CZY UDA IM SIĘ ZGRAĆ? (KWARTET)
A
A
A
Obok sporej liczby przejmujących, trudnych filmów wyświetlanych jako nowości w trakcie 20. Przeglądu Filmowego Kino na Granicy w Cieszynie i Czeskim Cieszynie znalazły się również pozycje lżejszego kalibru. Spośród nich moją uwagę zwrócił „Kwartet” w reżyserii Miroslava Krobota, aktora teatralnego i filmowego, byłego dyrektora artystycznego Dejvickégo Divadla w Pradze, szerzej znanego z roli Ojca w „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” (2005) Petra Zelenki. Pomijając serial „Čtvrtá hvězda”, mamy tu do czynienia dopiero z drugim – po dobrze przyjętej „Dziurze” („Díra u Hanušovic”, 2014) – filmem jego autorstwa. Wybrałam tę produkcję do omówienia nie dlatego, że jest perełką, którą warto wyłowić, jeśli zostanie pokazana jeszcze na jakimś przeglądzie albo trafi do kin studyjnych w Polsce. Otóż „Kwartet” może stanowić ciekawy przykład zaprzepaszczonej szansy na głębszą opowieść o części pokolenia sytuującego się gdzieś między generacją X a generacją Y – trzydziestokilkulatków niby już dojrzałych, a wciąż zabłąkanych życiowo.
Zgodnie z tytułem fabuła ogniskuje się na losach czwórki przyjaciół tworzących amatorski zespół smyczkowy i regularnie urządzających próby w mieszkaniu wiolonczelistki Simony (Barbora Poláková) i altowiolisty Roberta (Lukáš Melník). Między parą nie układa się jednak dobrze, zdecydowanie lepiej niż z mrukliwym partnerem kobieta dogaduje się z wyluzowanym skrzypkiem Tomášem (Jaroslav Plesl). Właściwie tylko muzyka zdaje się łączyć z tą trójką znacznie starszego skrzypka-muzealnika (Zdeněk Julina), zwanego przekornie Funèsem, gdyż – jak tłumaczy Tomáš – „jest zupełnym przeciwieństwem tego komika”. Wokół nich krążą jeszcze m.in. trzpiotowata pracowniczka sklepu zoologicznego (Pavlína Štorková) o przydomku „Batrflaj” (co lepiej byłoby przełożyć po prostu jako „Motylek”), roztropna psychoterapeutka Sylva (Lenka Krobotová, zresztą córka reżysera), barman zwany „Szamanem” (Jiří Schmitzer) czy niespełniony aktor Ovčačik (Pavel Šimčík), przyjaciel Roberta.
Wspomniałam o fabule, lecz trudno ją zarysować, ponieważ w filmie dzieje się niewiele: ot, jakieś imprezy urodzinowe, spotkania w pubie, bycie ofiarą drobnej kradzieży, wdrapywanie się po rusztowaniu do mieszkania beztroskiego, wiecznie zapominającego kluczy Tomáša czy wizyta u jego rodziców, żyjących razem, a jednak osobno. Główny zarzut wobec „Kwartetu” dotyczy właśnie owego braku kierunku – można odnieść wrażenie, że bohaterowie donikąd nie zmierzają, tylko kręcą się w kółko po skądinąd malowniczym Ołomuńcu. Istotnie, zamiast intrygującej i/lub wartkiej fabuły otrzymujemy szereg luźno ze sobą splecionych sytuacji „z życia wziętych”, co od strony technicznej oznacza długie, statyczne ujęcia (z kadrami plastycznie skomponowanymi przez operatora Juraja Chlpíka). Nic powinny zatem dziwić opinie o scenariuszu Krobota i Lubomíra Smékala jako mdłym i nijakim, niestawiającym przed aktorami wyzwań. Niemniej potępianie „Kwartetu” w czambuł nie wydaje się usprawiedliwione i warto zniuansować jego ocenę, rozpatrując z jednej strony elementy godne zainteresowania, z drugiej – przyczyny niedosytu, jaki pozostawia.
Czescy komentatorzy podkreślają sposób ukazania Ołomuńca – spokojnego, ale emanującego dobrą energią; ten genius loci szczególnie objawia się w kultowym barze Ponorka („łódź podwodna”) oraz w Muzeum Archidiecezjalnym, w których nagrano sporo scen. Zważywszy na ów czuły, a zarazem „marketingowy” wizerunek, niektórzy krytycy sugerują, że część apologetów filmu kieruje się, tak jak reżyser, sentymentem do tego historycznego, acz trochę zmarginalizowanego miasta. Innym obrońcom „Kwartetu” przypisuje się perwersyjne upodobanie do nudy przypominającej powszednie życie mieszkańców Domu Wielkiego Brata. Owszem, również tu obserwujemy kameralny krąg około dziesięciu osób, a Krobot – podobnie jak w debiucie, tyle że opuściwszy wieś zabitą deskami – koncentruje się na psychologii bohaterów i skomplikowanych związkach między nimi. Mamy więc czworokąt miłosny, o tyle osobliwy, że kwestionujący spodziewany rozwój wydarzeń; do tego dochodzi problem autonomii w relacjach z rodzicami.
Kluczowy jednak okazuje się stan ducha protagonistów: ludzi na granicy kryzysu wieku średniego, obracających się w kręgu swoich drobnych radości i niepowodzeń, czekających na Godota, uciekających przed odpowiedzialnością, niewiedzących, czego pragną, lecz targanych poczuciem niesprecyzowanego braku. Postacie tego rodzaju są dla współczesnej czeskiej kinematografii na tyle symptomatyczne, że wyodrębniono osobny nurt określany jako chcípáctví. Mianem chcípáckich (chorych, mizernych) obejmuje się m.in. filmy typu „Dzikie pszczoły” (2001), „Związani” (2009), „Szeptem” (1996), nawiązujące do czechosłowackiej Nowej Fali i prezentujące młodych, sfrustrowanych outsiderów, których cechuje bierna, romantyczna postawa, egotyzm i pewne emocjonalne niedołęstwo, a także letarg i brak wizji w realiach po transformacji ustrojowej i podziale kraju.
Taka charakterystyka mogłaby być punktem wyjścia do stworzenia wnikliwego obrazu, niemniej stała się podstawą krytyki „Kwartetu”. Bo skąd ów weltschmerz towarzyszący Simonie, Robertowi, a nawet lekkoduchowi Tomášowi? Bohaterowie są przecież dość zamożnymi (co zdradzają wnętrza ich domów), zdrowymi, pozbawionymi większych zmartwień ludźmi w sile wieku i jeśli ich poszukiwania szczęścia wydają się beznadziejne, sami ponoszą za to winę. Prawdziwe życie jest gdzie indziej, prawdziwy dramat rozgrywa się za ścianą. Krytycy zaznaczają, że oglądamy „ludzi bez właściwości” i banalne perypetie, czyli dostajemy przeciętny film o przeciętnych osobach (nawet ich talent muzyczny jest taki). Na obronę „Kwartetu” można by jednak wysunąć tezę, że to, co zewnętrzne odzwierciedla to, co wewnętrzne – zagubieni emocjonalnie bohaterowie błąkają się bez celu; albo zauważyć, iż fabuła to dążenie do zmiany status quo, tymczasem postacie… nie chcą go (ani siebie) zmieniać. Gdyby z kolei – skoro na ekranie pojawia się psychoterapeutka – pozwolić sobie w takim duchu interpretować odbiór filmu, to o ile starsza grupa widzów może twierdzić, że Robert, Simona, Tomáš i spółka powinni wydorośleć i ułożyć sobie życie, a młodsi jeszcze nie identyfikują się z ich rozterkami, o tyle ci, którzy przeglądają się w nich niczym w lustrze, mogą reagować wyparciem. „Kwartet” bowiem wywołuje dyskomfort analogiczny do tego odczuwanego właśnie w trakcie psychoterapii, gdy pacjent oczekuje cudownej pastylki, lecz zamiast panaceum na problemy otrzymuje kolejne pytania.
Na czym zresztą polega ułożenie sobie życia lub ustatkowanie się? Nasuwa się wniosek, że na niezdecydowanie protagonistów wpływa obserwacja cudzych nietrafnych wyborów (matrymonialnych i innych) – w tym świetle wolno ich usprawiedliwiać, mówiąc o wyuczonej bezradności. A może raczej mają oni świadomość, że rozczarowanie stanowi zjawisko powszechne, dlatego usiłują odsunąć w czasie definitywne rozstrzygnięcia? Przypomina się tzw. dylemat jeża: otóż rewersem poszukiwania bliskości jest narażenie się na zranienia; i nie chodzi wyłącznie o opory przed stałym związkiem, ale też o generalny rozdźwięk między ekstrawertykami a introwertykami. Niekompatybilność charakterów prowokuje do namysłu nad konfrontacją własnych przyzwyczajeń z czyimiś oczekiwaniami oraz nad możliwością zmiany samego siebie albo drugiej osoby. Zmiany, do której dąży się w najlepszej wierze – tak jak przyjaciele próbują rozerwać zamkniętego w sobie Funésa, stereotypowego kustosza, mogącego wyrecytować historię każdego zabytku, a niezdolnego do spontanicznej zabawy czy towarzyskiej konwersacji. W tym kontekście do namysłu prowokuje postać dziewczyny, której nie przeszkadza, że jej partner woli inną – nie chce ona bowiem nikogo ograniczać z obawy przed byciem ograniczaną (notabene, fantazmat wymarzonej towarzyszki do związku bez zobowiązań…). Co ważne, reżyser nie faworyzuje żadnego sposobu na życie i wszystkich bohaterów portretuje z sympatią, nawet „aspołecznego” malkontenta Roberta.
Jak na reżysera teatralnego przystało, Krobot zamyka owo wąskie grono na małej scenie, by studiować jego gesty i słowa niczym w laboratorium. Ale czy aktorzy stanęli na wysokości zadania? Oceny tego aspektu filmu są rozbieżne: z jednej strony nie mieli nic specjalnego do zagrania, z drugiej – udało się im osiągnąć złudzenie naturalności. Wrażenie oglądania spontanicznego życia zwykłych ludzi mogą odnieść zwłaszcza widzowie spoza Czech, którzy nie kojarzą ani Polákovej jako piosenkarki, aktorki serialowej i uczestniczki tamtejszej wersji „Tańca z gwiazdami”, ani licznych ról Plesla (m.in. we wspomnianej „Dziurze”). Te dwa nazwiska wymieniłam, gdyż uważa się je za mocne punkty „Kwartetu”, a na marginesie warto dodać, że pod okiem odpowiedzialnego za muzykę Matěja Kroupy wszyscy ekranowi muzycy przez rok brali lekcje gry na instrumentach, żeby wypaść wiarygodnie, co wydaje się nie mniejszym poświęceniem niż przytycie lub schudnięcie do roli. Wypada również napomknąć o odtwórcach charakterystycznych postaci epizodycznych – przywołanym już Schmitzerze czy Janie Štěpánkovej, która wcieliła się w zgorzkniałą, nieco apodyktyczną matkę Roberta.
Zastanawiają też sprzeczne opinie na temat dialogów: jedni twierdzą, że kwestie są celne i brzmią jak improwizowane, drudzy narzekają, że są zbyt wystudiowane i padają po zbytnim namyśle. Bez wątpienia przemyślane zostały dobrze, skoro scenariusz powstawał przez dwa lata. Gorszy zarzut dotyczy tego, że nie wiadomo, o co właściwie bohaterom chodzi, aczkolwiek dokonują introspekcji i wygłaszają monologi odsłaniające ich intencje; owe autoanalizy mogą zresztą razić psychologizowaniem. (Trzeba tu dodać, że Smékal, ponownie współpracujący z Krobotem jako konsultant scenariusza, to psychoterapeuta i psycholog sądowy). Na afiszu promującym film widnieje pytanie: „Czym jest szczęście, miłość, pożądanie?”, podjęte w nim wprost – Sylva z racji zawodu prowadzi nawet wykład dla seniorów o naturze szczęścia. Nomen omen, na szczęście nie wszystko wyłożono kawa na ławę; „Kwartet” nie jest pozbawiony pewnej niezwerbalizowanej refleksyjności i wciąż pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Czy można uszczęśliwiać kogoś na siłę? Czy można całkiem zmienić skórę? Czy diametralna różnica temperamentów skazuje nie tylko bliższe związki międzyludzkie na niepowodzenie? Czy alternatywą jest albo samotność, albo rezygnacja z siebie?
Wątpliwości nastręcza ponadto kwalifikacja gatunkowa filmu Krobota. Na pewno nie sposób nazwać go typową komedią romantyczną (te zresztą zwykle w czeskiej kinematografii kręcone są w romantycznej Pradze), choć między Simoną a Tomášem wyraźnie iskrzy. Nie jest to też błaha i dosadna zarazem komedia w rodzaju serialu „Przyjaciele”, który bądź co bądź również opowiada o wielowymiarowym układzie towarzysko-uczuciowym w gronie paru trzydziestokilkulatków, którzy spotykają się w ulubionej knajpie. Jeśli jednak pojawiające się w nim żarty budzą dziś zastrzeżenia jako seksistowskie, homofobiczne i zasadniczo niepoprawne politycznie, o tyle tutaj dostajemy humor znacznie subtelniejszy, niekiedy przechodzący w filozofowanie (w tego typu bon motach specjalizuje się „Szaman”). De facto obcujemy z komediodramatem albo po prostu z przyjemnym (paradoksalnie) filmem o samotności, marazmie, niezrozumieniu.
Niewątpliwie „Kwartet” ma swoją atmosferę i pewien liryczny urok, potrzeba wszakże cierpliwości do tego medytacyjnego filmu, do powolnego tempa, w jakim reżyser sonduje stan duchowy bohaterów. Niemniej ostateczny rezultat wywołuje mieszane uczucia, choć punkt wyjścia zdaje się obiecujący. Wychodząc z kina, stawiamy sobie pytania: czy w życiu tak jak w zespole trzeba osiągnąć idealne zestrojenie? Czy jest ono w ogóle możliwe? Czy – by zacytować klasyków – muzyka to najlepszy lek? Kontynuując tę aluzję, można powiedzieć: do tanga zawsze jednak trzeba dwojga. Dlatego zakończenie rodzi pewien niepokój, niedosyt i niedowierzanie.
W „Kwartecie” widać styl znamienny dla Krobota i można by sądzić, że zrobił on ten film „dla siebie”, nie licząc się z krytykami, gdyby nie długość i zakres przygotowań. Film sprawia wrażenie dopracowanego, a zarazem nieco rozczarowuje niewykorzystanym potencjałem. Mimo autorskiego rysu brakuje mu oryginalności – i nie chodzi o to, iż wyobcowanie, próby zrozumienia siebie i innych, niedopasowanie w związku, szukanie swojego miejsca są tematem starym jak świat. Rzecz raczej w tym, że nie wyczuwa się tu odkrywczości w ujęciu owej materii, konkretnego zamysłu oraz artystycznej iskry, która sprawia, że kinowy obraz zapada głęboko w pamięć. Słowem: bardziej niż zgranego zespołu słuchamy zgranej płyty. Znacznie ciekawiej, z dozą groteskowości i absurdu, młodzi ludzie z zawirowaniami uczuciowymi pokazani zostali np. w „Samotnych” Davida Ondříčka i Petra Zelenki.
Chociaż omawianą produkcję nominowano do Czeskich Lwów aż w ośmiu kategoriach, nie zdobyła żadnej nagrody, co wydaje się dość symptomatyczne. Ale wiedząc, czego się (nie) spodziewać, można z niejaką korzyścią przyjrzeć się codzienności bohaterów (ergo własnej?) z jej rutyną podszytą odrobiną melancholii. Jest w filmie Krobota lekkość, nie obserwujemy wielkich dramatów ani gwałtownych namiętności, jednak – by pozostać przy czeskich skojarzeniach – „Kwartet” przypomina, że lekkość bytu okazuje się nieznośna.
Zgodnie z tytułem fabuła ogniskuje się na losach czwórki przyjaciół tworzących amatorski zespół smyczkowy i regularnie urządzających próby w mieszkaniu wiolonczelistki Simony (Barbora Poláková) i altowiolisty Roberta (Lukáš Melník). Między parą nie układa się jednak dobrze, zdecydowanie lepiej niż z mrukliwym partnerem kobieta dogaduje się z wyluzowanym skrzypkiem Tomášem (Jaroslav Plesl). Właściwie tylko muzyka zdaje się łączyć z tą trójką znacznie starszego skrzypka-muzealnika (Zdeněk Julina), zwanego przekornie Funèsem, gdyż – jak tłumaczy Tomáš – „jest zupełnym przeciwieństwem tego komika”. Wokół nich krążą jeszcze m.in. trzpiotowata pracowniczka sklepu zoologicznego (Pavlína Štorková) o przydomku „Batrflaj” (co lepiej byłoby przełożyć po prostu jako „Motylek”), roztropna psychoterapeutka Sylva (Lenka Krobotová, zresztą córka reżysera), barman zwany „Szamanem” (Jiří Schmitzer) czy niespełniony aktor Ovčačik (Pavel Šimčík), przyjaciel Roberta.
Wspomniałam o fabule, lecz trudno ją zarysować, ponieważ w filmie dzieje się niewiele: ot, jakieś imprezy urodzinowe, spotkania w pubie, bycie ofiarą drobnej kradzieży, wdrapywanie się po rusztowaniu do mieszkania beztroskiego, wiecznie zapominającego kluczy Tomáša czy wizyta u jego rodziców, żyjących razem, a jednak osobno. Główny zarzut wobec „Kwartetu” dotyczy właśnie owego braku kierunku – można odnieść wrażenie, że bohaterowie donikąd nie zmierzają, tylko kręcą się w kółko po skądinąd malowniczym Ołomuńcu. Istotnie, zamiast intrygującej i/lub wartkiej fabuły otrzymujemy szereg luźno ze sobą splecionych sytuacji „z życia wziętych”, co od strony technicznej oznacza długie, statyczne ujęcia (z kadrami plastycznie skomponowanymi przez operatora Juraja Chlpíka). Nic powinny zatem dziwić opinie o scenariuszu Krobota i Lubomíra Smékala jako mdłym i nijakim, niestawiającym przed aktorami wyzwań. Niemniej potępianie „Kwartetu” w czambuł nie wydaje się usprawiedliwione i warto zniuansować jego ocenę, rozpatrując z jednej strony elementy godne zainteresowania, z drugiej – przyczyny niedosytu, jaki pozostawia.
Czescy komentatorzy podkreślają sposób ukazania Ołomuńca – spokojnego, ale emanującego dobrą energią; ten genius loci szczególnie objawia się w kultowym barze Ponorka („łódź podwodna”) oraz w Muzeum Archidiecezjalnym, w których nagrano sporo scen. Zważywszy na ów czuły, a zarazem „marketingowy” wizerunek, niektórzy krytycy sugerują, że część apologetów filmu kieruje się, tak jak reżyser, sentymentem do tego historycznego, acz trochę zmarginalizowanego miasta. Innym obrońcom „Kwartetu” przypisuje się perwersyjne upodobanie do nudy przypominającej powszednie życie mieszkańców Domu Wielkiego Brata. Owszem, również tu obserwujemy kameralny krąg około dziesięciu osób, a Krobot – podobnie jak w debiucie, tyle że opuściwszy wieś zabitą deskami – koncentruje się na psychologii bohaterów i skomplikowanych związkach między nimi. Mamy więc czworokąt miłosny, o tyle osobliwy, że kwestionujący spodziewany rozwój wydarzeń; do tego dochodzi problem autonomii w relacjach z rodzicami.
Kluczowy jednak okazuje się stan ducha protagonistów: ludzi na granicy kryzysu wieku średniego, obracających się w kręgu swoich drobnych radości i niepowodzeń, czekających na Godota, uciekających przed odpowiedzialnością, niewiedzących, czego pragną, lecz targanych poczuciem niesprecyzowanego braku. Postacie tego rodzaju są dla współczesnej czeskiej kinematografii na tyle symptomatyczne, że wyodrębniono osobny nurt określany jako chcípáctví. Mianem chcípáckich (chorych, mizernych) obejmuje się m.in. filmy typu „Dzikie pszczoły” (2001), „Związani” (2009), „Szeptem” (1996), nawiązujące do czechosłowackiej Nowej Fali i prezentujące młodych, sfrustrowanych outsiderów, których cechuje bierna, romantyczna postawa, egotyzm i pewne emocjonalne niedołęstwo, a także letarg i brak wizji w realiach po transformacji ustrojowej i podziale kraju.
Taka charakterystyka mogłaby być punktem wyjścia do stworzenia wnikliwego obrazu, niemniej stała się podstawą krytyki „Kwartetu”. Bo skąd ów weltschmerz towarzyszący Simonie, Robertowi, a nawet lekkoduchowi Tomášowi? Bohaterowie są przecież dość zamożnymi (co zdradzają wnętrza ich domów), zdrowymi, pozbawionymi większych zmartwień ludźmi w sile wieku i jeśli ich poszukiwania szczęścia wydają się beznadziejne, sami ponoszą za to winę. Prawdziwe życie jest gdzie indziej, prawdziwy dramat rozgrywa się za ścianą. Krytycy zaznaczają, że oglądamy „ludzi bez właściwości” i banalne perypetie, czyli dostajemy przeciętny film o przeciętnych osobach (nawet ich talent muzyczny jest taki). Na obronę „Kwartetu” można by jednak wysunąć tezę, że to, co zewnętrzne odzwierciedla to, co wewnętrzne – zagubieni emocjonalnie bohaterowie błąkają się bez celu; albo zauważyć, iż fabuła to dążenie do zmiany status quo, tymczasem postacie… nie chcą go (ani siebie) zmieniać. Gdyby z kolei – skoro na ekranie pojawia się psychoterapeutka – pozwolić sobie w takim duchu interpretować odbiór filmu, to o ile starsza grupa widzów może twierdzić, że Robert, Simona, Tomáš i spółka powinni wydorośleć i ułożyć sobie życie, a młodsi jeszcze nie identyfikują się z ich rozterkami, o tyle ci, którzy przeglądają się w nich niczym w lustrze, mogą reagować wyparciem. „Kwartet” bowiem wywołuje dyskomfort analogiczny do tego odczuwanego właśnie w trakcie psychoterapii, gdy pacjent oczekuje cudownej pastylki, lecz zamiast panaceum na problemy otrzymuje kolejne pytania.
Na czym zresztą polega ułożenie sobie życia lub ustatkowanie się? Nasuwa się wniosek, że na niezdecydowanie protagonistów wpływa obserwacja cudzych nietrafnych wyborów (matrymonialnych i innych) – w tym świetle wolno ich usprawiedliwiać, mówiąc o wyuczonej bezradności. A może raczej mają oni świadomość, że rozczarowanie stanowi zjawisko powszechne, dlatego usiłują odsunąć w czasie definitywne rozstrzygnięcia? Przypomina się tzw. dylemat jeża: otóż rewersem poszukiwania bliskości jest narażenie się na zranienia; i nie chodzi wyłącznie o opory przed stałym związkiem, ale też o generalny rozdźwięk między ekstrawertykami a introwertykami. Niekompatybilność charakterów prowokuje do namysłu nad konfrontacją własnych przyzwyczajeń z czyimiś oczekiwaniami oraz nad możliwością zmiany samego siebie albo drugiej osoby. Zmiany, do której dąży się w najlepszej wierze – tak jak przyjaciele próbują rozerwać zamkniętego w sobie Funésa, stereotypowego kustosza, mogącego wyrecytować historię każdego zabytku, a niezdolnego do spontanicznej zabawy czy towarzyskiej konwersacji. W tym kontekście do namysłu prowokuje postać dziewczyny, której nie przeszkadza, że jej partner woli inną – nie chce ona bowiem nikogo ograniczać z obawy przed byciem ograniczaną (notabene, fantazmat wymarzonej towarzyszki do związku bez zobowiązań…). Co ważne, reżyser nie faworyzuje żadnego sposobu na życie i wszystkich bohaterów portretuje z sympatią, nawet „aspołecznego” malkontenta Roberta.
Jak na reżysera teatralnego przystało, Krobot zamyka owo wąskie grono na małej scenie, by studiować jego gesty i słowa niczym w laboratorium. Ale czy aktorzy stanęli na wysokości zadania? Oceny tego aspektu filmu są rozbieżne: z jednej strony nie mieli nic specjalnego do zagrania, z drugiej – udało się im osiągnąć złudzenie naturalności. Wrażenie oglądania spontanicznego życia zwykłych ludzi mogą odnieść zwłaszcza widzowie spoza Czech, którzy nie kojarzą ani Polákovej jako piosenkarki, aktorki serialowej i uczestniczki tamtejszej wersji „Tańca z gwiazdami”, ani licznych ról Plesla (m.in. we wspomnianej „Dziurze”). Te dwa nazwiska wymieniłam, gdyż uważa się je za mocne punkty „Kwartetu”, a na marginesie warto dodać, że pod okiem odpowiedzialnego za muzykę Matěja Kroupy wszyscy ekranowi muzycy przez rok brali lekcje gry na instrumentach, żeby wypaść wiarygodnie, co wydaje się nie mniejszym poświęceniem niż przytycie lub schudnięcie do roli. Wypada również napomknąć o odtwórcach charakterystycznych postaci epizodycznych – przywołanym już Schmitzerze czy Janie Štěpánkovej, która wcieliła się w zgorzkniałą, nieco apodyktyczną matkę Roberta.
Zastanawiają też sprzeczne opinie na temat dialogów: jedni twierdzą, że kwestie są celne i brzmią jak improwizowane, drudzy narzekają, że są zbyt wystudiowane i padają po zbytnim namyśle. Bez wątpienia przemyślane zostały dobrze, skoro scenariusz powstawał przez dwa lata. Gorszy zarzut dotyczy tego, że nie wiadomo, o co właściwie bohaterom chodzi, aczkolwiek dokonują introspekcji i wygłaszają monologi odsłaniające ich intencje; owe autoanalizy mogą zresztą razić psychologizowaniem. (Trzeba tu dodać, że Smékal, ponownie współpracujący z Krobotem jako konsultant scenariusza, to psychoterapeuta i psycholog sądowy). Na afiszu promującym film widnieje pytanie: „Czym jest szczęście, miłość, pożądanie?”, podjęte w nim wprost – Sylva z racji zawodu prowadzi nawet wykład dla seniorów o naturze szczęścia. Nomen omen, na szczęście nie wszystko wyłożono kawa na ławę; „Kwartet” nie jest pozbawiony pewnej niezwerbalizowanej refleksyjności i wciąż pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Czy można uszczęśliwiać kogoś na siłę? Czy można całkiem zmienić skórę? Czy diametralna różnica temperamentów skazuje nie tylko bliższe związki międzyludzkie na niepowodzenie? Czy alternatywą jest albo samotność, albo rezygnacja z siebie?
Wątpliwości nastręcza ponadto kwalifikacja gatunkowa filmu Krobota. Na pewno nie sposób nazwać go typową komedią romantyczną (te zresztą zwykle w czeskiej kinematografii kręcone są w romantycznej Pradze), choć między Simoną a Tomášem wyraźnie iskrzy. Nie jest to też błaha i dosadna zarazem komedia w rodzaju serialu „Przyjaciele”, który bądź co bądź również opowiada o wielowymiarowym układzie towarzysko-uczuciowym w gronie paru trzydziestokilkulatków, którzy spotykają się w ulubionej knajpie. Jeśli jednak pojawiające się w nim żarty budzą dziś zastrzeżenia jako seksistowskie, homofobiczne i zasadniczo niepoprawne politycznie, o tyle tutaj dostajemy humor znacznie subtelniejszy, niekiedy przechodzący w filozofowanie (w tego typu bon motach specjalizuje się „Szaman”). De facto obcujemy z komediodramatem albo po prostu z przyjemnym (paradoksalnie) filmem o samotności, marazmie, niezrozumieniu.
Niewątpliwie „Kwartet” ma swoją atmosferę i pewien liryczny urok, potrzeba wszakże cierpliwości do tego medytacyjnego filmu, do powolnego tempa, w jakim reżyser sonduje stan duchowy bohaterów. Niemniej ostateczny rezultat wywołuje mieszane uczucia, choć punkt wyjścia zdaje się obiecujący. Wychodząc z kina, stawiamy sobie pytania: czy w życiu tak jak w zespole trzeba osiągnąć idealne zestrojenie? Czy jest ono w ogóle możliwe? Czy – by zacytować klasyków – muzyka to najlepszy lek? Kontynuując tę aluzję, można powiedzieć: do tanga zawsze jednak trzeba dwojga. Dlatego zakończenie rodzi pewien niepokój, niedosyt i niedowierzanie.
W „Kwartecie” widać styl znamienny dla Krobota i można by sądzić, że zrobił on ten film „dla siebie”, nie licząc się z krytykami, gdyby nie długość i zakres przygotowań. Film sprawia wrażenie dopracowanego, a zarazem nieco rozczarowuje niewykorzystanym potencjałem. Mimo autorskiego rysu brakuje mu oryginalności – i nie chodzi o to, iż wyobcowanie, próby zrozumienia siebie i innych, niedopasowanie w związku, szukanie swojego miejsca są tematem starym jak świat. Rzecz raczej w tym, że nie wyczuwa się tu odkrywczości w ujęciu owej materii, konkretnego zamysłu oraz artystycznej iskry, która sprawia, że kinowy obraz zapada głęboko w pamięć. Słowem: bardziej niż zgranego zespołu słuchamy zgranej płyty. Znacznie ciekawiej, z dozą groteskowości i absurdu, młodzi ludzie z zawirowaniami uczuciowymi pokazani zostali np. w „Samotnych” Davida Ondříčka i Petra Zelenki.
Chociaż omawianą produkcję nominowano do Czeskich Lwów aż w ośmiu kategoriach, nie zdobyła żadnej nagrody, co wydaje się dość symptomatyczne. Ale wiedząc, czego się (nie) spodziewać, można z niejaką korzyścią przyjrzeć się codzienności bohaterów (ergo własnej?) z jej rutyną podszytą odrobiną melancholii. Jest w filmie Krobota lekkość, nie obserwujemy wielkich dramatów ani gwałtownych namiętności, jednak – by pozostać przy czeskich skojarzeniach – „Kwartet” przypomina, że lekkość bytu okazuje się nieznośna.
„Kwartet” („Kvarteto”). Reżyseria: Miroslav Krobot. Scenariusz: Miroslav Krobot, Lubomír Smékal. Zdjęcia: Juraj Chlpík. Obsada: Barbora Poláková, Lukáš Melník, Jaroslav Plesl, Zdeněk Julina i in. Produkcja: Czechy 2017, 93 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |