ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (363) / 2019

Sławomir Iwasiów,

ŚMIERĆ OSTATNIEGO MIZOGINA (ANANDA DEVI: 'ZIELONE SARI')

A A A
Sięgając po „Zielone sari” Anandy Devi, trzeba zmierzyć się z dużą dawką problemów społecznych i politycznych, które zostały przedstawione w kunsztownej formie literatury pięknej. To nie jest łatwa powieść – rodzi niepokój, zdziwienie, niejednokrotnie obrzydzenie. Nie, nie chodzi mi o to, że tej książki nie da się czytać, bo jest słaba. W żadnym razie! Jej tytuł może sugerować treść przyjemną, „orientalną”, w jakimś sensie kuszącą, ale całość stanowi wyrazistą antytezę dla internacjonalnego kiczu w rodzaju bollywoodzkich produkcji filmowych. Nie znajdziemy tu jednak ani rozrywki, ani odpoczynku od szarości dnia codziennego, ani tak czy inaczej pojmowanej niezwykłości. Wręcz przeciwnie, bo Devi stworzyła dzieło – co jest charakterystyczne dla każdej dobrej literatury, jeśli w ogóle można użyć tego rodzaju kategorii – posiadające wymiar uniwersalny. Można zastanawiać się nad warstwą językowo-stylistyczną tej powieści (co w wypadku tłumaczeń zawsze sprawia problemy), ale bardziej niż to, jak została „zrobiona”, zwraca uwagę to, o czym opowiada – głównym tematem „Zielonego sari” jest bowiem przemoc wobec kobiet narzucona nieznoszącym sprzeciwu prawem patriarchatu.

Devi jest przedstawicielką literatury maurytyjskiej – już sam ten fakt powinien budzić zainteresowanie polskich czytelniczek i czytelników, ponieważ wcześniej w naszym języku nie ukazywało się wiele utworów literackich z tego kręgu kulturowego. Sporo podstawowej wiedzy na ten temat przynosi posłowie tłumacza, Krzysztofa Jarosza – romanisty, literaturoznawcy, profesora związanego z Uniwersytetem Śląskim – który w sposób przeglądowy omawia kulturę i literaturę Mauritiusa w perspektywie powieści Devi. Tłumacz przekazuje przy tym bardzo przydatną dla lektury i interpretacji powieści garść informacji o samej autorce – to pisarka doceniona w kręgu krytyków, wielokrotnie nagradzana, mająca na koncie niejedną nagrodę literacką o zasięgu międzynarodowym. Devi pisze po francusku – co ma szerszy kontekst kulturowy, związany z historią Mauritiusa i licznymi (post)kolonialnymi wpływami na wyspie – jak do tej pory wydała powieści, opowiadania i wiersze. „Zielone sari” zostało nagrodzone nagrodą Prix Louis-Guilloux w 2010 roku. Posłowie Krzysztofa Jarosza rozjaśnia wiele problemów zawartych w fabule powieści – kulturowych, socjologicznych i psychologicznych – warto zatem od niego zacząć lekturę książki.

Głównym bohaterem „Zielonego sari” jest Bissam Sobnath – Hindus, doktor medycyny, człowiek o znacznym statusie społecznym. To ze względu na wykonywany zawód zyskał uznanie, co odzwierciedla przydomek nadany mu przez pacjentów. Nazywają go „Dokter” (z tą charakterystyczną, postkolonialną, kreolską wymową). Znaczna pozycja środowiskowa i majątkowa Sobnatha jest wystarczającym powodem, żeby mógł ożenić się z kobietą z wyższej niż on kasty – nigdy nie poznajemy jej imienia, za to historia przemocy, jakiej dopuszcza się wobec niej Dokter, każe przypuszczać, że bezimienność miała symbolizować cierpienia wszystkich kobiet doświadczających przemocy ze strony mężczyzn. A także to, że Sobnath po prostu jej szczerze nienawidzi. Dlaczego? Odpowiedzi nie są łatwe, a konstrukcja psychologiczna i motywacje bohatera nie przybliżają do ich uzyskania.

Dokter umiera. W tej sytuacji zastajemy go w czasach współczesnych – leży na łożu śmierci w mieście Curepipe. Zajmują się nim córka (Kitty) i Wnuczka (Malika). Mężczyzna wspomina swoje życie, to znaczy głównie praktykę lekarską, małżeństwo, rodzicielstwo. Narratorem jest umierający, bezsilny, szamoczący się wrak człowieka, który do samego końca próbuje udowodnić sobie (i całemu światu!), co to znaczy być mężczyzną. Wszystko, co mówi Sobnath (do siebie? do córki i wnuczki? do nas?), wydaje się (czasami) niepoprawne politycznie, choć także (znacznie częściej) jest po prostu aroganckie. Ot, i pierwszy przykład, z samego początku powieści: „Zbyt mocno ceni się przyrodę. Chronić ją przed ludźmi? Ci, co mają oczy otwarte, wiedzą, że to – przeciwnie – ludzi trzeba chronić przed przyrodą” (s. 11). Tego rodzaju „złote myśli” Doktera sączą się z każdej jego wypowiedzi. Czy ma rację? Oczywiście, możemy mu ją przyznać, w takiej czy innej sprawie, a nawet podjąć próbę wewnętrznego pospierania się z „mądrościami” bohatera. Czy jesteśmy jednak gotowi na to, żeby zgodzić się ze wszystkim, do czego próbuje nas przekonać? Na przykład z tym, że jako mężczyzna ma swoje męskie prawa i nie powinien być z nich rozliczany? Że w związku z tym nie musi uzasadniać swoich czynów? „Ten ludzki strzęp ma jeszcze możliwości” – zdaje się ostrzegać Dokter Sobnath (s. 12).

Od początku coś w tej historii narasta, wzbiera, gotuje się, aż do przeczuwanego przez dłuższy czas momentu kulminacyjnego. Narracja została przepełniona kontrastami, napięciami, gwałtownymi tarciami. „Umierający lekarz” – ten obraz sam w sobie jest w gruncie rzeczy ironią losu, nierozwiązywalną sprzecznością, oksymoronem, który dobrze oddaje życiorys i występki Doktera. Jest takich sprzeczności znacznie więcej: Mauritius to przecież wielokulturowe państwo, w którym mieszają się różne wpływy. Przypomnijmy: Sobnath kończy żywot w Curepipe, ale przez lata mieszkał i praktykował medycynę w Port Luis. Mimo że położone na wyspie o niewielkim obszarze, oba te miasta są jak woda i ogień, jak dwie różne pory roku. Curepipe to „bezustanna jesień” (s. 9), a w Port Luis zawsze panuje „skwar” (s. 16). Gaśnie więc życie Doktera wśród jesiennego chłodu – jego przeszłość była wybuchowa i gorąca, a teraz musi pogodzić się ze zbliżającym się końcem.... Ale trzeba uważać! Można zbyt łatwo wpaść w pułapkę zastawioną przez Devi – chcielibyśmy, być może, zaprzyjaźnić się z Dokterem. Nie ma jednak wątpliwości – to potwór w ludzkiej skórze.

Zrazu można pożałować tego człowieka, ale tylko przez moment – szybko bowiem trzeba dojść do wniosku, że los i tak obszedł się z nim nader łaskawie. Swoją żonę – piękną, młodą, pochodzącą z dobrego domu – Sobnath poznał podczas pokazu sztucznych ogni i tak jak fajerwerki oczarowała go swoimi barwami. Szybko jednak (podobnie jak sztuczne ognie na niebie) płomień miłości zgasł, a pojawiły się trudne do powstrzymania fale przemocy. Bohater wspomina: „Oczarował mnie jej śmiech. I to śmiech ją odczarował. Po ślubie nie byłem zdolny dzielić jej wesołości. Wydawała mi się fałszywa, jak maska zakładana specjalnie po to, żeby ukryć jej liczne wady. Mylący pozór. Kiedy jest się kobietą, kiedy ma stać się matką, nie można już śmiać się w ten sam sposób. Powaga jest niezbędnym aktem godności” (s. 20). Dlaczego Sobnath rości sobie prawo do wypowiadania takich właśnie sądów? Czy chciałby się z czegoś wytłumaczyć? A może podsumowuje swoją biografię świadomy nadchodzącego końca życia?

Sam motyw „łoża śmierci” ma swoje stałe miejsce w literaturze. W tym wypadku można mieć różne skojarzenia – na przykład z powieścią „Kiedy umieram” Williama Faulknera (choć tam umierającą była kobieta, Addie Bundren, a jej losy przedstawiali członkowie rodziny – ona, co charakterystyczne, za życia nie miała swojego głosu, a mówi jedynie „z trumny”). Być może jeszcze lepszym przykładem są narracje w rodzaju „Konającego zwierzęcia” Philipa Rotha czy „Hańby” Johna Maxwella Coetzee’ego (i ze względu na wątki kulturowe, i społeczne, i te związane z relacjami między mężczyznami a kobietami). „Dokter Sobnath” jest przecież ultraskrajną wersją literackiego mizogina – mężczyzny przekonanego o swojej wyższości nad kobietą (i szerzej: wszystkimi kobietami). Dlaczego więc mamy go słuchać? Z jakiego powodu miałby być wiarygodny? Dałoby się postać Doktera interpretować właśnie tak: jego postawa ma czytających oburzać i obrzydzać.

Z posłowia Krzysztofa Jarosza dowiadujemy się jeszcze jednej ważnej rzeczy, która zmienia punkt widzenia na tę lekturę – proza Anandy Devi nie nosi znamion autobiograficzności (życie autorki było zupełnie inne), choć nie znaczy to, że przedstawione w niej sytuacje nie wydarzyły się naprawdę. Nie należy także wszystkiego, co zostało ujęte na kartach „Zielonego sari”, widzieć tylko z punktu widzenia spraw społecznych, kultury i obyczajowości. Należy wziąć pod uwagę także „czynnik twórczy”, przeżycia, biografie i autobiografie, literackie przekładanie tego, co własne (przeżywane i obserwowane), na materię literatury – charakterystyczny język wypowiedzi.

Wracając do akcji powieści. Pierwszy wybuch przemocy jest równie brutalny, co zaskakujący. Idzie o jedzenie, którego – jak twierdzi Sobnath – nie da się przełknąć. Wymarzył sobie kobietę doskonałą, piękną, usłużną i oczywiście dobrze gotującą. Jego oczekiwania okazały się wstępem do trwającego przez dłuższy czas horroru domowego nękania – fizycznego i psychicznego. „Postawiła przede mną smrodliwy posiłek. Spoglądając na kleistą masę białego, rozgotowanego ryżu i spalonej na węgiel soczewicy, osłupiałem ze zdumienia, że mogła w ogóle pomyśleć, bym mógł to tknąć” (s. 22). Dalszy przebieg wypadków jest szybki – Sobnath, w przypływie impulsu, łapie dziewczynę za włosy i zaczyna raz po raz uderzać jej głową w stół. Najbardziej przerażające jest to, że sprawia mu to przyjemność – jeszcze bardziej przeraża jej bezsilność, brak reakcji i możliwości obrony. Skąd tak gwałtowny obrót sprawy? Dlaczego Sobnath w jednej chwili zdecydował się dotkliwie pobić żonę? Co nim kierowało? Jakie miał powody: psychologiczne, społeczne, wynikające z kultury i czasów, w jakich oboje żyli? Trudno na te pytania odpowiedzieć, choć bohater zdaje się przekazywać nam, przy każdej okazji, swoją wersję odpowiedzi. W jednym zdaniu można ją ująć tak: Sobnath jest przede wszystkim mężczyzną i w jego mniemaniu ten fakt wszystko z naddatkiem tłumaczy.

Tego rodzaju sytuacji, ujawniających pokłady niechęci, agresji i przemocy, Devi opisuje znacznie więcej – brutalność wobec żony, córki, a potem także wnuczki (nawet na łożu śmierci!) wylewa się strumieniami. Nawet jeśli przemoc nie jest „uczyniona”, to przyjmuje postać „wypowiedzianą”, która działa nie mniej silnie. I każdy z tych momentów powinien rodzić pytania: o źródła tej przemocy, o powody, jakie skrywa w swoim umyśle bohater, o jego skomplikowaną motywację (albo jej brak). W takich chwilach jednak – takie mam przeczucie! – należy zatrzymać się na moment i stwierdzić tak: być może nie należy tłumaczyć źródeł czy motywacji jakiejkolwiek przemocy, ponieważ w ten sposób niejako usprawiedliwia się jej istnienie.

Nie chodzi mi jednak o to, żeby istnieniu przemocy zaprzeczać – raczej o to, żeby nie argumentować jej używania. Można przecież powiedzieć: Sobnath pochodził – jak przypuszczamy – z niższej kasty niż jego żona. „Denerwowała” go swoim zachowaniem, kokietowaniem, uwodzeniem. On chciał nie tyle kobiety, partnerki, co właśnie określonej roli społecznej, „żony”, wykonującej prace domowe, gotującej, sprzątającej, kiedy on, „Dokter Sobnath”, wykonuje ciężką i wyczerpującą pracę w służbie społeczeństwu. Czy w ten sposób da się wytłumaczyć tę wzbierającą falę przemocy? Być może – to tylko jeden z wielu pomysłów interpretacyjnych. Czy jednak w ten sposób nie usprawiedliwiam „Doktera-tyrana”? W pewnym sensie tak – i jak sądzę o to chodziło autorce, żeby za każdym razem (mimo naszej głęboko zakorzenionej hermeneutycznej pokusy) wywołać w nas, wszystkich czytających, uczucie pewnej niechęci do tłumaczenia (samym sobie) powodów tych najbardziej brutalnych zachowań bohatera. Scena kulminacyjna jest nie mniej poruszająca niż wszystkie poprzednie – dość powiedzieć, że towarzyszy jej milczące przerażenie bezimiennej bohaterki powieści. „To nie dlatego, że wysypałem jej garnek ryżu na głowę. Nie dlatego umarła. Nikt mi nie uwierzy” – próbuje wyjaśniać Dokter (s. 91).

Przemoc nie jest jedynym tematem tej powieści, choć od niej i do niej wszystko prowadzi. Wielokulturowy Mauritius jest źródłem innych społecznych i politycznych zagadnień, takich jak wpływy kolonialne, kontakty międzyludzkie, relacje ludzi i zwierząt. Dokter Sobnath, między innymi, „leczy” śmiertelnie ranną krowę: „Bardzo prędko wbiłem igłę w żyłę, wstrzykuję jej do krwi dawkę morfiny, mając nadzieję, że to pozwoli jej umrzeć trochę szybciej i już więcej nie cierpieć. Pozostaję przy niej do chwili, gdy jej spalone nocą oczy się zamykają” (s. 100). Czy naprawdę jest zdolny do empatii, której nie okazuje żonie, czy bawi się w Boga, decydującego o życiu i umieraniu? Czy nie tak samo łatwo podejmuje decyzję o zabiciu krowy i żony?

Na samym końcu „Zielonego sari” czytamy/słyszymy, ujęty kursywą, głos jakby znad łoża śmierci bohatera, który właśnie dokonał żywota i już nic, na szczęście, nie powie. Czy to głos odautorski, będący ponad tą historią, ostateczny, oskarżycielski, nie znoszący sprzeciwu? Mówi on tak: „Jest tylko jedno słowo oznaczające przemoc, ojcze, mówi. Tym słowem jest przemoc” (s. 204).

Zło jest złem, przemoc przemocą, a stary umierający mizogin po prostu starym umierającym mizoginem. I tego nie trzeba nikomu dobitniej przekazywać.
Ananda Devi: „Zielone sari”. Przeł. i posłowiem opatrzył Krzysztof Jarosz. Wydawnictwo w Podwórku. Gdańsk 2018.