ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (360) / 2018

Maja Baczyńska, Jolanta Sosnowska,

KRÓTKA OPOWIEŚĆ O RAJU

A A A
Maja Baczyńska: Jesteś artystką szalenie wszechstronną. Z jednej strony muzyka dawna, z drugiej kreowanie, odkrywanie tego, co nowe. Skąd tak duży rozrzut?

Jolanta Sosnowska: Ależ czy to nie kompletnie to samo? Jeśli chodzi o muzykę z poprzednich epok, to interesuje mnie przede wszystkim muzyka nieznana, nieodkryta, coś, co można powołać do życia, w tym wypadku po wielu, wielu latach. Gdy chodzę do archiwum zbiorów muzycznych ÖNB (Austriacka Biblioteka Narodowa) w Wiedniu, aby pooglądać sobie rękopisy Caldary czy Schmelzera, lub też zobaczyć kompozycje anonimowych twórców zapisywanych w kodeksach klasztornych, to po prostu czuję adrenalinę, która jest całkiem podobna do tej, która wytwarza się, gdy obecnie żyjący kompozytor kładzie przede mną utwór i mówi: „to mój nowy utwór”. Tak, może sytuacja jest nieco bardziej wyjątkowa, kiedy twórca pisze specjalnie dla mnie i dostaję rękopis (zazwyczaj wydruk komputerowy), gdy widnieje na nim dedykacja. Można się spodziewać, iż wtedy także moje nazwisko przejdzie do historii. Stare kompozycje uwięzione w manuskryptach na półkach klasztorów kuszą z kolei tajemniczością. One z kolei już mają swoją historię, ktoś po coś je kiedyś napisał, a przecież wtedy kompozytorzy byli na usługach dworu lub kościoła. Jak wiele jest ich jeszcze do odkrycia? Klasztory w baroku posiadały bezcenne skarby i kolekcje. Niestety np. w Austrii „muzykalia” te uległy zniszczeniu i unicestwieniu w czasie kasacji klasztorów w końcu XVIII wieku za czasów cesarza Józefa II. A w Polsce wiele archiwów zostało zniszczonych w czasie wojny! Ile zaprzepaszczonych szans i utworów. W każdym razie, wszystko, co nieznane i nowe, jest dla mnie fascynujące. W muzyce można być współtwórcą – stworzyć kreację. Rok powstania dzieła nie ma znaczenia.

M.B.: Można odnieść wrażenie, że z łatwością przerzucasz się z instrumentu na instrument. Nie każdy jest aż tak elastyczny. Skąd się biorą zahamowania? Czemu nie wszyscy biorą do rąk instrument historyczny? Czy umiałabyś to zdiagnozować?

J.S.: Zahamowania biorą się z lęków. Lęki mają różne podłoża i muszę być dla kolegów muzyków wyrozumiała. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć postawy artysty, którego charakteryzuje pewna ignorancja lub przekonanie, iż wystarczy zmienić struny na jelitowe, kupić wypukły smyczek i po prostu wydać jakiś dźwięk, aby zagrać muzykę w duchu dawnej epoki. Są też i tacy muzycy, którzy twierdzą, iż trzeba się trzymać zdobyczy postępu cywilizacji i dzisiejszy styl gry oraz instrumentarium – nośne i dźwięczne – są po prostu lepsze. Dla mnie istnieje jeden świat – świat muzyki. Jej wymowa, jej piękno jest absolutne i moim zadaniem jest wydobyć je najbardziej doskonale, jak umiem! To mój podstawowy obowiązek względem sztuki! Jeśli otrzymaliśmy dyplom akademicki czy uniwersytecki, nie mamy prawa być nielojalni względem muzyki i jej absolutu. Dla mnie to jak przysięga Hipokratesa. Idąc dalej – jeżeli wiemy (a już w dzisiejszych czasach naprawdę wiadomo!), jak wydobywano kiedyś dźwięk z instrumentów, jak frazowano, jak rozumiano muzykę, to artysta, który podchodzi do tej sztuki z zachwytem i szacunkiem, nie spocznie, dopóki nie odkryje prawdy. Mnie moja ciekawość zaprowadziła na studia muzyki barokowej i klasycznej w Wiedniu, w mieście, gdzie ilość kapelmistrzów i kompozytorów i muzyków dworskich była z całą pewnością – przez wieki – ogromna. Po rządach Leopolda I i Karola VI, którzy byli fantastycznymi mecenasami sztuki i sami komponowali (barok) – nastał klasycyzm. Przecież klasycyzm wiedeński nie spadł, ot tak, z nieba. Poprzedzała go epoka, która mogła swoim bogactwem to wszystko umożliwić, przygotować grunt. Niektórzy studiują wykonawstwo historyczne w krajach Europy północno-zachodniej, na wyspach, w Szwajcarii, a ja wybrałam Wiedeń, stolicę cesarstwa, kulturowy tygiel, gdzie muzyka od zawsze była po prostu potrzebna jak tlen. To tutaj zdałam sobie sprawę, iż wobec tradycji nie można pozostać obojętnym. Musiałam więc poznać wykonawstwo historyczne!

Ale muszę też powiedzieć, że technikę lewej ręki ćwiczę na instrumencie „współczesnym” (mam instrument z 1870 roku, z Budapesztu). Lubię sobie zagrać z rana „Ciacconę” Bacha, właśnie na tych skrzypcach. To może być też jakiś kaprys, gamy, ostatnio wracam nawet do „Sonat” Ysaÿe'a. Natomiast lekkość prawej ręki zdecydowanie zawdzięczam latom poświęconym studiom wykonawstwa historycznego. Te dwa tory edukacji nawzajem się uzupełniają. Dobre, pełne niuansów prowadzenie frazy to prawa ręka, potrzebna ogólnie w muzyce. Sprawna, biegła lewa ręka jest absolutnie konieczna do wykonania choćby wspomnianej „Ciaccony” Bacha na instrumencie z epoki, co jest trudniejsze, nie mówiąc już o innych wirtuozowskich utworach, jak np. sonaty Bibera czy Porpory. A taka np. „Fantazja” Matteisa? To szalenie trudny repertuar! I jeszcze jedno – jeśli ktoś uważa, iż to wszystko można zagrać na zwykłych skrzypcach, to po prostu „kastruje” tę muzykę. Bez smyczka z epoki i możliwości odpowiedniego kształtowania każdego dźwięku, nawet znajomość teorii afektów dużo nie pomoże. Tu są potrzebne całe studia, lata badań.

M.B.: A jakie wymagania stawia przed skrzypkiem muzyka współczesna? Ostatnio w ramach „Zamówień kompozytorskich” realizowanych przez Instytut Muzyki i Tańca powstał utwór Nikolet Burzyńskiej „Lightflight”, napisany specjalnie dla Ciebie.

J.S.: Muzyka współczesna jest fantastyczna. Ale tylko dla tych, którzy poszukują, lubią wyzwania. Zapis jest dla mnie takim elementem, który może na pierwszy rzut oka deprymować. Jest to jednak fascynujące, iż w nutach ukryte są eksperymenty, które niosą ze sobą absolutnie nowe brzmienia. Możliwość współpracy kompozytora i wykonawcy w trakcie powstawania utworu daje mi poczucie bycia niejako współtwórcą, osobą odpowiedzialną nie tylko za poprawne zrealizowanie pomysłu autora, ale i za wykreowanie dzieła, dodanie mu „skrzydeł”, aby poszybował. Tu trzeba właściwej postawy. Najlepiej, gdy autor i odtwórca są wizjonerami. Natomiast fantastycznym jest to, iż wrażliwy kompozytor, wiedząc iż piszę dla konkretnej osoby, będzie starał się wziąć to pod uwagę. Tak też było i z „Lightflight”. Wiem i czuję głęboko, że Nikolet pisała utwór, myśląc o mnie, biorąc pod uwagę moje mocne strony i moje możliwości. To wspaniałe.

M.B.: Jak natrafiłaś na twórczość Nikolet? Gdzie dostrzegasz jej największą wartość, myślę tu szczególnie o repertuarze skrzypcowym?

J.S.: Nikolet jest mistrzynią formy i narracji. Jej kompozycje są wizjonerskie, zjawiskowe. Ich dramaturgia porusza. To opowieści. Są to naprawdę niezwykle dynamiczne kompozycje współczesne, operujące oryginalnym językiem skrzypcowym, jakim mało kto operuje. Cały utwór to właściwie tremollanda i flażolety, a trwa prawie trzynaście minut! Muszę dodać, iż kompozytorka – z wykształcenia także skrzypaczka – doskonale zna i wykorzystuje możliwości skrzypiec. Jednak jej koncepcja partii organów, na które jak dotąd nic nie pisała, wielce mnie zadziwiła. Organy to w tym wypadku pełnoprawny partner skrzypiec w „Lightflight”, a partia organów jest świetna, wirtuozowska, zaskakująca.

Na twórczość Nikolet natrafiłam zeszłej jesienią w Wiedniu (sic!), kiedy nabyłam od mojej koleżanki, znakomitej skrzypaczki węgierskiej Edui Zadory, jej debiutancką solową płytę CD z muzyką współczesną. W Wiedniu wspieramy siebie nawzajem – kiedy wychodzą płyty kolegów, kupujemy je od nich, bo to miły gest zainteresowania oraz możliwość zakupienia oryginalnego prezentu dla bliskich. Kiedy jechałam z płytą do domu, przejrzałam spis utworów i nazwiska kompozytorów na okładce. Znałam austriackie nazwiska, ale nagle niespodzianka! Track 1 na tej płycie to była kompozycja nieznanej mi Polki! To było dla mnie poruszające! Przecież Track 1 na płycie to zazwyczaj miejsce na najlepszy utwór. Nie mogłam uwierzyć, że dotąd nie słyszałam o Nikolet – było mi wstyd, gdyż mimo jej młodego wieku (jak dowiedziałam się z Google), tworzy już dla samej Hilary Hahn! I tak Track nr 1 okazał się był absolutnie rewelacyjny! Pogratulowałam płyty koleżance, notabene Węgierce, znalazłam stronę internetową Nikolet i jeszcze tego dnia napisałam e-mail. Moim marzeniem było też mieć taki utwór, kompozycję Nikolet, w swoim repertuarze. Myślę, że mój wyszedł nawet bardziej fantastyczny!

M.B.: Czy „Zamówienia kompozytorskie” to rzeczywiście pewna szansa dla polskich twórców, dzięki której mamy możemy poszerzać rodzimy repertuar dość regularnie?

J.S.: Zdecydowanie tak. Sama z pewnością nie raz jeszcze będę chciała z tego programu skorzystać. To frajda mieć napisany dla siebie utwór i to ze świadomością, że popiera to instytucja (Instytut Muzyki i Tańca), która z założenia promuje i wspiera wybitnych polskich twórców! Myślę, że wielu kompozytorów polskich może pozostać dzięki temu programowi MKDiN w zawodzie.

M.B.: Na koncercie warszawskim, który stanowił finał projektu, wykonałaś szereg utworów z różnych epok. Czym kierowałaś się przy doborze repertuaru?

J.S.: Ten koncert miał za zadanie... „przyoblec się w światło”. „urosnąć w świałto”. „rozbłyszczeć się”. To miała być cała feeria barw i świateł, pełna arpeggiów i wirtuozerii. Takie są utwory Matteisa czy „Sonata” Ysaÿe'a, które grałam. Dużo ekspresji. Początek zagrany w ciemności, później stopniowe włączanie oświetlenia, a potem już lot tylko do światła w przenośni i dosłownie: „Lightflight” to dalekie, harmoniczne, skrzące się flażolety, delikatne tremollanda, pazerne akcenty, kwartowo-kwintowa pogoń za światłem. No i te kadencje arpeggiowe, dla mnie – niby taniec kolibrów na tafli lodu!

M.B.: Pojawiły się też utwory organowe.

JS: Tak, Alaina i Bacha, ale przysłowiowym gwoździem programu i tak była osiemnastominutowa improwizacja solo na tematy zaczerpnięte z utworów Fryderyka Chopina. W ten sposób oddaliśmy hołd Fryderykowi Chopinowi, którego serce spoczywa w Bazylice św. Krzyża – sercu religijnej Warszawy, sercu Polski, świadkującej historii tego kraju – w świątyni, w której zarazem mieliśmy zaszczyt wystąpić.

M.B.: Towarzyszył Ci organista Robert Kovács, zarazem wspaniały improwizator. Zaczęliście razem grać w Wiedniu?

J.S.: Tak. Oboje działamy w kościele oo. Augustianów w Wiedniu, świątyni usytuowanej w samym sercu stolicy Austrii, miejscu, gdzie przez wieki Habsburgowie zawierali związki małżeńskie i chrzcili swoje dzieci. Tam też, w świątyni Augustianów, spoczywają serca władców tej dynastii. Kościół ten ma niezwykłą wręcz, wielowiekową tradycję muzyczną. To tutaj prawykonywana była np. „Msza F-dur” Schuberta, to tu po raz pierwszy zabrzmiała wielka „Msza f-moll” Brucknera. Jako gościnny koncertmistrz Orchester von St. Augustin i solistka kościoła cesarskiego w Wiedniu, regularnie jestem zapraszana do wykonywania form wokalno-instrumentalnych na mszy. Razem z solistami, chórem, orkiestrą i organami wypełniamy dźwiękami wnętrze tej monumentalnej, historycznej świątyni. Na jej chórze znajdują się piękne organy firmy Rieger, na których podczas mszy gra organista. Do jego zadań należy tzw. „Einzug” – wykonanie długiej improwizacji w stylu symfoników francuskich „na wejście”, a także towarzyszenie orkiestrze, akompaniowanie pieśni kościelnych oraz wykonanie jakiegoś monumentalnego dzieła solowego na zakończenie (tzw. „Auszug”) mszy. Jednym z kilku organistów tytularnych tej świątyni oo. Augustianów jest właśnie Robert Kovács, zresztą już od wielu lat. Zdarzało się, że latem, gdy orkiestra ma przerwę międzysezonową, występowaliśmy w duecie. Tak narodziła się nasza współpraca. Robert Kovács jest laureatem wielu europejskich konkursów improwizacji organowej, a także partnerem Filharmoników Wiedeńskich, z którymi często wykonuje muzykę współczesną. Właśnie w tej muzyce odnaleźliśmy się chyba najlepiej. No i oczywiście w Bachu!

M.B.: Wśród wykonywanych przez Was utworów pojawił się szalenie ciekawy wątek ormiański.

J.S.: O tak! Przepiękna kompozycja Komitasa Vardapeda – mnicha ormiańskiego, urodzonego w drugiej połowie XIX wieku, który studiował w Tbilisi i Berlinie, a w końcu trafił do Konstantynopola, gdzie przeżył słynne ludobójstwo Ormian w roku 1915. Swoje życie zakończył w Paryżu. Ludowa pieśń, „Tsirani Tsar” (tłum. „Drzewo Brzoskwiniowe”), jest utworem na wskroś sentymentalnym, idyllicznym obrazem doskonałej, utraconej krainy piękna, oazy spokoju i prostoty, którą utracili Ormianie, czyli czegoś w rzeczywistości już nie istniejącego. Na koncercie wykonaliśmy eksperymentalną aranżację tej pieśni. Mój pomysł, aby wykonać ten utwór w wersji na skrzypce i organy, okazał się trafiony. Specyfika organów zapewnia ciągły, niezanikający (jak np. w fortepianie czy w klawesynie) dźwięk, co nasuwa skojarzenia z nieskończonością, pewnym bezkresem. Na ich tle skrzypce „nucą” melodie pełne tęsknych, zawodzących flażoletów. Dla mnie jest to utwór magiczny, krótka opowieść o raju. Nawet zastanawiam się, czy w raju naprawdę zerwano jabłko czy może granat lub... brzoskwinię?

M.B.: To pozostanie to dla nas zagadką. Ale zauważyłam, że wszystkie Twoje działania zahaczają o różne kraje świata. Zresztą studiowałaś na różnych kontynentach. Ciekawi mnie – co z tych miejsc wyniosłaś?

J.S.: W Ameryce nabrałam przekonania, że wszystko jest możliwe. Takie słynne „What mind can conceive, the body can achieve”. Laboratoria muzyki eksperymentalnej, elektronicznej, zaawansowana technologia – wszystko to, co w Europie Centralnej dopiero zaczyna się pojawiać, tam (piętnaście lat temu!) „hulało”. Amerykanie mają fantastyczny system nauczania, dokładne wytyczne, niesamowitą dyscyplinę i szacunek do edukacji. W Stanach studiują najzamożniejsi lub najzdolniejsi. Otrzymanie przeze mnie stypendium na studia na University of Illinois było dla mnie jak wygrana w Totolotka. Podczas studiów na nowym kontynencie czułam się duchowo i mentalnie rozciągana niczym guma. Taki był 2003 rok. U nas do dziś obowiązują indeksy książeczkowe, ogłoszenia wyłącznie na tablicy przed dziekanatem, a tam – dostajesz pięćdziesiąt wiadomości e-mailowych dziennie, a rejestrujesz się na zajęcia w systemie „campus online”. To był dla mnie szok kulturowy i cywilizacyjny. Polecam każdemu. Choć sam uniwersytet przypominał gigantyczną machinę – olbrzymi z towarzyszącymi mu wydziałami, koledżami, szkołami, instytutami. Dużo było zajęć otwartych, dzięki którym mogłam chodzić na wykłady z fizyki i pożyczać książki o kinezjologii w instytucie medycznym. Najfajniejsze były laboratoria z laserami optycznymi i pola uprawne, na których rosła kukurydza (koszmarnie) zmodyfikowana genetycznie! Co jeszcze wyniosłam z Ameryki? Świadomość, że nawet sędziwi Amerykanie są młodzi duchem. Wyczuwa się w nich lekkość serca, fascynację, szczerość, życzliwość i dobrotliwą naiwność. No i dumę – oni są dumni, kiedy otrzymują dyplom. To jest coś! „Graduation! Comencement!” Święto rodzinne!

A Austria? Tak. To temat na inny wywiad. W Austrii dostajesz czas, aby się rozwijać. Edukacja w Austrii to chyba najlepsza oferta kulturalna w tej części Europy. Czuje się tu tchnienie czegoś wielkiego. Nie tylko dlatego, że to kraj byłej prosperity lat 70. ubiegłego stulecia. Przede wszystkim czuje się tu fantastyczny szacunek do kultury i zainteresowanie sztuką. A także profesjonalizm i respekt do zawodu artystycznego. Dla mnie od początku było uderzające, jak bardzo muzycy marzą o tym, by grać na wspaniałych, coraz lepszych instrumentach. Kiedyś nie zdawałam sobie sprawy, że to tak mocno podnosi status muzyka. To coś wspaniałego – móc obcować z muzyką i jeszcze przy okazji móc się z tego utrzymać! Tutaj gra się z oryginalnych nut z dobrych wydawnictw. I tu każdy wie, że „Sonaty” Brahmsa gra się z wydawnictwa Henle'a, a Bacha i Mozarta z Baerenreitera. W Austrii kontempluje się piękno i człowiek wreszcie daje sobie prawo, aby być wrażliwcem.

M.B.: Ważną częścią Twojego życia jest popularyzacja twórczości Mariana Sawy. Jak dziś możemy z takim repertuarem najskuteczniej dotrzeć do odbiorcy?

J.S.: Po prostu grać. Nigdy nie mamy gwarancji, jak zostanie odebrana czyjąś muzyka, kogo i gdzie poruszy. Kiedyś po jednym z moich koncertów ludzie specjalnie czekali, aby skomplementować szczególnie jeden, piękny utwór skrzypcowy Sawy – „Modlitwę”. Zresztą jego utwory skrzypcowe grane są już w USA, a nawet w Japonii. Muzyka Sawy jest po prostu dobra, ona się broni. Poza tym wśród ubogiej literatury skrzypcowo-organowej Sawa jest naprawdę ciekawą propozycją.

M.B.: Na koniec mam pytanie o Twoje plany na 2019 rok.

To najpierw marzenia: kurs paralotni na Słowenii, wyprawa na Lofoty ze śpiworem i namiotem, tydzień w muzeach w moim mieście – w Wiedniu (tak sumiennie od rana do wieczora). Aha – jeszcze kilka dni w Tatrach i cały miesiąc z książką na Mazurach, żeby przeczytać całego Sienkiewicza na nowo. I jeszcze zagrać wiele koncertów w cudownych miejscach, kościołach i pałacach. No i żeby znów coś prawykonać!

M.B.: Brzmi pięknie, trzymam kciuki! To teraz fakty.

J.S.: Uchylmy zatem rąbka tajemnicy. W lutym wychodzi moja płyta „Beauty Dancing” – gram na niej na skrzypcach współczesnych w duecie z wybitną pianistką Marią Ludwiką Gabryś. To nasza druga wspólna płyta. Poprzednia była nominowana do Fryderyka 2017. Wydawcą nowego krążka CD będzie polska firma fonograficzna For Tune. Na płycie znajdą się zarówno znane, jak i nieznane tańce z wielu krajów Europy i obu Ameryk. Stąd nazwa oznaczająca „tańczące piękno”. W lutym pojadę również na koncerty do Ameryki, w ramach współpracy z tamtejszym organistą (Kevin Clarke), którego poznałam podczas festiwalu „Brucknertage” w Górnej Austrii. Zaś na maj planuję nagranie muzyki barokowej, wirtuozowskiej. Jest to projekt realizowany z moimi kolegami z Wiednia oraz z Magdaleną Malec, wspaniałą klawesynistką, wykładowczynią Scholi Cantorum w Bazylei. W ciągu roku odbędą się też koncerty w Niemczech, a także koncert na historycznych instrumentach w Muzeum Instrumentów w Wiedniu. Jestem także zaproszona do poprowadzenia kursów i wykonania recitalu w ramach Gauteng Chamber Music Festival w RPA. Będę ponownie na festiwalu Brucknertage. Może pojawi się też wątek peruwiański, bo wybieram się na wykłady o austriackiej muzyce barokowej na Uniwersytecie w Piurze. Chciałabym też zawieźć „Lightflight” Nikolet Burzyńskiej na inne kontynenty. Może, oprócz wykonań w Niemczech i USA, uda się wykonać go z organami w Nowej Zelandii lub właśnie w Peru. Myśląc po amerykańsku – wszystko jest możliwe.
Fot. M. Wozaczyński.