ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (380) / 2019

Katarzyna Szkaradnik,

KUPUJCIE 'LAKIER DO WŁOSÓW'! ('HAIRSPRAY', REŻ. BERNARD SZYC)

A A A
Do najgłośniejszych premier musicalowych w świeżo rozpoczętym sezonie na pewno należy „Hairspray”, który od 7 września gości na deskach Teatru Muzycznego im. D. Baduszkowej w Gdyni. „Najgłośniejszych” z dwóch powodów – po pierwsze, trudno się nie zgodzić z Danielem Wyszogrodzkim (2018: 216), gdy stwierdza, że już od wstępnych taktów „otwierającej spektakl piosenki »Good Morning, Baltimore« aż po finałowe »You Can’t Stop the Beat« z muzyki Marca Shaimana emanuje niesłabnąca energia”. Po drugie, mowa o polskim prawykonaniu tego musicalu, co może nieco dziwić, skoro na samym West Endzie zagrano go przeszło tysiąc razy, a „zagraniczne produkcje posypały się jedna po drugiej – od Buenos Aires po Australię i Tel Awiw” (Wyszogrodzki 2018: 216). Na dodatek mamy do czynienia z ośmiokrotnym zdobywcą prestiżowej nagrody Tony, również w kategorii „najlepszy musical”. Wreszcie warto przypomnieć o zygzakowatej wędrówce: twórcy sztuki – pierwszy raz pokazanej na Broadwayu w 2002 r. – zainspirowali się filmem Johna Watersa „Lakier do włosów” (1988). Z kolei popularność musicalu zadecydowała o powstaniu pięć lat później ekranizacji Adama Shankmana. I to ona jest wersją powszechnie znaną, na co wpłynęło zaangażowanie do niej plejady gwiazd – Michelle Pfeiffer, Christophera Walkena, Johna Travolty czy Zaca Efrona.

Kwestia doboru obsady częściowo wyjaśnia, dlaczego żaden teatr muzyczny w naszym kraju nie podjął się dotąd wystawienia „Hairspray”– wymaga on bowiem od odtwórców niektórych ról określonej powierzchowności, rzadko spotykanej u rodzimych artystów musicalowych. W pierwszej kolejności przed reżyserem Bernardem Szycem, kierownikiem artystycznym gdyńskiej placówki, stanęło zadanie wyszukania aktorki, która spełni warunki przypisane głównej bohaterce, Tracy Turnblad (na ekranie wcieliła się w nią Nikki Blonsky). Dziewczyna ta, pomimo niewątpliwych nadliczbowych kilogramów, musi nie tylko doskonale śpiewać i grać scenicznie, lecz przede wszystkim tańczyć – wszak motywem przewodnim jest show taneczny – a ponadto tryskać wigorem i zarażać optymizmem. Nic dziwnego, że w castingu wytypowano osoby spoza zespołu TM w Gdyni, co więcej, zasadniczo debiutujące w świecie profesjonalnych musicali: Amal Anani, Agatę Walczak i Barbarę Tarczewską. Debiut to tyleż zaszczytny, ile trudny, ponieważ właśnie na Tracy spoczywa główny ciężar aktorski oraz… kondycyjny – wokół niej koncentruje się akcja i jako protagonistka nieczęsto schodzi ona ze sceny. Wydaje się, że szefostwo teatru wybrało do tej roli właściwe wykonawczynie: charyzmatyczne, utalentowane wokalnie i mające spory potencjał. Pierwszą i trzecią mogę tak ocenić na podstawie materiałów dostępnych już (piszę dwa tygodnie po premierze) w Internecie, z autopsji zaś wiem to o Walczak, która wystąpiła w obsadzie 8 września.

Jednak nie tylko znalezienie odpowiedniej Tracy nastręczało trudności. Zapewne gorzej wyglądała sytuacja z kilkunastoosobową „drużyną Maybelle”, czyli czarnoskórą młodzieżą, raz w miesiącu dopuszczaną do programu tanecznego. Nazwiska sugerują wprawdzie obce pochodzenie większości ekipy, ale część zdaje się mieć korzenie latynoskie. Jak podkreśla reżyser (Szyc 2019), wprawdzie właściciele licencji nakazali zatrudnić określoną liczbę czarnych, lecz rozumiejąc, że w Polsce niełatwo o wykwalifikowanych aktorów i tancerzy tej rasy, poniekąd przyzwolili na malowanie twarzy. Stosowano je już w Gdyni choćby w przypadku postaci Ody Mae z musicalu „Ghost” (w filmie granej przez Whoopi Goldberg), niemniej praktyka taka budzi obiekcje odbiorców wyczulonych na stereotypizację i egzotyzację Innego.

*

Ramę fabularną „Hairspray” można by nazwać niewyszukaną i sztampową. Dzięki wizualizacji komputerowej przenosimy się w przestrzeni (za ocean) oraz w czasie (do 1962 r. – epoki jazzu, rock’n’rolla i kiełkującej rewolucji obyczajowej), by przy dźwiękach wspomnianego „Good Morning, Baltimore” poznać tygiel mieszkańców owego miasta. Dla Tracy – puszystej nastolatki z frymuśną, natapirowaną fryzurą – do najważniejszych należą tancerze z telewizyjnego hitu „Corny Collins Show”, a zwłaszcza obiekt jej westchnień, Link Larkin. Dziewczyna pragnie dostać się do tej ekipy ze względu tyleż na idola, co na marzenie wyrażone w inicjalnej piosence: „Gdy już tańcem zdobędę ten świat, pokażę, co w duszy mi gra”. Kiedy nadchodzi szansa w postaci castingu, bohaterka spotyka się z druzgocącą reakcją producentki: „Jest cię chyba trochę za dużo”. Jednak niezrażona drwinami w końcu trafia przed kamery w ulubionym widowisku, przy okazji deklasując złośliwą rywalkę („Choć to dla ciebie cios, do mistrzyni wagi ciężkiej uśmiechnął się los”).

Z prostej opowiastki wyłania się zatem – dziś bodaj jeszcze aktualniejszy – sprzeciw wobec forsowanego modelu atrakcyjności i marginalizacji osób o niestandardowej sylwetce. Ale jak zauważa Wiktoria Formella, „musical jawi się tutaj jako brat bliźniak skrytykowanego telewizyjnego show – to podobnie opresyjny system, który wytwarza określone ciała, a ta tendencja staje się reżimem określonej mobilności. Nieprzypadkowo pierwsze rzędy choreografii musicali (…) zazwyczaj są przeznaczone dla (…) absolwentów i absolwentek szkół baletowych” (Formella 2019). Owszem, autorzy librett (i widzowie!) preferują kanoniczną urodę, lecz po pierwsze, historia Tracy – fantastycznie tańczącej, pozbawionej kompleksów i nietraktowanej w programie niczym kuriozum – może dodać otuchy osobom, które przygniata presja idealnej figury. Po drugie, choć gros musicali osnute jest wokół wątku miłości „młodych i pięknych”, nierzadko to kreacje aktorów niemających (już) aparycji amanta najbardziej poruszają i zapadają w pamięć.

*

O jednej kreacji trzeba nadmienić, przechodząc do charakterystyki pozostałych bohaterów oraz ich odtwórców (siłą rzeczy tych, których miałam możność oglądać dzień po premierze). Otóż o wyczuciu decydentów świadczy obsadzenie w roli matki Tracy, Edny… Rafała Ostrowskiego (na zmianę z Marcinem Słabowskim). Motyw znany z „Tootsie” (nie tylko filmu, ale też świeżo powstałego musicalu, który akurat święci triumfy na Broadwayu) nie jest kaprysem kierownictwa gdyńskiego teatru, ponieważ właśnie w panią Turnblad wcielił się w filmie Travolta. Zdaniem Magdaleny Raczek zabieg ten wpisuje się w przyświecającą „Hairspray” ideę tolerancji; co prawda podobne „przebieranki tak w teatrze, jak i kinie są znane nie od dziś, można więc to uznać za odwołanie do tradycji (teatr grecki, Szekspir), a[le] także doszukiwać się odniesień do tematyki transseksualnej” (Raczek 2019).

Postać owej dojrzałej kobiety – zgorzkniałej z powodu szykan związanych z tuszą, a zarazem troskliwej i gotowej z poświęceniem bronić córki – szczególnie dla mężczyzny stanowi aktorskie wyzwanie, aczkolwiek Ostrowski nie debiutuje w roli żeńskiej (grał m.in. Babę Jagę w spektaklu dla dzieci TM w Gdyni). Jego Ednę bez wahania nazywam kreacją, a o swej zdolności budowania głębokich portretów psychologicznych przekonał mnie jako Wokulski w „Lalce”. Mówię o głębokim portrecie, gdyż z pozoru farsowy chwyt nie służy trywialnemu komizmowi postaci (nie na nim opiera się np. humorystyczna scena odbierania telefonu). Ostrowski nie przejaskrawia gestów, nie udziwnia głosu, nie jest „przebierańcem”, ba!, wydobywa z bohaterki kobiecy wdzięk niezależnie od jej „mało wdzięcznej” postury. A przede wszystkim odsłania jej wewnętrzny urok: ciepło i wrażliwość chronione pod maską gruboskórności. Na dodatek Edna przechodzi fascynującą metamorfozę – przecież, jak przypomina jej córka, „mamy lata 60” (piosenka „Welcome to the 60’s”).

Wyśmienicie partneruje jej mąż (Mateusz Deskiewicz) – lekkoduch i ekscentryczny wynalazca zabawnych gadżetów à la Magiczne Dowcipy Weasleyów. Rzekomo oderwany od rzeczywistości, w kulminacyjnym momencie odgrywa on jednak decydującą rolę. Wizualnie Wilbur Turnblad zdaje się tworzyć z żoną tandem w stylu Don Kichote i Sancho Pansa albo Flip i Flap, lecz za tym powierzchownym kontrastem kryje się więź starego, dobrego małżeństwa, ukazana we wzruszającym duecie „You’re Timeless to Me” (finezyjnie przetłumaczonym i opatrzonym tytułem „Ciebie nie ima się czas”).

Do najważniejszych osób z otoczenia Tracy zalicza się też oczywiście jej – do czasu platoniczna – miłość, czyli Link Larkin, grany przez Macieja Podgórzaka (wymiennie z Pawłem Czajką). Przyznam, że trafienie na tego aktora w obsadzie stanowiło dla mnie wartość dodaną, gdyż byłam nim oczarowana już jako poetą Gringoire’em w „Notre Dame de Paris”, poprzednim przeboju gdyńskiego teatru. Zobaczywszy go w roli Danny’ego Zuko w „Grease”, stwierdziłam, że bez makijażu scenicznego i peruki wygląda znacznie lepiej, a w analizowanym tytule świetnie pasuje do wyobrażenia bożyszcza nastolatek. Niemniej trochę zawężone wydaje się to emploi lekko narcystycznego przystojniaka, pozera i rzekomego pożeracza serc, który przestaje ulegać wpływom i okazuje się zdolny do szczerego uczucia. Nawet pewne duety w „Hairspray” i „Grease” są analogiczne, co nie zmienia faktu, że Podgórzak i Walczak dobrze czują się razem na scenie, a piosenka, w której Tracy fantazjuje o Linku – „I Can Hear the Bells” („Słyszę dzwonów dźwięk”) – należy do najbardziej urokliwych w musicalu.

Drugą postacią „sparowaną” z protagonistką jest Penny Pingleton (Mariola Kurnicka) – zahukana, naiwna, lecz ubóstwiająca Tracy i wiernie asystująca przyjaciółce. Wypowiada ona kilka zabawnych kwestii, choć jej położenie nie prezentuje się zabawnie pod kontrolą pryncypialnej i ksenofobicznej matki (granej przez Aleksandrę Meller). Wzmianka o tej ostatniej pozwala przejść do bezdyskusyjnych szwarccharakterów, które – jak często w interesującym nas gatunku – nie są wycieniowane. Mimo owego przerysowania Velma von Tussle (Alicja Piotrowska), próżna i bezwzględna producentka-rasistka, robi przekonujące wrażenie. Jej córka Amber (Sylwia Wąsik) jest predestynowana do bycia zgryźliwą i rozkapryszoną Barbie, choć przez chwilę także ona próbuje uzyskać autonomię (piosenka „Nie jestem małym dzieckiem już”).

Na przeciwległym biegunie sytuuje się „drużyna Maybelle”: Glon, w którego wcielił się Luis Eduardo Granado Principe, zawodowy tancerz debiutujący jako aktor. W roli jego rezolutnej siostrzyczki, Małej Inez, spisuje się Marysia Błaszkiewicz, ale nie tylko moje serce podbiła znakomicie dobrana do roli Gaduły Maybelle (matki Glona) Marta Smuk, którą zresztą (podobnie „przemalowaną” i w podobnie ekspresyjnej roli) mogliśmy oklaskiwać już we wspomnianym „Ghost”. Śpiewane przez nią utwory – odbicie trudnych doświadczeń czarnoskórych – wzruszają, a zarazem są protest songami wzywającymi do walki o równość praw lub do… samoakceptacji.

Na koniec wypada napomknąć o prowadzącym „Corny Collins Show” (Krzysztof Dzwoniarski), który nie jest tylko czarującym wodzirejem, zdolnym przyciągać przed ekrany rzesze nastolatek, lecz ma dość tupetu, by zbuntować się przeciw producentce. Spośród gwiazd show wyróżniają się „Rakiety” (w oryginale „Dynamites”), zespół tworzony przez Katarzynę Wojasińską, Katarzynę Kurdej i Karolinę Merdę. Mówiąc o „Rakietach”, mogę wreszcie przeskoczyć do – nomen omen wystrzałowych – scen grupowych i pochwały zarówno tancerzy, jak i chórów. Powszechna opinia głosi, że TM w Gdyni kładzie akcent na cały zespół, przy czym nie chodzi jedynie o pełne rozmachu partie zbiorowe, lecz także o role epizodyczne. W „Hairspray” swoje pięć minut mają: ekstrawagancki projektant ubrań dla kobiet o bardzo krągłych kształtach, Pan Pinky (Tomasz Więcek); nieco perwersyjna strażniczka (Magdalena Smuk); producent lakieru do włosów (Jacek Wester) oraz dyrektor szkoły (Andrzej Śledź). Mimo to trzeba się zgodzić z Formellą (2019), że w tego rodzaju młodzieżowo-tanecznych tytułach starszym aktorom pozostało niewiele miejsca, następuje tu więc wykluczenie, przeciw któremu w omawianym musicalu teoretycznie kieruje się ostrze krytyki.

*

Pojęcie zespołu obejmuje także osoby niewidoczne na scenie, których praca okazuje się jednak nie do przecenienia. Na pozór adaptacja hitu jest z definicji skazana na sukces (podczas gdy np. „Zły” na kanwie powieści Tyrmanda spotkał się z niemałą liczbą negatywnych ocen widowni i dosyć szybko zszedł z afiszy gdyńskiego teatru), lecz to reżyseria, tłumaczenia i realizacja przesądzają o ostatecznym efekcie. Naturalnie, sedno stanowi muzyka, której w „Hairspray” dostarcza z werwą orkiestra dyrygowana przez Dariusza Różankiewicza (schowana pod sceną szara eminencja spektaklu).

Zgrabnego przekładu dokonała Zofia Szachnowska-Olesiejuk, zasługująca na brawa za znalezienie złotego środka pomiędzy tłumaczeniem literalnym a literackim, za zniuansowanie języka (od rejestrów poetyckich po kolokwialne), a może głównie za zharmonizowanie akcentów z linią melodyczną. Zwłaszcza iż niektórzy widzowie zżymali się na toporne (także dla wokalistów) i nie zawsze trafne tłumaczenia w „Notre Dame de Paris” (warto skądinąd nadmienić, że w Gdyni nad sceną od dawna wyświetla się na ekranie oryginalne libretto).

Jednym z najmocniejszych punktów „Hairspray” jest efektowna, brawurowa choreografia, adekwatna do muzyki, która podrywa z krzeseł. Przy tym zawrotnym tempie podziw budzi kondycja tańczących, gdyż nie zauważyłam u nikogo zrozumiałej zadyszki. Ciekawe, że układy dla „białej” i „czarnej” grupy opracowywały inne osoby (Joanna Semeńczuk i Michał Cyran), co istotnie trochę je zróżnicowało. Pewnym ograniczeniem dla ruchu przestrzennego staje się imponująca liczba ok. 70 wykonawców – niemal dwukrotnie wyższa niż w pierwowzorze. Za to niewielka grupa uczestników „Corny Collins Show” może się popisać w dynamicznych tańcach z epoki.

Choreografii podporządkowana została scenografia Wojciecha Stefaniaka: nieprzeładowana, chwilami minimalistyczna, acz pomysłowa. Na pierwszy plan wybija się ona w scenie w studiu nagraniowym podczas finałowego występu, gdzie trochę kiczowata oprawa plastyczna udanie odzwierciedla styl sweet sixties. À propos, atutem wizualnym są również barwne, urozmaicone kostiumy, w których Renata Godlewska nawiązała nie tylko do mody lat 60., lecz także do królującej wtedy neoawangardy.

*

Zarówno elementami realizacji, jak i ogólnym entourage’em, klimatem, librettem etc. „Hairspray” wywołuje skojarzenia ze wspomnianym „Grease”. Reżyser jednak nie uznaje owych powinowactw za mankament: „Ja się tak śmieję, dlaczego [wybraliśmy] ten tytuł – on trochę uzupełnia lukę między ostatnimi tytułami, bo zrobiliśmy »Grease« – to były lata 50., »Gorączkę sobotniej nocy«, czyli 70., i brakowało 60. (…) historyjka jest dosyć podobna, opierająca się na konkursie tańca i wydarzeniach, które się wokół niego dzieją” (Szyc 2019). Niemniej, zdaniem Szyca, tutaj mamy do czynienia z dużo mniej błahą treścią. Istotnie, lata 60. można nazwać kolorowymi jako dekadę nie tylko roztańczenia i wolności (vide „hippisowski” musical „Hair”), lecz także ruchu na rzecz praw obywatelskich dla Afroamerykanów.

Tu przesuwam mikroskop z realizacji na myśl przewodnią. W „Hairspray” bezpośrednio zakwestionowana zostaje segregacja rasowa w USA, ale jego wymowa brzmi aktualnie przeszło pół wieku po jej zniesieniu. W kontekście nasilonych aktów agresji przeciw różnorakim Innym („odmieńcom”) fabuła nabiera uniwersalności jako sprzeciw wobec wykluczenia społecznego oraz apel o szacunek i równość. Do bieżącej sytuacji wyraźnie nawiązują tabliczki-transparenty z antyrasistowskimi hasłami po angielsku, które odwrócone układają się w napis: „Stop mowie nienawiści!”. Jeśli wszystkie aktorki grające Tracy twierdzą, że identyfikują się z nią ze względu na zbliżone doświadczenia, to Amal Anani dodaje: „Z racji mojego pochodzenia, bo jestem pół Polką, pół Arabką, również ten element integracji bardzo mnie dotyka, jeszcze bardziej ten spektakl rozumiem całą sobą” (wypowiedź w materiale wideo „Hairspray w Teatrze Muzycznym w Gdyni” 2019).

Właśnie protagonistka pełni funkcję pomostu między światami białych i czarnych, symbolu nie tylko wyśmiewanych i odrzucanych z powodu nadwagi, lecz w ogóle dyskryminowanych mniejszości (por. pary na drugim planie w „Bez miłości”). Będąc „inną”, dziewczyna łatwo nawiązuje porozumienie z ciemnoskórymi kolegami i koleżankami, którzy doceniają jej bezpretensjonalność i brak uprzedzeń. Postawę bohaterki charakteryzuje Walczak w audycji „Ten cały musical” (2019): „[Ona] jest ponad podziałami rasowymi i wszelkimi, każda inność jest dla niej czymś ciekawym, a nie czymś, czego się boi (…). Z racji młodego wieku dominuje u niej ta ciekawość i odwaga w walce o prawa innych”. Odpowiadając na pytanie, czy Tracy stopniowo nabywa świadomość problemów społecznych, aktorka tłumaczy: „Ja myślę, że ona żyje w tym konflikcie od zawsze, (…) natomiast wewnętrzne niezrozumienie sprawia, że ona nie chce patrzeć na świat tak jak wszyscy i ma odwagę powiedzieć: (…) tak nie może być, dlaczego my nie możemy tańczyć wszyscy razem w telewizji, dlaczego nie możemy tego zmienić?”(wypowiedź w audycji „Ten cały musical” 2019). Rzeczywiście, kierują nią emancypacyjny idealizm i determinacja, nic więc dziwnego, że Glon woła z podziwem: „Mówisz jak prawdziwa rewolucjonistka!”.

Jak argumentuje reżyser, „»Hairspray« nie jest o niczym – problem segregacji rasowej jest tu bardzo silnie zaznaczony (…). Poza tym patologii w rodzinie (…), a też spraw związanych z mechanizmami, które działają w show-biznesie. To jest bardzo jaskrawo pokazywane i cieszę się, że obok, mam nadzieję, dobrej zabawy, będzie też można mieć refleksje na ten temat” (Szyc 2019). Owszem, musical budzi refleksje, uwrażliwia na nietolerancję, zachęca do dostrzegania w innych w pierwszej kolejności ludzi, jednak jako „sztuka z tezą” momentami trąci tanim moralizowaniem. Co prawda dzięki feerycznym zbiorówkom, chwytliwym melodiom i wartkim dialogom (niekiedy z wyważonymi podtekstami) niespełna trzygodzinny spektakl nie nuży, ale bywa momentami nazbyt mentorski (Tracy do Linka: „Uważasz, że segregacja rasowa jest w porządku?”, „Tego wymaga przyzwoitość” itp.). Wobec owego przeładowania łatwiej zarzucić fabule tendencyjność i polityczną poprawność, bo i takie komentarze już się pojawiły (że np. czarnoskórych bez wyjątku ukazuje się w jednoznacznie pozytywnym świetle).

Przede wszystkim zaś, jakkolwiek szlachetne jest wykładane nam przesłanie, forma wydaje się trochę zbyt lekka, by udźwignąć jego ciężar. Psychologiczne płycizny nie zaskakują w wypadku szwarccharakterów, lecz objawiają się one również w posunięciu do karykatury toksycznych postaw rodzicielskich. Naturalnie, nie każdy musical trywializuje problemy lub rozwiązuje je niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, „Hairspray” jednak należy do owych pięknych bajek. Po pierwsze, casus Tracy, która trafia do programu tanecznego mimo „nienormatywnej” urody, obrazuje „amerykański sen” i dewizę sky is the limit. Po drugie, protagonistka wyjaśnia: „Ludzie przekonają się, że tak bardzo się nie różnimy. Wszyscy chcemy się dobrze bawić”. Słowem: rdzeniem wspólnego człowieczeństwa byłoby dążenie do… rozrywki. Niewątpliwie w samym „Hairspray” chodzi o zabawę, ale też w rezultacie szczytny przekaz ulega spłaszczeniu, a cały świat przedstawiony jest upozowany i upudrowany, lub raczej – wygładzony sporą porcją lakieru do włosów. Notabene, co się tyczy wzmiankowanych przez reżysera kulis show-biznesu: wprawdzie w libretcie z ironią traktuje się wszechobecną reklamę rzeczonego specyfiku, niemniej próbka takiego kosmetyku wręczana była widzom przy wyjściu (przynajmniej w premierowy weekend). Cóż, jak perswaduje Corny sponsorowi swojego show, „Murzyni i pulchne dziewczyny też kupują lakier do włosów”.

Koniec końców właśnie „Lakier do włosów” – frajda w atrakcyjnym opakowaniu – faktycznie łączy ludzi. Ekspresyjna muzyka i pozytywna energia, czyli siła nośna „Hairspray”, okazują się wyzwalające zarówno dla ciemnoskórych bohaterów na scenie, jak i dla publiczności na widowni. Świadczyły o tym (i zapewne świadczą po kolejnych wykonaniach spektaklu) gremialne owacje na stojąco i śpiewane wraz z bisującym zespołem „Niesie nas ten beat”. Skoro tak, można prognozować dla omawianego tytułu status przeboju nie tylko jednego sezonu.

*

Osoby, które czytały w „artPAPIERze” moją niedawną recenzję filmu „Yesterday” – dość krytyczną analizę owej komedii romantycznej wykorzystującej muzykę Beatlesów – mogą się dziwić, że zarazem entuzjastycznie oceniam ten musical. Musical lekki w formie oraz, wbrew pozorom, w treści (gdyż spłycający kwestie inności i integracji); wymagający co prawda wiele od aktorów i tancerzy, ale mało od widzów. Otóż, pomimo obiekcji, w tym wypadku jako amatorka gatunku wchodzę w konwencję, której moc wyraża wprost fragment piosenki „The Greatest Show” z „Króla rozrywki” („Taking your breath, stealing your mind / (…) it’s taking over you…”). Z kolei w „Hairspray” Corny namawia w „The Nicest Kids in Town”: „Gdy rodzice wyjdą i zostaniesz sam – telewizor włącz i daj się porwać nam”. Osobiście również do tego namawiam. Tyle że oglądanie musicali w telewizji zaprzecza ich istocie, dlatego znacznie lepiej podczas wizyty w rejonie Trójmiasta zawitać do teatru w pobliżu skweru Kościuszki.

Literatura:

1. Formella W.: „»Hairspray«, czyli musical pożerający własną wywrotowość”, e-teatr.pl, 11.09.2019 r., http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/279671.html

2. „Hairspray w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Mówi Bernard Szyc”, kanał GazetaSwietojanska, YouTube, https://www.youtube.com/watch?v=pm_Ap99dtd0

3. „Hairspray w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Mówią: A. Walczak, B. Tarczewska i A. Anani”, kanał GazetaSwietojanska, https://www.youtube.com/watch?v=59ZcuHeEbzM&t=4s

4. „Polska prapremiera »Hairspray«”, audycja „Ten cały musical” z 8.09.2019 r., Polskie Radio Dwójka, https://www.polskieradio.pl/8/3089/Artykul/2364928,Polska-prapremiera-Hairspray

5. Raczek M.: „Dobra rozrywka”. 10.09.2019 r., „Dziennik Teatralny” http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/dobra-rozrywka.html

6. Wyszogrodzki D.: „Ale musicale! Złote stulecie 1918-2018”. Warszawa 2018.

[dostęp do wszystkich pozycji online: 25.09.2019 r.]
Hairspray”. Libretto: Mark O'Donnell, Thomas Meehan. Muzyka: Marc Shaiman. Reżyseria: Bernard Szyc. Scenografia: Wojciech Stefaniak. Kostiumy: Renata Godlewska. Choreografia: Joanna Semeńczuk, Michał Cyran. Kierownictwo muzyczne: Dariusz Różankiewicz. Premiera: 7.09.2019 r., Teatr Muzyczny w Gdyni.