarówno intelektualną jak i etyczną. Wielu jednak potrafiło się na to otworzyć, nie wartościując kobiecych tekstów jako gorsze, tylko dlatego, że są inne. Najwięcej jednak zrobiły tutaj kobiety-krytyczki jako te, które tworzyły język rozmowy i cierpliwie tłumaczyły, że te same teksty – męskie czy kobiece – można rozumieć inaczej. Dzięki temu udało się też odczarować spojrzenie na samych mężczyzn, wcale nie tak schematycznych i do siebie podobnych, jak dawne wzorce mogłyby sugerować. Dzięki różnicy krytyka zyskała zatem świadomość, że perspektywy piszącego tekst oraz piszącego o tekście to wyłącznie wypadkowe wielu sposobów postrzegania rzeczywistości. Można narzekać, że to jeden z powodów utraty kategorycznego tonu i złagodzenia krytycznego ostrza, na które narzeka dziś tak wielu. Można też jednak dostrzec, że nie ma nic piękniejszego niż bogactwo różnic i niewykluczanie z rozmowy jak największej możliwej ilości jednostek, by uczyć się od siebie nawzajem, zamiast pozostawać w ciasnej koleinie tego, co znane i oswojone.



Anna Kałuża

Zastanawiając się nad efektami i konsekwencjami działania różnicy płciowej w krytyce, pomyślałam, że najbardziej spektakularnie dała ona o sobie znać w ostatnim czasie, wywołując dyskusję o parytetach. Z chęcią uznałabym tę dyskusję za symptom zmian, jakie zachodzą w polskiej kulturze – akademickiej na razie, w mniejszym stopniu – popularnej. Nie doprowadziła ona co prawda do dalekosiężnych rozstrzygnięć: z wnioskami i strategiami związanymi z myśleniem równościowym jesteśmy nadal w pół drogi, ale nie w tym upatrywałabym argumentu za ważnością takiej dyskusji. Po raz pierwszy, jak sądzę, udało się przekierować uwagę w krytyce literackiej na sprawy polityki równościowej tak, by mogły one być dyskutowane w perspektywie uniwersalności. To znaczy – mogliśmy na własnych skórach przekonać się o granicach artykulacji tego, co uniwersalne. O ile dobrze pamiętam, feministyczne debaty z lat 90. nie miały tego politycznego komponentu, jakim stała się teraz sprawczość zdominowanych.

Dzięki tej dyskusji zrozumiałam, że klasowe, płciowe, estetyczne różnice mogą w ogóle się ze sobą nie łączyć, więc oczekiwanie, że zestrojenie ich ze sobą pozwoli na skuteczniejsze działania jest bez sensu. Przekonałam się też wówczas – cały czas o tym się przekonuję – że każde przekształcenie, jakie dokonuje się pod wpływem działania różnicy płciowej, jest dwuznaczne i uwikłane w reguły społecznego funkcjonowania, które nas trzyma w szachu. Różnica płciowa/seksualna może stać się na straży interesów, które – z braku lepszej nazwy określę – jako interesy oparte na historycznym oportunizmie. Dlatego w dalszym ciągu opowiadam się przeciwko tożsamościowym politykom kulturowym, nawet jeśli kolektywne wzmocnienie głosu najczęściej bardzo się opłaca.

Historia parytetowa, potraktowana jako punkt wyjścia ostatnio zachodzących zmian w krytyce literackiej, ma swoje ciągi dalsze: na razie – znowu w wąskim środowiskach, na pewno nie w państwowej polityce instytucjonalnej w stosunku do praktyk wypowiedzeniowych, jakimi jest krytyka. Dla mnie bardzo istotne jest wprowadzenie w obręb krytyki różnicy gatunkowej: kwesta równościowa dotycząca ludzi nie może się już pojawiać (jak sądzę, mam nadzieję) bez kwestii równościowej odnoszącej się do tych, których nazywa się nie-ludźmi. Krytyka znowu staje się przede wszystkim działaniem etycznym.



Zuzanna Sala

„Dysproporcja w reprezentacji płci nie wynika po prostu ze zbiorowej złej woli mężczyzn-uczestników pola literackiego, ale z systemowego problemu, przejawiającego się zarówno w głęboko zinternalizowanych nawykach, jak i w naciskach zewnętrznych instytucji” – napisali autorzy Literackiej Karty Równości, Marta Koronkiewicz i Paweł Kaczmarski, podpisanej do tej pory przez około czterdzieści osób. Refleksja stojąca u źródeł motywacji powstania tego dokumentu, a także programowych tekstów wielu aktywnych krytyczek i krytyków, pokazuje, że pewne tematy zamieszkały już na stałe – późno, bo późno, ale jednak – w głowach czytelniczek, omawiaczy, twórczyń i twórców literatury. Jak to jednak z systemowymi problemami bywa, nie da się ich rozwiązać jednym wnioskiem, tekstem czy gestem, a próby przyspieszenia niektórych procesów owocują absurdami. Tak jak niektóre wielkie korporacje, dążące do równego pięćdziesięcioprocentowego zatrudnienia kobiet w dziale IT, popadają w ekstrema polegające na przyjmowaniu niemal wszystkich chętnych kandydatek, jeśli te posiadają wymagany dyplom, jednocześnie prowadząc skomplikowaną selekcję merytoryczną wśród aplikujących na stanowisko mężczyzn, tak krytyczki czasem stawiane są pod ścianą przymusu udźwignięcia na swoich barkach odpowiedzialności za parytetowy skład redakcji/panelu/dyskusji. Dążenie zatem do równego rozłożenia głosów między mężczyzn i kobiety, przy jednoczesnej świadomości, że kobiet w polu literackim – z wielu powodów, i to chyba nad nimi solidnie trzeba się pochylić, bo niemałą rolę odgrywa tu szkoła – jest mniej, prowadzi do powstania tego zawiłego łańcucha wyrzutów sumienia. Do myśli, że trzeba zawsze i we wszystkim zabierać głos, skoro już go wywalczyłyśmy. I do jeszcze gorszego zwątpienia: „czy zaprosili mnie tu tylko dlatego, że jestem kobietą?”.



Maja Staśko

Nie wiem, ilu krytyków czytało pod swoimi tekstami, że są głupią pizdą. Albo że są niewyruchani. Nie wiem, ilu słyszało, że promują się na seksie, gdy piszą, że ktoś ich molestował. Nie wiem, ile razy zastanawiali się, czy to zaproszenie dostali dlatego, że są dobrymi dyskutantami, czy dlatego, że któryś z organizatorów chce się z nimi przespać. Nie wiem, ile razy przed festiwalem literackim koleżanka pisała do nich, żeby uważali na jednego z gości i najlepiej wyszli tuż po spotkaniu, bo typ jest natrętny i seksistowski, a całe środowisko go broni i uwielbia.

A właściwie nie mam zamiaru udawać, że nie wiem, żeby to panowie mogli sobie sami odpowiedzieć i poczuć, że to oni na to wpadli. Wisi mi dobre samopoczucie panów. My to wiemy najlepiej: krytycy nie doświadczają tego samego, co krytyczki.

Jasne, też możemy pić wódkę z poetami, wydawcami i dyrektorami. Tyle że krytyk nie usłyszy potem pijanym bełkotem od heteroseksualnego gnoja, że ma super cycki. Chociaż też ma cycki i bardzo możliwe, że są super. Nie usłyszy, że heteroseksualny gnój zaprasza do siebie do pokoju, tam możemy kontynuować imprezę we dwoje, a całe towarzystwo przy stole gromko zarechocze. A jeśli tak usłyszy, to raczej nie spodziewa się molestowania, tylko dalszego ciągu pijackiej dyskusji. Najgorsze, co w takiej sytuacji może się zdarzyć heteroseksualnemu facetowi, to osobisty konflikt i punkciki do autopromocji w środowisku. Zwłaszcza jeśli pokłócisz się ze znanym typem – zostaniesz opozycyjną legendą. Najgorsze, co może się w takiej sytuacji zdarzyć kobiecie, to gwałt. I konieczność milczenia, zwłaszcza jeśli dokonał go znany typ o mocnej pozycji w środowisku, a skrzywdzonej, w przeciwieństwie do niego, nie stać na prawników i wieloletni proces. A jeśli go ujawni, zostanie skrytykowana.

Krytyczki są nieustannie krytykowane. Od urodzenia. Na każdym kroku jesteśmy oceniane. Jesteś gruba? Źle. Chuda? Źle. Odezwałaś się? Źle. Milczysz? Źle. Jesteś matką? Źle. Usunęłaś ciążę? Źle. Pracujesz? Źle. Bezrobotna? Źle. Napiszesz dobrze o tomie? Źle. Napiszesz źle? Źle.

„Zrobiłaś to źle” – to nasz refren. Słyszą to matki, pracownice, studentki, działaczki i kobiety idące ulicą. Cokolwiek zrobią, zawsze źle. Zawsze mogło być lepiej. Słyszą to wszędzie, więc i słyszą u siebie, a trudno nie wierzyć bardziej niż sobie. Jesteśmy najzagorzalszymi krytyczkami samych siebie.

„Zrobiłaś to źle”. Słyszą to także pracownicy od pracodawcy lub pracodawczyni, słyszą lokatorzy od właściciela lub właścicielki. Znajdują się pod nieustannym nadzorem i krytykującym spojrzeniem. Nie mogą decydować, także o sobie. Bo to oni są krytykowanymi, a nie krytykującymi.

Krytyczki-doktorantki nie doświadczają tego samego, co krytyczki zatrudnione na uczelni. Krytyczki pracujące w gastronomii nie doświadczają tego samego, co krytyczki-dyrektorki.

Krytyka to bardzo prekarny zawód. Jeśli nie łączy się z etatem na uczelni, większości osób nie daje zarobku, który pozwala przeżyć. Trzeba ją łączyć z inną pracą zarobkową. Trzeba ją także łączyć z jeszcze inną pracą – domową. Ta jest nieodpłatna i niewidzialna. Wykonują ją głównie kobiety. Krytyka jest tym czasem pomiędzy pracą zarobkową a reprodukcyjną – rodzajem hobby, ale i pracy, wykonywanej z miłości i w domu, ale utowarowionej, sprzedawanej i konsumowanej. Łatwiej się nią zajmować, gdy akurat nie trzeba gotować, sprzątać lub zajmować się starszą osobą. Łatwiej spędzać godziny na wódce z uznanymi ludźmi, gdy w domu nie czeka dziecko z lekcjami do odrobienia, a rano nie trzeba wstawać do pracy na 6. To jest codzienność kobiet, których nie stać na zatrudnienie kucharki, sprzątaczki, opiekunki czy pracownicy najemnej. To są ich obowiązki, które zawsze robią źle.

Od urodzenia jesteśmy wrzucane w role krytykowanych, a nie krytykujących. Dlatego przyjęcie roli krytykującej wiąże się z nieustannym przebijaniem się przez mur stereotypów. Musimy pracować znacznie ciężej, by osiągnąć tę samą pozycję. To nie tylko praca nad tekstem – to także praca nad całą kulturą. I przeciw całej kulturze. Przeciw systemowi, który czerpie zyski z naszej niskopłatnej bądź nieodpłatnej pracy.

Jesteśmy krytyczkami. Krytykujemy świat, w którym nieustannie dyscyplinuje się autorki, pracownice, bezrobotne, lokatorki i działaczki, byleby tylko czegoś nie zmieniły. Krytykujemy dyskryminujące teksty. Krytykujemy przemocowe zachowania, możemy iść na policję i zgłosić mobbing albo gwałt. Krytykujemy coraz mniejsze publiczne wydatki na szkoły, przedszkola, świetlice, szpitale i kulturę. Krytykujemy niskie płace, przeciążenie pracą, bezpłatne staże i brak stabilnego zatrudnienia. I żądamy zmiany.

I wiecie co? Nie robimy tego dobrze ani poprawnie. Robimy to zajebiście.



Katarzyna Szopa

W zasadzie trudno mówić o określonym momencie czy geście „wprowadzenia” pojęcia różnicy płciowej do krytyki literackiej, ponieważ od zawsze stanowi ono jedno z głównych narzędzi władzy służących do podtrzymywania i wytwarzania hierarchii w jej obrębie. Wystarczy prześledzić dyskusje krytycznoliterackie, jakie zazwyczaj toczyły i toczą się wokół pisarstwa i twórczości kobiet, by obnażyć mechanizmy, które regulują układ sił w polu relacji społecznych i literackich, a wraz z nim tradycyjne urządzenie płci. Od drugiej połowy XIX wieku krytycy stosują podobne praktyki wykluczania z pola literackiego autorek, których pisanie grozi jego destabilizacją. Świadczą o tym chociażby stosowane przez nich metafory (wymieniam naprędce) 1) kulinarne: Zapolska miała nadawać się jedynie do „smażenia konfitur”, Świrszczyńska „gmerała łyżką w kaszy”; 2) cielesne i organiczne: Orzeszkowa miała mieć „męską głowę”, twórczość pisarek dwudziestolecia miało dobrze charakteryzować określenie „jazgot niewieści”, Filipiak tworzyła „literaturę menstruacyjną”; 3) militarne: w dwudziestoleciu mówiono o „inwazji kobiecych piór”, w PRL-u pisano o „frontalnej ofensywie” czy „zemście piszących bab”. Przykłady można mnożyć, mechanizmy są bardzo podobne, a cel wspólny: za pomocą języka, który wykorzystuje płciowe stereotypy i „konserwuje” je w dyskursie biologicznym lub kulturowym, krytycy strzegą swej „jedno-męsko-płciowej” przestrzeni dyskursywnej i instytucjonalnej, którą zabezpiecza konserwatywne ujęcie różnicy płciowej.

Jak pokazuje Luce Irigaray, różnica płciowa tworzy wypartą, lecz konieczną podbudowę każdego porządku społecznego. Jest niezbędna do tego, by ów porządek mógł istnieć, umacniać hierarchie i definiować podmiotowości. Jeśli krytyka usilnie stara się wymazywać różnicę płciową, to po to, by zazwyczaj znaturalizować i zontologizować pole społeczno-literackie, które w danym momencie składa się wyłącznie z piszących mężczyzn albo z mężczyzn i kobiet piszących w określony sposób, czyli najczęściej w ramach społecznie akceptowanych kodów genderowych. Analogicznie zaobserwować można, że ilekroć krytyka wyciąga różnicę płciową na wierzch, to po to, by znaturalizować i zontologizować różnicę między piszącymi kobietami i piszącymi mężczyznami. Takie rozumienie różnicy płciowej, czyli albo mieszczące się w ramach kategorii tożsamościowych, albo esencjalistycznych, wykorzystywane jest zarówno przez dyskursy antyfeministyczne, jak i przez krytykę feministyczną. Mechanizmy te najpełniej uwidoczniły się w latach 90., kiedy to krytyka literacka toczyła (kolejny już) spór o tzw. „literaturę kobiecą”. Podczas gdy krytycy bronili swej neutralnej i pozbawionej jakichkolwiek śladów płciowego, kulturowego, społecznego czy ekonomicznego usytuowania pozycji, to krytyczki feministyczne próbowały doreprezentować i jednocześnie dowartościować pełen wachlarz „kobiecych” doświadczeń. Obie strony wykorzystywały esencjalistyczny dyskurs mówiący o istotowej odmienności kobiecego pisarstwa: ci pierwsi w sposób deprecjonujący pisali wówczas o „literaturze menstruacyjnej”; badaczki feministyczne z kolei w sposób nobilitujący usiłowały pisać o specyfice kobiecej płciowości, najczęściej sięgając po dyskurs promacierzyński lub erotyczny. Problem w tym, że za pomocą tych narzędzi nie potrafiły one obronić „literatury kobiecej” ani przed deprecjonującymi atakami krytyków, ani przed zawłaszczającymi mechanizmami rynkowymi. W rezultacie część z nich usiłowała uciec od pojęcia różnicy płciowej, tworząc projekty pisania „kobiecego” czy „cielesnego”, które z założenia miało być albo ponadpłciowe, albo obejmować zarówno piszące kobiety, jak i piszących mężczyzn.

Rzecz w tym, że krytyka feministyczna, której udało się co prawda zakłócić pole komunikacji społecznej i obnażyć iluzję neutralnej pozycji krytyki literackiej, nie wykorzystała potencjału pojęcia „różnicy płciowej”. Jeśli rozpatrywać je nie jako różnicę biologiczną czy tożsamościową, lecz jako wytwór konkretnych relacji, warunków i kontekstów, w ramach których płciowość jest definiowana, to mogłoby ono funkcjonować jako skuteczne narzędzie oporu. Nie udało się jednakże pokazać, że różnica płciowa nie musi stanowić podbudowy dla nierówności, że nie jest różnicą ilościową, biologiczną, kulturową czy tożsamościową. Nie chodzi bowiem o to, czy istnieje różnica między płciami, lecz jak istnieje: w jakich warunkach jest reprodukowana, kiedy ukrywa się ją za zasłoną „uniwersalności”, a kiedy zostaje odsłonięta i w jakim celu. Istotne jest zatem śledzenie mechanizmów i ruchów polegających albo na jej neutralizowaniu, albo na wydobywaniu jej na wierzch, gdyż to właśnie wtedy ujawniają się o wiele bardziej skomplikowane procesy, które decydują o hierarchicznym rozmieszczeniu układu sił w polu relacji społecznych i literackich. Być może warto zastanowić się, czy możliwe jest pomyślenie różnicy płciowej, jak robi to Irigaray w swoich późniejszych pracach, poza wykluczającym i hierarchicznym układem kształtujących ją sił, czyli w kontekście innym niż patriarchalny kapitalizm. Nie jest to gest równoznaczny ze snuciem odpolitycznionej wizji różnicy płciowej, lecz próba poszukiwania alternatywnych przestrzeni i strategii, jakie mogłyby wpływać na kształtowanie i wytwarzanie relacji między płciami. Niewykluczone, że jest to wyzwanie zarówno dla krytyki literackiej, jak i dla krytyki feministycznej.