Marek S. Bochniarz, Elżbieta Jabłońska,
JAK CAŁKOWICIE ZNIKNĄĆ (JABŁOŃSKA: 'ZNIKAJĄC'. TRANSFORMACJA SZTUKI)
A
A
A
Wystawa Elżbiety Jabłońskiej „Znikając” w Trafostacji Sztuki w Szczecinie dotyczy uniwersalnej, ogólnoludzkiej kwestii „nie wszystek umrę” w jej pozornie negatywnym wariancie. Tytułowe znikanie, zacieranie po sobie wszelkich śladów, stopniowe zamieranie artystka afirmuje, z lekkim uśmiechem odsuwając od siebie złudny imperatyw istnienia poprzez bezustanną, kompulsywną działalność i tworzenie.
Do takich gestów Jabłońską musiało zachęcić miejsce zamieszkania: w Kozielcu nad Wisłą. Żywioł wielkiej, monotonnie płynącej rzeki może oddziaływać na nas uspokajająco, wprawiać w stan bliski katatonii, a czasem – jak w przypadku artystki – naturalnie nakierowywać na zdystansowane myślenie o dotychczasowej działalności, a może istnieniu człowieka jako takim.
„Można powiedzieć, że przepadłam nad tą rzeką, że stała się ona moją obsesją, że to miejsce mnie wchłonęło” – pisze Jabłońska. W „Znikając” podejmuje myśli bliskie filozofii buddyjskiej, a zwłaszcza obecnej w niej logiki absolutnie sprzecznej samotożsamości. Przejawia się ona w enigmatycznych opowieściach typu koany, stanowiących dla odbiorcy rodzaj zagadki do rozwiązania. W jednej z nich młody chłopak ćwiczy się w strzelaniu z łuku i z czasem osiąga coraz bardziej imponujące rezultaty. Największym sukcesem zdaje się wypuszczenie strzały z łuku nieistniejącego i zabicie w ten sposób ptaka, lecz na starość mistrz zupełnie odrzuca tak agresywne działanie. Osiąga prawdziwe mistrzostwo, „strzelając bez strzelania” i zapominając, czym jest w ogóle łuk. Gdy widzi ten przedmiot po wielu latach – nie jest go w stanie już rozpoznać.
Wystawa Elżbiety Jabłońskiej, do której zaprosiła też inne artystki (miast zagarnąć przestrzeń, oddała pola, ustąpiła miejsca), właśnie tak powinna być czytana – jako metarefleksja na temat sztuki, bycia artystką i aktu tworzenia. Zatem same prace, choć fascynujące i bardzo inspirujące, stanowią tylko część ekspozycji. Reszta jest brakiem, pustą przestrzenią, próżnią, wstrzymaniem się od działania, zatrzymaniem spojrzenia, kontemplacją, namysłem przed i po akcji twórczej. W niedzielne popołudnie spędziłem w Trafo kilka godzin, starając się choć trochę ukraść, pożyczyć te stany i obserwowałem nerwową, kilkuminutową wizytę młodego chłopaka, którego agresywne „wtargnięcie” do centrum sztuki współczesnej było w tym kontekście zabawne, a zarazem pokazywało, że odbiorca nie ma dziś czasu na sztukę wymagająca czasu, a patrząc szerzej – nie rozumie, że artystka tego czasu potrzebuje też na pracę intelektualną poprzedzającą fizyczne działanie i stanowiącą nierzadko większą, choć niewidzialną część procesu twórczego.
Jabłońska ironicznie też traktuje kwestię naiwnego pragnienia stworzenia sztuki nieśmiertelnej, proponując w zamian dzieła znikające. To zabieranie, rozbieranie ekspozycji było w tym przypadku potencjalnie możliwe i praktycznie wykonalne. Symbolem wystawy pozostanie bez wątpienia wielka instalacja site-specific „Nicość jest wszystkim czego nie ma” w piwnicy Trafo, gdzie artystka umieściła na postumencie plik kartek, do którego trzeba było przejść przez drewniany labirynt. Dopiero wtedy mogliśmy przeczytać wiersz jej syna z czasów dzieciństwa poświęcony nicości. Luźno leżące kartki kusiły – gdyby ująć ze stosu odpowiednią ilość, to wyciśnięte słowa stałyby się coraz mniej widoczne, by w końcu ustąpić jednolitej bieli niezapisanego papieru. Czytając tekst, uświadamialiśmy też powoli sobie, że drewniany labirynt jest złożony z liter, a te tworzą słowa i fragmenty słów wiersza. Były zbyt wielkie, aby na pierwszy rzut oka stanowić przekaz.
„Zniknąć” nie musi też wcale oznaczać stopniowego ograniczania liczby – może być nadprodukcją. Obsesyjność stałego dokumentowania, uwieczniania bezustannych przemian Wisły jest widoczna w pracy Jabłońskiej „W788”: w niewielkim, klaustrofobicznym pokoiku ściany pokrywa 400 zdjęć kozieleckiego krajobrazu z dominującą w nim rzeką. To zaledwie wybór większej całości – oddający potrzebę uwieczniania stale zmieniającej się Wisły. Pozornie sprawia wrażenie banalnego gestu, który mógłby wykonać każdy (tą rzeką mogłoby być choćby dziecko). Jest w nim jednak coś perfidnego – bo żadne ze zdjęć nie oddaje fizycznego odczucia przebywania obok żywiołu, w relacji z którym nasze istnienie jest nikłe, wręcz niezauważalne. W tej przestrzeni leżał też tablet na stole, na którym można było obejrzeć półgodzinne wideo „Znikając”. Obraz stanowi rzeka – jej szum jest tłem dla nagranej rozmowy, którą Jabłońska prowadziła z kuratorką Emilią Orzechowską za pomocą e-maili. Ten wywiad-rzeka trafił do zeszytu „Znikając”, z tym że każda kolejna strona jest w nim jaśniejsza, aż wreszcie tekst ustępuje pustym kartkom. Czy to zaproszenie do podjęcia wyzwania postawionego nam przez artystkę, do zapełnienia tej przestrzeni własnymi słowami? Nie wiem, ale jak brałem sztukę ze stosiku czułem się jak ktoś rozbierający ekspozycję i zabierający jej cząstkę do domu.
W Kozielcu źle działa Internet, połączenia telefoniczne też wypadają kiepsko. Od ubiegłego roku sołectwa Strzelce Dolne, Strzelce Górne, Gądecz, Włóki, Trzęsacz, Kozielec i Nekla korzystają z czterech linii miejskich MZK, lecz trasy autobusów nie łączą się w całość i nie ma sposobu, aby człowiek bez własnego samochodu dotarł do Kozielca z pobliskiej Bydgoszczy. Dlatego poniższy wywiad przeprowadziłem z artystką drogą e-mailową.
Marek S. Bochniarz: Na wystawie znajduje się zestaw 400 zdjęć natury otaczającej Panią w Kozielcu, „W788”, zapełniający ściany niewielkiej, osobnej sali. Fotografie trochę przytłaczają odbiorcę – pokazuje Pani na nich prostą, bezpretensjonalną czynność fotografowania tego, co nas wzrusza: „kiczowate” zachody słońca, zmiany pór roku czy pór dnia itd. Czy oddaje Pani w ten sposób to, jak Kozielec wzrusza na co dzień, gdy mieszka się przy rzece i czuje jej ogrom – że nie sposób przestać to bezustannie uwieczniać, rejestrować?
Elżbieta Jabłońska: Od 10 lat, w nieustannym zachwycie, obserwuję otaczającą mnie przestrzeń. Z jednej strony staje się ona moją inspiracją, z drugiej strony osadza mocno w realiach, radykalnie dystansując.
Kilkaset zdjęć, które w aranżacji kuratorki Emilii Orzechowskiej wypełniają maleńką, piwniczną przestrzeń, to zaledwie część mojego prywatnego archiwum. Traktuję je jako rodzaj notatki powstałej z potrzeby nieustannego dokumentowania rzeczywistości, kompulsywnego zapisywania tego co najbliżej. Powtarzające się, prawie niezmienione kadry to właściwie wyraz mojej bezradności wobec banalnego, kiczowatego, a jednocześnie prawdziwego piękna, które mnie otacza. To także „odmienianie” tego najbliższego krajobrazu przez przypadki, rodzaj fotograficznej deklinacji.
W 2009 roku realizowałam wystawę, właściwie projekt kuratorski w łódzkim Muzeum Sztuki. Budując ekspozycję w oparciu o zbiory muzealne, jako tytułu wystawy, użyłam fragmentu wiersza Juliana Przybosia: „Powtarzam je by doścignąć…”. To sformułowanie, użyte przez poetę blisko związanego ze Strzemińskim, pojawiło się w kontekście jego dialogu z literaturą romantyczną. Myślę, że jest wciąż aktualne i wyjątkowo adekwatne do mojej maniakalnej potrzeby fotografowania wciąż tych samych fragmentów pejzażu.
M.B.: Na wystawie „Znikając” jest też praca wideo, na której mówi Pani w rozmowie z kuratorką o tym, jak po przybyciu do Kozielca poczuła się Pani pochłonięta przez rzekę i naturę. Czy to wideo, jak i cała ekspozycja, dotyka też w pewien sposób potencjalnej sytuacji w przyszłości, gdy ktoś, kto dotychczas tworzył – stopniowo przestanie i pogrąży się w stanie trwania, np. kontemplując naturę, i ostatecznie „zniknie” jako artystka?
E. J.: Tak, jak najbardziej. To byłaby sytuacja idealna. Rzeczywistość ma w sobie potencjał silnie anektujący. Zresztą większość moich prac balansuje na krawędzi pomiędzy sztuką a rzeczywistością. Mam też wrażenie, że zawsze zajmowałam się bardziej życiem niż sztuką, choć może są to przestrzenie, które na tyle mocno się przenikają, że tworzą trudną do rozdzielenia jedność. Jednak tytułowe Znikając dotyczy obu tych sfer, ze szczególnym akcentem na życie w ogóle.
M.B.: Czyli byłaby Pani zupełnie inną artystką, gdyby nie mieszkała z rodziną w Kozielcu?
E. J.: Z pewnością. Byłabym inną artystką we wszystkich innych okolicznościach, które można mnożyć bez końca. Indywidualne, prywatne doświadczenie ma nie tylko wpływ na tworzoną sztukę, często staje się zasadniczym motorem moich działań. Jest przestrzenią, która generuje potrzebę refleksji, a czasem konkretnej reakcji, odpowiedzi nie wprost, lecz przy użyciu odmiennego języka.
Znaczna część moich prac powstała w efekcie konfrontacji z rzeczywistością, a w związku z tym, że rzeczywistość podlega ciągłym zmianom, mam wrażenie bycia w nieustającym procesie, który wciąż na nowo kształtuje mnie i moją sztukę.
M.B.: Czy mogłaby Pani przybliżyć pomysł programu rezydencyjnego w Kozielcu, w ramach którego wybrane artystki i artyści zostaną zaproszeni do tygodniowego pobytu w domku niedaleko Pani domu? Mam poczucie, że ta inicjatywa to z jednej strony zaproszenie do bliskiego spotkania, a zarazem próba wyznaczenia jakiejś granicy – stąd budowa osobnego domku – trochę jak dla stróża. I czy jest trochę tak, że nie tyle oferuje Pani miejsce, co możliwość doświadczenia takiego przeżywania świata, które jest Pani udziałem?
E. J.: Pomysł stworzenia miejsca, które byłoby udostępnione osobom zajmującym się tworzeniem (niezależnie od dziedziny), powstał w momencie przeprowadzki na wieś. Sporo czasu zajęło mi jednak zebranie środków i wygospodarowanie energii na budowę tej niezależnej przestrzeni, która ma pełnić również kilka innych funkcji. Jest to domek o powierzchni 40 metrów kwadratowych, w pełni wyposażony i przystosowany do samodzielnego funkcjonowania. Zupełnie autonomiczny, co jest jego zdecydowanym atutem zarówno dla zaproszonych gości, jak i dla mnie jako gospodyni. Tegoroczny program rezydencyjny powstał dzięki współpracy z Trafostacją Sztuki w kontekście wystawy „Znikając” i stanowi jej istotną część. W związku z tym, że jest to początek tej rezydencyjnej inicjatywy, a także początek funkcjonowania tej przestrzeni zakładam, że może zdarzyć się wszystko. Udostępniając miejsce, zależy mi przede wszystkim na podzieleniu się tym, co aktualnie stanowi moją najbliższą rzeczywistość, prostotą natury i tym wspomnianym już kiczowatym pięknem, które obezwładnia, doliną Wisły, która rozciąga się na przestrzeni kilometrów, historią tego miejsca, ciszą, czasem i chwilowa samotnością.
M.B.: Z niepokojem czyta się wiersz, który Pani syn Antek napisał w wieku ośmiu lat: „Nicość jest wszystkim czego niema, a wszystko co istnieje jest nicością. Nicość można poruwnać do wiru wciągającego bez ustanku”. Czy w tym tekście też przejawia się to bliskie sąsiedztwo Wisły, które prowokuje do takich dość skrajnych rozmyślań?
E.J.: Antoni zapisał ten tekst prawie 14 lat temu w zupełnie innych okolicznościach, w zupełnie innym miejscu, wobec innych sytuacji. Znalazłam go jakiś czas temu i bardzo mnie zachwycił. Próbowaliśmy zbadać źródła jego pochodzenia, ale nie jest to takie łatwe. Być może jest to rodzaj cytatu, jednak poddanego dość radykalnej modyfikacji.
Sama treść wydaje mi się podstawowa i nie wzbudza zupełnie mojego niepokoju. Jest rozmyślaniem nad sensem, które mam wrażenie przydarza się niezależnie od miejsca.
Decydując się na pracę z tekstem, zazwyczaj używam fragmentów, słowa, frazy, które znajduję w przestrzeni publicznej czy w domowych archiwach. Nie poddaję tego materiału właściwie żadnej obróbce, natomiast koncentruję się na formie, która czasem działa wzmacniająco.
Do takich gestów Jabłońską musiało zachęcić miejsce zamieszkania: w Kozielcu nad Wisłą. Żywioł wielkiej, monotonnie płynącej rzeki może oddziaływać na nas uspokajająco, wprawiać w stan bliski katatonii, a czasem – jak w przypadku artystki – naturalnie nakierowywać na zdystansowane myślenie o dotychczasowej działalności, a może istnieniu człowieka jako takim.
„Można powiedzieć, że przepadłam nad tą rzeką, że stała się ona moją obsesją, że to miejsce mnie wchłonęło” – pisze Jabłońska. W „Znikając” podejmuje myśli bliskie filozofii buddyjskiej, a zwłaszcza obecnej w niej logiki absolutnie sprzecznej samotożsamości. Przejawia się ona w enigmatycznych opowieściach typu koany, stanowiących dla odbiorcy rodzaj zagadki do rozwiązania. W jednej z nich młody chłopak ćwiczy się w strzelaniu z łuku i z czasem osiąga coraz bardziej imponujące rezultaty. Największym sukcesem zdaje się wypuszczenie strzały z łuku nieistniejącego i zabicie w ten sposób ptaka, lecz na starość mistrz zupełnie odrzuca tak agresywne działanie. Osiąga prawdziwe mistrzostwo, „strzelając bez strzelania” i zapominając, czym jest w ogóle łuk. Gdy widzi ten przedmiot po wielu latach – nie jest go w stanie już rozpoznać.
Wystawa Elżbiety Jabłońskiej, do której zaprosiła też inne artystki (miast zagarnąć przestrzeń, oddała pola, ustąpiła miejsca), właśnie tak powinna być czytana – jako metarefleksja na temat sztuki, bycia artystką i aktu tworzenia. Zatem same prace, choć fascynujące i bardzo inspirujące, stanowią tylko część ekspozycji. Reszta jest brakiem, pustą przestrzenią, próżnią, wstrzymaniem się od działania, zatrzymaniem spojrzenia, kontemplacją, namysłem przed i po akcji twórczej. W niedzielne popołudnie spędziłem w Trafo kilka godzin, starając się choć trochę ukraść, pożyczyć te stany i obserwowałem nerwową, kilkuminutową wizytę młodego chłopaka, którego agresywne „wtargnięcie” do centrum sztuki współczesnej było w tym kontekście zabawne, a zarazem pokazywało, że odbiorca nie ma dziś czasu na sztukę wymagająca czasu, a patrząc szerzej – nie rozumie, że artystka tego czasu potrzebuje też na pracę intelektualną poprzedzającą fizyczne działanie i stanowiącą nierzadko większą, choć niewidzialną część procesu twórczego.
Jabłońska ironicznie też traktuje kwestię naiwnego pragnienia stworzenia sztuki nieśmiertelnej, proponując w zamian dzieła znikające. To zabieranie, rozbieranie ekspozycji było w tym przypadku potencjalnie możliwe i praktycznie wykonalne. Symbolem wystawy pozostanie bez wątpienia wielka instalacja site-specific „Nicość jest wszystkim czego nie ma” w piwnicy Trafo, gdzie artystka umieściła na postumencie plik kartek, do którego trzeba było przejść przez drewniany labirynt. Dopiero wtedy mogliśmy przeczytać wiersz jej syna z czasów dzieciństwa poświęcony nicości. Luźno leżące kartki kusiły – gdyby ująć ze stosu odpowiednią ilość, to wyciśnięte słowa stałyby się coraz mniej widoczne, by w końcu ustąpić jednolitej bieli niezapisanego papieru. Czytając tekst, uświadamialiśmy też powoli sobie, że drewniany labirynt jest złożony z liter, a te tworzą słowa i fragmenty słów wiersza. Były zbyt wielkie, aby na pierwszy rzut oka stanowić przekaz.
„Zniknąć” nie musi też wcale oznaczać stopniowego ograniczania liczby – może być nadprodukcją. Obsesyjność stałego dokumentowania, uwieczniania bezustannych przemian Wisły jest widoczna w pracy Jabłońskiej „W788”: w niewielkim, klaustrofobicznym pokoiku ściany pokrywa 400 zdjęć kozieleckiego krajobrazu z dominującą w nim rzeką. To zaledwie wybór większej całości – oddający potrzebę uwieczniania stale zmieniającej się Wisły. Pozornie sprawia wrażenie banalnego gestu, który mógłby wykonać każdy (tą rzeką mogłoby być choćby dziecko). Jest w nim jednak coś perfidnego – bo żadne ze zdjęć nie oddaje fizycznego odczucia przebywania obok żywiołu, w relacji z którym nasze istnienie jest nikłe, wręcz niezauważalne. W tej przestrzeni leżał też tablet na stole, na którym można było obejrzeć półgodzinne wideo „Znikając”. Obraz stanowi rzeka – jej szum jest tłem dla nagranej rozmowy, którą Jabłońska prowadziła z kuratorką Emilią Orzechowską za pomocą e-maili. Ten wywiad-rzeka trafił do zeszytu „Znikając”, z tym że każda kolejna strona jest w nim jaśniejsza, aż wreszcie tekst ustępuje pustym kartkom. Czy to zaproszenie do podjęcia wyzwania postawionego nam przez artystkę, do zapełnienia tej przestrzeni własnymi słowami? Nie wiem, ale jak brałem sztukę ze stosiku czułem się jak ktoś rozbierający ekspozycję i zabierający jej cząstkę do domu.
W Kozielcu źle działa Internet, połączenia telefoniczne też wypadają kiepsko. Od ubiegłego roku sołectwa Strzelce Dolne, Strzelce Górne, Gądecz, Włóki, Trzęsacz, Kozielec i Nekla korzystają z czterech linii miejskich MZK, lecz trasy autobusów nie łączą się w całość i nie ma sposobu, aby człowiek bez własnego samochodu dotarł do Kozielca z pobliskiej Bydgoszczy. Dlatego poniższy wywiad przeprowadziłem z artystką drogą e-mailową.
Marek S. Bochniarz: Na wystawie znajduje się zestaw 400 zdjęć natury otaczającej Panią w Kozielcu, „W788”, zapełniający ściany niewielkiej, osobnej sali. Fotografie trochę przytłaczają odbiorcę – pokazuje Pani na nich prostą, bezpretensjonalną czynność fotografowania tego, co nas wzrusza: „kiczowate” zachody słońca, zmiany pór roku czy pór dnia itd. Czy oddaje Pani w ten sposób to, jak Kozielec wzrusza na co dzień, gdy mieszka się przy rzece i czuje jej ogrom – że nie sposób przestać to bezustannie uwieczniać, rejestrować?
Elżbieta Jabłońska: Od 10 lat, w nieustannym zachwycie, obserwuję otaczającą mnie przestrzeń. Z jednej strony staje się ona moją inspiracją, z drugiej strony osadza mocno w realiach, radykalnie dystansując.
Kilkaset zdjęć, które w aranżacji kuratorki Emilii Orzechowskiej wypełniają maleńką, piwniczną przestrzeń, to zaledwie część mojego prywatnego archiwum. Traktuję je jako rodzaj notatki powstałej z potrzeby nieustannego dokumentowania rzeczywistości, kompulsywnego zapisywania tego co najbliżej. Powtarzające się, prawie niezmienione kadry to właściwie wyraz mojej bezradności wobec banalnego, kiczowatego, a jednocześnie prawdziwego piękna, które mnie otacza. To także „odmienianie” tego najbliższego krajobrazu przez przypadki, rodzaj fotograficznej deklinacji.
W 2009 roku realizowałam wystawę, właściwie projekt kuratorski w łódzkim Muzeum Sztuki. Budując ekspozycję w oparciu o zbiory muzealne, jako tytułu wystawy, użyłam fragmentu wiersza Juliana Przybosia: „Powtarzam je by doścignąć…”. To sformułowanie, użyte przez poetę blisko związanego ze Strzemińskim, pojawiło się w kontekście jego dialogu z literaturą romantyczną. Myślę, że jest wciąż aktualne i wyjątkowo adekwatne do mojej maniakalnej potrzeby fotografowania wciąż tych samych fragmentów pejzażu.
M.B.: Na wystawie „Znikając” jest też praca wideo, na której mówi Pani w rozmowie z kuratorką o tym, jak po przybyciu do Kozielca poczuła się Pani pochłonięta przez rzekę i naturę. Czy to wideo, jak i cała ekspozycja, dotyka też w pewien sposób potencjalnej sytuacji w przyszłości, gdy ktoś, kto dotychczas tworzył – stopniowo przestanie i pogrąży się w stanie trwania, np. kontemplując naturę, i ostatecznie „zniknie” jako artystka?
E. J.: Tak, jak najbardziej. To byłaby sytuacja idealna. Rzeczywistość ma w sobie potencjał silnie anektujący. Zresztą większość moich prac balansuje na krawędzi pomiędzy sztuką a rzeczywistością. Mam też wrażenie, że zawsze zajmowałam się bardziej życiem niż sztuką, choć może są to przestrzenie, które na tyle mocno się przenikają, że tworzą trudną do rozdzielenia jedność. Jednak tytułowe Znikając dotyczy obu tych sfer, ze szczególnym akcentem na życie w ogóle.
M.B.: Czyli byłaby Pani zupełnie inną artystką, gdyby nie mieszkała z rodziną w Kozielcu?
E. J.: Z pewnością. Byłabym inną artystką we wszystkich innych okolicznościach, które można mnożyć bez końca. Indywidualne, prywatne doświadczenie ma nie tylko wpływ na tworzoną sztukę, często staje się zasadniczym motorem moich działań. Jest przestrzenią, która generuje potrzebę refleksji, a czasem konkretnej reakcji, odpowiedzi nie wprost, lecz przy użyciu odmiennego języka.
Znaczna część moich prac powstała w efekcie konfrontacji z rzeczywistością, a w związku z tym, że rzeczywistość podlega ciągłym zmianom, mam wrażenie bycia w nieustającym procesie, który wciąż na nowo kształtuje mnie i moją sztukę.
M.B.: Czy mogłaby Pani przybliżyć pomysł programu rezydencyjnego w Kozielcu, w ramach którego wybrane artystki i artyści zostaną zaproszeni do tygodniowego pobytu w domku niedaleko Pani domu? Mam poczucie, że ta inicjatywa to z jednej strony zaproszenie do bliskiego spotkania, a zarazem próba wyznaczenia jakiejś granicy – stąd budowa osobnego domku – trochę jak dla stróża. I czy jest trochę tak, że nie tyle oferuje Pani miejsce, co możliwość doświadczenia takiego przeżywania świata, które jest Pani udziałem?
E. J.: Pomysł stworzenia miejsca, które byłoby udostępnione osobom zajmującym się tworzeniem (niezależnie od dziedziny), powstał w momencie przeprowadzki na wieś. Sporo czasu zajęło mi jednak zebranie środków i wygospodarowanie energii na budowę tej niezależnej przestrzeni, która ma pełnić również kilka innych funkcji. Jest to domek o powierzchni 40 metrów kwadratowych, w pełni wyposażony i przystosowany do samodzielnego funkcjonowania. Zupełnie autonomiczny, co jest jego zdecydowanym atutem zarówno dla zaproszonych gości, jak i dla mnie jako gospodyni. Tegoroczny program rezydencyjny powstał dzięki współpracy z Trafostacją Sztuki w kontekście wystawy „Znikając” i stanowi jej istotną część. W związku z tym, że jest to początek tej rezydencyjnej inicjatywy, a także początek funkcjonowania tej przestrzeni zakładam, że może zdarzyć się wszystko. Udostępniając miejsce, zależy mi przede wszystkim na podzieleniu się tym, co aktualnie stanowi moją najbliższą rzeczywistość, prostotą natury i tym wspomnianym już kiczowatym pięknem, które obezwładnia, doliną Wisły, która rozciąga się na przestrzeni kilometrów, historią tego miejsca, ciszą, czasem i chwilowa samotnością.
M.B.: Z niepokojem czyta się wiersz, który Pani syn Antek napisał w wieku ośmiu lat: „Nicość jest wszystkim czego niema, a wszystko co istnieje jest nicością. Nicość można poruwnać do wiru wciągającego bez ustanku”. Czy w tym tekście też przejawia się to bliskie sąsiedztwo Wisły, które prowokuje do takich dość skrajnych rozmyślań?
E.J.: Antoni zapisał ten tekst prawie 14 lat temu w zupełnie innych okolicznościach, w zupełnie innym miejscu, wobec innych sytuacji. Znalazłam go jakiś czas temu i bardzo mnie zachwycił. Próbowaliśmy zbadać źródła jego pochodzenia, ale nie jest to takie łatwe. Być może jest to rodzaj cytatu, jednak poddanego dość radykalnej modyfikacji.
Sama treść wydaje mi się podstawowa i nie wzbudza zupełnie mojego niepokoju. Jest rozmyślaniem nad sensem, które mam wrażenie przydarza się niezależnie od miejsca.
Decydując się na pracę z tekstem, zazwyczaj używam fragmentów, słowa, frazy, które znajduję w przestrzeni publicznej czy w domowych archiwach. Nie poddaję tego materiału właściwie żadnej obróbce, natomiast koncentruję się na formie, która czasem działa wzmacniająco.
Elżbieta Jabłońska. „Znikając” z gościnnym udziałem: K. Freino, L. Piskorska, A. Sojak-Borodo, N. Wiśniewska. „Trafostacja Sztuki”. Szczecin 7.03-5.05.2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |