ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 czerwca 12 (372) / 2019

Krystian Wojcieszuk,

KORTYZOL (MICHEL HOUELLEBECQ: 'SEROTONINA')

A A A
Jeśli życie nauczyło mnie czegokolwiek, to tego, że idealiści i ich akademicka odmiana, czyli teoretycy (literatury, przekładu, polityki, ekonomii), są nieskuteczni i należy ich traktować albo z dobrotliwym politowaniem, albo z ostrożnością i podejrzliwością. Mam na myśli teoretyków pozbawionych odwagi bycia praktykami (pisarzami, tłumaczami, aktywistami politycznymi, przedsiębiorcami). Owi teoretycy tworzą (lub częściej – pożyczają od innych) myślowe kategorie, głównie po to, żeby uzasadnić swoje granty i synekury. Naturalnie, takie pojęcia, jak narracja lub np. afekt mogą się przydać na maturze czy studiach doktoranckich, ale jakakolwiek szersza publiczność literacka jest na nie głęboko obojętna.

Podpisanie własnym imieniem i nazwiskiem (lub pseudonimem, z którym autor[ka] jest powszechnie kojarzony/-a) książki powinno być według mnie traktowane z równą powagą, jak wzięcie na siebie odpowiedzialności za atak terrorystyczny – jako świadoma i nieodwracalna deklaracja. Zatem na początek ostrzeżenie dla (nad)wrażliwych: poniżej zamierzam uprawiać wulgarny biografizm i pisać o autorach tak, jakby mówili do nas (niezależnie od faktycznych form gramatycznych) w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Tych, którzy piszą zawodowo o polityce czy gospodarce, zachęcam do takiego samego podejścia. W spadającym samolocie nie ma ironistów.

Serotonina

Wyobraźmy sobie teraz człowieka (niech to będzie mężczyzna), który zapada na depresję (ciężkie zaburzenie depresyjne, MDD) jakieś kilkanaście albo i kilkadziesiąt lat temu, czyli „zanim stało się to modne”. Przez pewien okres ma wrażenie, że trafił do doskonale spersonalizowanej wersji Piekła. Nie należy jednak do osób wykluczonych społecznie; lekarz pierwszego kontaktu szczęśliwie odsyła go do kompetentnego psychiatry, a ten z kolei zapisuje mu lek z grupy SSRI. Pacjent zaczyna interesować się swoją chorobą i szuka informacji na temat tabletek, które od tej pory ma łykać codziennie. Znaczenie akronimu SSRI udaje mu się rozszyfrować jako „selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny”.

Taki właśnie tytuł, „Serotonina”, nadał Michel Houellebecq swojej najnowszej powieści. Nie użył jednej z nazw emocji, które znamy od dziecka: radość, szczęście, zadowolenie, ani bardziej wyszukanych wyrazów bliskoznacznych: euforia, eudajmonia itd. Nie, Houellebecq wybrał zamiast tego nazwę hormonu/neuroprzekaźnika, którą przeciętny człowiek poznaje dopiero wtedy, gdy ktoś diagnozuje u niego chorobę psychiczną. Pamiętajmy o tym: nowa powieść autora „Mapy i terytorium” nie jest o szczęściu czy ‒ jak chciałby pewien ksiądz, do którego recenzji niedługo wrócę – o Zbawieniu. To powieść o substancjach chemicznych; o fizykalnym czy fizjologicznym aspekcie szczęścia, a także o biernym i wyczerpującym czekaniu na „cud”.

Dokonując swojej autoprezentacji, narrator „Serotoniny” Florent-Claude Labrouste także nie traci czasu na zbędne psychologizowanie; opowiada nam tylko o nowej substancji „o prostszym mechanizmie działania” i nazwie handlowej captorix, która pozwala mu na „powrót do podstawowych rytuałów normalnego życia w rozwiniętym społeczeństwie […] z nową energią” (s. 8). Sygnalizuje tylko, że owa „normalność” w jego wypadku oznacza egzystencjalną klęskę, więc kończy właśnie swe życie w smutku i cierpieniu, mimo ledwie czterdzieści sześciu lat, pełnego konta bankowego i wspomnienia kochających rodziców, którzy jednak nadali mu „pedalskie” imiona… Byłby w życiu bardziej „stanowczy i męski”, a nawet zmieniłby swoje imię na Pierre, ale prócz homofobii i wyparcia emocji jego życie charakteryzują inercja i fatalistyczna wersja religijności: „[…] to Bóg zawsze mną rozporządzał, a ja nie byłem, nigdy nie byłem niczym innym, jak pozbawioną charakteru szmatą” (s. 7–8) – kwituje swoją autocharakterystykę i właściwie reszta powieści jest tylko jej rozwinięciem. Przeczytajcie.

Samej „Serotoniny” nie zamierzam bowiem cytować w tym miejscu zbyt obficie, ponieważ nie chcę „spojlerować”, a Houellebecq – jak wiemy – tkwi w szczegółach. Jeszcze tylko jeden fragment monologu Labrouste’a, po którym przekonamy się, że nie mamy do czynienia z peanem na cześć farmakologii (jakbyśmy nie wiedzieli…): „[…] serotonina to hormon związany z szacunkiem wobec własnej osoby, z poczuciem uznania w łonie grupy. Tyle że jest to hormon wytwarzany w kiszkach, obecny u bardzo wielu stworzeń, łącznie z amebami. A o jakim szacunku wobec własnej osoby może być mowa w przypadku ameby? O jakim poczuciu uznania w łonie grupy?” (s. 90). Czyli jednak tabletki nie pomogą, a właściwie to zaszkodzą. Parafrazując Winstona Churchilla, można powiedzieć, że Florent-Claude Labrouste miał do wyboru depresję i impotencję. Wybrał impotencję, a będzie miał depresję.

Materializm, pogarda dla psychologii i błyskotliwe racjonalizowanie wszystkiego, łącznie z osobistymi dramatami – to oczywiście stałe cechy wypowiedzi autora „Cząstek elementarnych”. Jak zauważył ojciec kilkuletniego Michela Thomasa: „Jego szare komórki pracowały bez chwili przerwy […]. Ale to w życiu nie wystarcza” (z biografii „Michel Houellebecq” pióra Denisa Demonpiona, s. 34). Wystarczyło jednak, by osiągnąć sukces komercyjny i po sześćdziesiątce nadal być nazywanym enfant terrible europejskiej literatury. Myśląc o twórczości powieściowej Michela Houellebecqa, zadaję sobie wciąż pytanie, dlaczego autor dostarczający swoim czytelnikom nie tyle nawet pesymistycznej, ile całkowicie pozbawionej nadziei wizji współczesnego świata, drukowany jest (i czytany!) w setkach tysięcy egzemplarzy. Czy faktycznie chodzi tylko o to, że Europejczycy są zupełnie znudzeni życiem?

W swoim eseju „H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu” Houellebecq pisze, używając mowy pozornie „pozornie zależnej”: „Życie jest bolesne i pełne rozczarowań. W konsekwencji pisanie kolejnych realistycznych powieści jest zbędne. Wiemy już, czego ogólnie spodziewać się po rzeczywistości, i wcale nie mamy ochoty dowiadywać się więcej. […] po zamknięciu książki znowu ogarnia nas lekkie uczucie mdłości, które i tak wywołuje dowolny dzień prawdziwego życia” (s. 29). Mimo to nie poszedł w ślady samotnika z Providence i nie tylko pisze powieści, które można określić jako „z grubsza realistyczne”, lecz także poczynając od debiutanckiego „Poszerzenia pola walki” (1994) podejmuje tematy przemilczane (wypierane?) przez Lovecrafta, czyli seks i pieniądze. Tym, co natomiast łączy Houellebecqa z autorem „W górach szaleństwa”, i co zarazem – moim zdaniem – zdecydowało o literackim sukcesie tego pierwszego, jest jego wyjątkowy talent i nieskończona inwencja w wyrażaniu złości, nienawiści i pogardy. W czasach, w których empatia i „mowa miłości” (nie wspominając już nawet o strywializowanej i zamienionej w mdłe hasło wyborcze „tolerancji”) wychodzą wszystkim uszami i powodują tylko wywracanie oczu, ciężko nam (Europejczykom, Polakom, mężczyznom) znaleźć cywilizowane i akceptowalne ujście dla wspomnianych „negatywnych” uczuć. Bez takiego ujścia może nas w końcu zabić kortyzol.

Sens życia oraz jego brak

Jeśli chodzi o głównego bohatera „Serotoniny”, to nie pomógłby mu nawet autor „Twelve Rules for Life” Jordan Peterson, którego dziarskie poglądy kanadyjskiego self-made mana mogłyby być w dużym stopniu „negatywnym punktem odniesienia” dla tyleż bezwładnej, co uprzywilejowanej egzystencji Labrouste’a. Doktor Peterson sam przez wiele lat zażywał antydepresanty, jest zatwardziałym monogamistą, ufającym sile religijnych mitologii i skuteczności tradycyjnych hierarchii społecznych. Zresztą kanadyjski psychoterapeuta znany jest z tego, że obrazuje swoje poglądy na ludzkość „hierarchią” występująca wśród społeczności homarów. Hipotetyczny poradnik napisany przez Houellebecqa nosiłby natomiast tytuł „Twelve Rules for Non-Life:»Jak zmarnować życie i, ewentualnie, stworzyć jakieś dzieło«”.

Jeśli chodzi o aspekt finansowy, Labrouste żyje na poziomie nieosiągalnym dla kogokolwiek z ludzi, których znam osobiście; to samo notabene dotyczy bardzo houellebecqowskiego bohatera głośnego filmu „Wstyd” w reżyserii Steve’a McQueena, będącego seksoholikiem Brandona Sullivana. Wspominam o tym, żeby podkreślić, że problemy Francuzów nie są naszymi, polskimi problemami – ich wolność (by zmarnować sobie życie lub nie) nie jest wolnością polskiego czytelnika „Serotoniny”. Warto w tym miejscu przypomnieć, że we Francji jeszcze w roku 2011 najpoważniejszym kandydatem na prezydenta Republiki (z ramienia Partii Socjalistycznej) był niejaki Dominique Strauss-Kahn… Ten kraj na pewno nie „sypie się” przez islam, unijną biurokracją czy – niewyobrażalne dla nas – przywileje pracownicze.

Polskim czytelnikom bliżej do „niewolności” opisanej w autobiograficznym „Dzienniku roku Węża” Piotra Siemiona (Wołowiec 2015, Czarne). Siemion opisuje „polskie” centrum handlowe: „Dziewuszki w obcisłym, prosto z solarium, na powyginanych obcasach. Faceci w średnim wieku i w nieświeżych sweterkach, wertujący czasopisma militarne. Jacyś prowincjonalni młodzianie skupieni nad elektroniką. […] Nieskończoność barwnych dóbr, niemająca się nijak do kilku groszaków za pracę. […] w rezultacie mamy społeczeństwo na kolanach, przybite, niezdolne do buntu – wszystko to bez wojska i policji, bez jednego strzału. Wystarczy dać nam dwadzieścia złotych bilonem i wysłać do hipermarketu” (s. 106–107). Labrouste to ten facet w średnim wieku, nagle zainteresowany militariami, który jednak ma bardzo głęboką kieszeń; nie tylko dzięki spadkowi po rodzicach – pracował bowiem w takich „szacownych” firmach, jak np. Monsanto. Mógłby to być kolega Houellebecqa ze studiów agronomicznych, który zamiast głodującym poetą postanowił zostać starzejącym się bon vivantem. Misję tę wykonał w stu procentach. Dlaczego zatem jest nieszczęśliwy?

Po pierwsze, jego niepohamowany apetyt na seksualną „nowość” zaprowadził go w końcu w ślepy zaułek. Houellebecq lubuje się w przedstawianiu i wywracaniu do góry nogami osiąganego przez jego bohaterów stanu płaskiego hedonistycznego „szczęścia”: takim stanem jest właśnie stereotypowy związek mężczyzny w średnim wieku z o wiele młodszą partnerką. W wypadku Labrouste’a jest to dodatkowo egzotyczna, perwersyjna i bogata Japonka – Yuzu. Scharakteryzowana jest jednak w sposób skrajnie pogardliwy, ale – co chyba bardziej istotne – ze swoim narcyzmem, młodością, bezproduktywnością i zblazowaniem doskonale wpasowuje się w świat paryskiej klasy średniej, a może nawet wyższej. Wchodzący od początku „Serotoniny” „w agonalną fazę” związek z Yuzu staje się punktem wyjścia depresji i retrospekcji głównego bohatera. O depresji już pisałem, a jeśli idzie o retrospekcje, to w pamięci zostaje nam głównie wielka miłość bohatera (Camillie), a także męska przyjaźń z Aymerikiem d’Harcourtem, kolegą ze studiów w Agro. Obydwie historie zostały przez Houellebecqa zmyślnie fabularnie sprzężone i to właśnie jest główną zaletą omawianej powieści, a nie – jak chcieliby autorzy bzdurnych recenzji i notek – fakt, że autor „Uległości” rzekomo przewidział ruch „żółtych kamizelek”.

Drugim powodem, dla którego Labrouste ostatecznie stracił poczucie sensu życia, jest jego skrajny konformizm albo, mówiąc inaczej – afirmowanie całą swoją osobą współczesnych wartości Zachodu. O czasach, w których żyjemy (druga dekada XXI wieku, że zaznaczę dla potomności), zwykło się mówić, a właściwie zwykli to robić konserwatywni kabotyni i pozerzy, że jest to epoka upadku wartości. Płonący drewniany dach katedry Notre Dame przyciągnął najbardziej, jak wszyscy pamiętamy, dwa rodzaje ludzi: populistycznych padlinożerców, którzy każde, najmniejsze nawet wydarzenie interpretują dokładnie tak samo („Europy już nie ma!”, „winne lewactwo!”, „islam nas zalewa!”), co oczywiście w najmniejszym stopniu nie świadczy o tym, że ideologiczne bielmo pokryło im nieodwracalnie oczy… Druga grupa ludzi, to tzw. wielki kapitał lub – jak mówią Amerykanie – Big Money. Ci ostatni lekką rączką sypnęli milionami [dosłownie dzisiaj okazało się, że to też było tylko pozerstwo] na odbudowę dachu katedry, mając oczywiście na względzie wyłącznie dobro kulturowego dziedzictwa chrześcijaństwa – religii pobożnego ubóstwa, pokory i samopoświęcenia.

Mam szczere przekonanie, że jednak nie żyjemy w epoce upadku wartości, ale przeciwnie – świat, który codziennie wspólnie budujemy, doskonale swoje wartości zdefiniował i fanatycznie ich broni. A na imię im: pozorna merytokracja, innowacyjność (kiedyś zwana myślą racjonalizatorską) i – last but not least – kult młodości. Rynek pracy zamienił się w bezwzględną maszynkę do mięsa, a jeżeli swojej szansy na nim nie wykorzystasz, będąc osobą młodą (i najlepiej do tego piękną) i wyposażoną we wszelkie możliwe kompetencje twarde i miękkie, to nie wykorzystasz jej już nigdy. Z tym że ów „kult młodości” – jak pokazuje na końcu „Serotoniny” Labrouste, zaczytując się Mannem i Proustem – to wytwór szczytowej fazy kultury europejskiej (konkretnie końca XIX wieku), która już raz się samounicestwiła…

Postacią, która reprezentuje w „Serotoninie” wartości tradycyjne – nie tyle nawet chrześcijańskie, ile judeochrześcijańskie – jest potomek arystokratycznego rodu, wspomniany już kolega głównego bohatera – Aymeric. Spróbujcie, drodzy czytelnicy, zupełnie poważnie spojrzeć na tę postać jak na biblijnego Hioba.

Czy Houellebecq daje na tacę?

Odniesienia do Kościoła katolickiego i Boga pojawiają się w twórczości powieściowej Michela Houellebecqa wielokrotnie; dość przypomnieć Bruna z „Cząstek elementarnych”, seksoholika-swingersa, który podziwiał Jana Pawła II. Stosunek samego autora do Polski i Polaków natomiast, oceniając po jego wypowiedziach w „Porwaniu Michela Houellebecqa” (2014) to coś, co w języku angielskim określa się jako romanticizing (rodzaj naiwnego idealizowania opartego głównie na myśleniu życzeniowym). Ale czy autor „Możliwości wyspy” naprawdę mógłby być naiwnym religijnie polonofilem? Sprawdźmy to na przykładzie „Serotoniny”.

Wspominając pogrzeb swoich rodziców, Labrouste mówi: „[Ksiądz] opowiadał głodne kawałki o doskonałości miłości ziemskiej jako preludium do jeszcze większej doskonałości miłości Bożej. Uważałem za nieprzyzwoite ze strony Kościoła katolickiego, że podejmuje próbę zawłaszczenia ludzi; stając wobec autentycznej miłości, ksiądz powinien się zamknąć […]” (s. 78). „Jestem na przykład pewien, że zakonnicy wydzielają bardzo mało kortyzolu” (s. 306) usłyszy z kolei na końcu od swojego psychiatry. No i mamy też zakończenie powieści, którego oczywiście w tym miejscu nie zdradzę.

Ksiądz Andrzej Draguła w swojej recenzji „Serotoniny” („Więź”, 22 marca 2019) zatytułowanej „Houellebecq dzwoni na Mszę” bierze słowa Labrouste’a za dobrą monetę. Mówiąc wprost, podejrzewam, że pomiędzy uważnymi lekturami kolejnych papieskich adhortacji wspomniany tu teolog mógł utracić nieco zmysłu ironii. Zrekapitulujmy: bohater Houellebecqa to mężczyzna wyczerpany tym, że przez całe życie gonił za przyjemnościami; gdy w końcu stał się impotentem pod wpływem działania leku antydepresyjnego, próbuje innymi sposobami dokonać afirmacji swojej męskości. Ponosi klęskę, więc nazywa siebie samego „szmatą”. Rozumiem, że w takiej sytuacji może się on nadal „szykować do chrztu”?

Co się natomiast tyczy niskiego poziomu kortyzolu wśród zakonników, to polecam lekturę autobiograficznego „Mnicha” Tadeusza Bartosia (Warszawa 2019, Marginesy). Książka ta pokazuje, że Kościół katolicki i reguła zakonna mogą się z pozoru wydawać „wyspą” chroniącą współczesnego człowieka przed bezwzględnym darwinizmem społecznym opisywanym przez Houellebecqa, ale tak naprawdę prowadzą wyłącznie do izolacji, w której jedynie twórczo interpretuje się pewne grzechy i hierarchie „świata zewnętrznego”.

Moim zdaniem ambiwalencja Michela Houellebecqa w kwestiach religii i wiary, której potwierdzenie znaleźć można zresztą w jego biografii, jest absolutnie celowa. To dzięki tej ambiwalencji właśnie – utrzymywanej przez całe dekady – stał się tak poczytnym pisarzem. Bez tej umiejętności byłby co najwyżej teoretykiem.
Michel Houellebecq: Serotonina”. Przeł. Beata Geppert. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2019.