ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (385) / 2020

Marek S. Bochniarz,

TOP 5 NAJLEPSZYCH FILMÓW W POLSKIEJ DYSTRYBUCJI W ROKU 2019

A A A
Bardzo trudno mi było wskazać choć pięć najlepszych filmów spośród produkcji, które trafiły do polskiej dystrybucji w 2019 roku. Głównym powodem jest to, że dwa lata temu wybrałem wewnętrzną emigrację kulturową. Za pomocą zagranicznych festiwali i odkryć w kinie obcym, a „tu” zupełnie nieznanym, udało mi się odbudować pasję do filmu. Nasz rodzimy obieg kinowy traktowałem jako dowód dominacji zachowawczych i konformistycznych postaw w polskiej kulturze filmowej. Dystrybutorzy wybierają głównie „szlagiery znanych i lubianych” czy tytuły pasujące do polsatowskich megahitów. Nawet jak się na coś ciekawszego poważą, to po ich wielu kompromitacjach odechciewa się już sprawdzać, cóż to takiego. Trudno ufać nawet tym ich ambitniejszym wyborom. Hype na kino polskie uważam za sztuczny i niezbyt uzasadniony.

1. „Tranzyt” („Transit”). Scenariusz i reżyseria: Christian Petzold. Obsada: Franz Rogowski, Paula Beer. Niemcy 2018.

Porównanie obecności nowego filmu Christiana Petzolda na szczycie zestawienia najlepszych filmów roku 2018 w „Sight & Sound” z jego symptomatycznym brakiem w polskiej dystrybucji początkowo mocno mnie zdziwiło. Rzecz to może jednak dość symboliczna, jakiś wręcz powtarzalny model: w podobny sposób Polacy obeszli się z Kim Ki-dukiem – sprawiając, że od czasu filmu „Pietà” stał się u nas praktycznie nieobecny. Kino Petzolda przez kilka lat w Polsce się pojawiało – ze względu na Srebrnego Niedźwiedzia na Berlinale zobaczyliśmy „Barbarę”, potem „Feniksa”, a w ramach Tygodnia Filmu Niemieckiego trochę bez echa przeszło wcześniejsze „Jerichow”. I chyba na tym polegał problem: te trzy są chyba w dorobku reżysera najłatwiejsze w odbiorze. Kino Petzolda jednak tylko pozornie dość dobrze da się ulokować w mainstreamie filmu artystycznego. Jak zbadamy bliżej, to uznamy, że intelektualne ambicje i formalne predylekcje sytuują je bliżej peryferiów dystrybucji kinowej, wręcz blisko filmów eksperymentalnych. „Die innere Sicherheit” to doskonały przykład jako prawie niezrozumiały film o terrorystach, a przy tym praktycznie pozbawiony elementu sensacji. To tak naprawdę przewrotna opowieść o dorastaniu napiętnowanym przez grzechy rodziców. „Yella” to z kolei ekscentryczna wariacja na kino grozy, zupełnie wyzuta z efektowności niesamowitego. „Tranzyt” jest bardzo osobliwą, uwspółcześnioną adaptacją powieści Anny Seghers. W książce akcja rozgrywa się we Francji czasów II wojny światowej. Petzold przenosi jednak wydarzenia do współczesnej nam Marsylii. Wojna rozgrywa się w niej jakby mimochodem, choć śmierć jest nadal prawdziwa. Szybko podbijająca kraj armia niemiecka wygląda raczej jak oddziały antyterrorystyczne czy służby do tłumienia ulicznych zamieszek. Chciałoby się rzec: „no chyba muszą mieć rację, skoro noszą mundury, c’nie?”. Intuicyjnie czujemy, że reżyser odnosi się do wojny w Syrii, kryzysu uchodźczego, a szerzej – moralnej porażki Europy, lecz robi to w niebezpośredni sposób, poprzez literaturę zilustrowaną jakby na przekór jej istocie. Z tego względu trudno jest sobie ten ekscentryczny „Tranzyt” uporządkować w głowie. Nie poddaje się nam łatwo, dręczy i przypomina o sobie. To jeden z najbardziej niepokojących filmów roku 2018 i stawiający – tak, jak „Barbara” i „Feniks” – wiele nurtujących nas pytań o człowieczeństwo, a przy tym prezentujący różne postawy przyjmowane w sytuacjach ekstremalnych. Formalnie Petzold wraca w nim do swoich korzeni – kina, które fascynuje ambiwalencją emocji, enigmatycznością fabuły, pozornym nie-dzianiem się, zawieszeniem, nudą. Gdy ostatecznie do Polski „Tranzyt” został wprowadzony rok później przez Aurora Films do polskiej dystrybucji, to skonstatowałem, że była to zbyt opieszała decyzja, bo Petzold wyjątkowo zrobił film do pewnego stopnia funkcjonujący również jako wypowiedź bieżąca.

2. „Sauvage”. Scenariusz i reżyseria: Camille Vidal-Naquet. Obsada: Félix Maritaud, Eric Bernard. Francja 2018.

Kolejny tytuł, który trochę późno trafił do polskiej dystrybucji. Po raz pierwszy można było zobaczyć „Sauvage” w programie LGBT Film Festival. Wielkie, wstrząsające dzieło Camille’a Vidal-Naqueta dość jednoznacznie odstawało od reszty tytułów. Choćby siłą wywoływanych przez niego emocji, przenikliwością i dojrzałością (pomimo tego, iż do debiut reżyserski), czy wreszcie trudną tematyką prostytucji potraktowaną z dystansem, bez stawiania jakichkolwiek ocen. „Sauvage” dziwi na tle dostępnego w Polsce kina gejowskiego, które jest w moim odczuciu zazwyczaj miałkie, aż nazbyt przystępne i przypochlebiające się publiczności. Filmy LGBT pokazuje się u nas raczej tylko te słodziutkie, milutkie do mdłości. Ich postacie przypominają tych z bohaterów serialu „Queer as Folk”, co stale szukając akceptacji ze strony reszty społeczeństwa, zapominają czasem, iż warto jest być przede wszystkim szczerym wobec siebie.

Może i takie filmy są dobre jako punkt wyjścia do rozmów o tolerancji (bo nie szokują niczym), ale z punktu widzenia kina to trywialne, niezbyt interesujące czy wartościowe artystycznie produkcje. Camille Vidal-Naquet ma w sobie trochę zapomnianą zapalczywość twórców amerykańskiego New Queer Cinema – i kieruje się przekonaniem, iż homoseksualni bohaterowie nie muszą być postaciami jednoznacznie pozytywnymi czy pełnić względem heteryków funkcję miłych gejów z sąsiedztwa. Jego bohater Léo żyje na ulicy i jest męską prostytutką. Ciągle krzywdzony przez okrutnych klientów, pogardzany przez przypadkowych gapiów, poniżany przez instytucje, za każdym razem pobity i zniszczony powstaje z ziemi, by nadal otwierać ramiona i ofiarowywać innym miłość. Czujemy, że nie liczy się dla niego zarobek, nie chodzi wcale o transakcje. Można powiedzieć, że tym nomadem kieruje panseksualizm i umiłowanie życia, nawet i w jego trudach. Léo jest absolutnie niezależny, ma w sobie jakby ducha dawnych kontestatorów. Niby nie buntuje się przeciw nikomu, ale nie pozwala też podporządkować się, udomowić. Oglądając „Sauvage” i charyzmatyczną kreację Félixa Maritauda, miałem w pamięci postać graną przez Daniela Auteuila w „Facecie do towarzystwa”. Ten trywialny film Michela Blanca był jednak trochę naiwny, a – co chyba najgorsze – również i moralizatorski. W tym przypadku jego zgoła inaczej. „Sauvage” to kino dzikie i gorzkie – naznaczone piętnem surowego piękna francuskiego kina realistycznego spod znaku Erica Zonci i braci Dardenne.

3. „Angelo”. Reżyseria: Markus Schleinzer. Scenariusz: Alexander Brom, Markus Schleinzer. Obsada: Makita Samba, Alba Rohrwacher. Austria, Luksemburg 2018.

„Angelo” był jednym z najciekawszych odkryć ubiegłorocznej edycji MFF w Toronto. Gdy dzieliłem się zachwytem nad tym filmem z przyjaciółką i ta zapytała, „kiedy ten film będzie dostępny w Polsce?”, to nie za bardzo wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Byłem po prostu przekonany, że nie uświadczymy go w krajowej dystrybucji. Dlaczego? Bo Schleinzer – idąc tropem Dereka Jarmana – nie zrealizował klasycznego filmu kostiumowego, lecz wprowadził do niego różne anachronizmy. Te nowe dekoracje są może jeszcze do strawienia, bo nie pojawiają się tu i ówdzie, nie zaburzają za bardzo odbioru całości. Usytuowane w przedakcji, pełnią niemniej funkcję ważnej podpowiedzi, jak powinniśmy czytać „Angelo”, budują nasz dystans do rekonstrukcji przeszłości. Jest to w zasadzie gorzka przypowieść o relacji z Obcym – refleksja o tym, iż myślenia kolonialnego nadal nie udało się nam w Europie wyplenić. Może nawet ma się ono lepiej niż kilka dekad temu. Główny bohater – tytułowy Angelo – staje się maskotką osiemnastowiecznego wiedeńskiego dworu. To chłopak jakby napiętnowany chrztem, poddany tresurze zachodniej edukacji. A jednak – szok! – poważa się na związek z białą kobietą. Schleinzer zrezygnował z solidnej porcji dialogów i zaufał symbolice obrazów związanych z takimi przeciwstawnymi sferami jak wolność-zniewolenie, dom-zagranica, ja-ty. To my musimy nazwać procesy, które zachodzą w „Angelo”. Pomoże nam w tym na pewno literatura – bo bez lektur Frantza Fanona i Jamesa Baldwina może być trudno rozwikłać schleinzerowe łamigłówki.

4. „Supa Modo”. Reżyseria: Likarion Wainaina. Scenariusz: Wanjeri Gakuru, Silas Miami, Kamau Wa Ndung'u, Mugambi Nthiga. Obsada: Stycie Waweru. Niemcy, Kenia 2018.

„Supa Modo” reprezentuje nowe kino afrykańskie z dużymi ambicjami artystycznymi. Na kinematografie tego kontynentu spoglądamy zazwyczaj z pewnym politowaniem, podszytym pogardą i brakiem wiedzy na ich temat. Przykład? Medialnie interesujące dla Polaków były niegdyś dykteryjkowe opowieści o Nollywoodzie: niezdarnym kinie nigeryjskim realizowanym przez „prostaczków” na taśmie VHS – i do takiejże, z „prostaczków” złożonej widowni, kierowane. Bo na Afrykę chcemy patrzeć z wyższością. Faktem jest to, iż przemysły filmowe w Afryce znajdują się w raczej złym stanie ekonomicznym. Projekt „Supa Modo” miał szczęście: należy do tych produkcji, które zostały zrealizowane z zagranicznym wsparciem. W fabule filmu mieszkańcy wioski, chcąc spełnić marzenie głównej bohaterki o zostaniu superbohaterką, odgrywają z nią różne sceny, w których ich ratuje. Śmiertelnie chora Jo przed śmiercią namawia ich też do nakręcenia amatorskiego filmu z nią w roli głównej. Te zabawy w kino poruszeni mieszkańcy oglądają w finale filmu. Ta słodko-gorzka opowieść uczy dzieci trudnej lekcji o odchodzeniu, a w dorosłych odbudowuje empatię. „Supa Modo” był dla Likariona Wainainy zmierzeniem się z kinem superbohaterskim – trochę podszytym ironią, a po części nostalgicznie patrzącym w przeszłość. Reżyser odnosi się do sytuacji kinematografii kenijskiej, którą pamięta jeszcze z dzieciństwa, gdy sieć kin funkcjonowała w oparciu o pirackie projekcje prowadzone w amatorskich warunkach. Gdy rok temu „Supa Modo” trafiło do programu MFF Młodego Widza Ale Kino!, rozmawiałem z Wainainą i Hanneke Schutte, reżyserką z RPA (autorką „Kosmicznej surykatki”). Ich relacje uświadomiły mi, że powinniśmy zacząć uważniej śledzić kinematografie Afryki, bo w przyszłości czeka je bez wątpienia wielki rozkwit. „Supa Modo” traktować więc należy jak symbol fali nowego filmu afrykańskiego, do którego zaliczają się tak wspaniałe dzieła jak „Litości dżungli” Joëla Karekeziego czy „aKasha” Hajooja Kuki.

5. „Irlandczyk” („The Irishman”). Reżyseria: Martin Scorsese. Scenariusz: Steve Zaillian. Obsada: Robert De Niro, Joe Pesci, Al Pacino, Anna Paquin, Harvey Keitel, Bobby Cannavale. Stany Zjednoczone 2019.

Ten tytuł dodaję na listę głównie z przekory – może dlatego, że zapewne trafi na wiele innych tegorocznych zestawień, których autorzy będą wyrażać nim (szczery?) zachwyt. Dla mnie „Irlandczyk” był bardzo długim i średnio interesującym filmem, a – co ważniejsze – otrzeźwiającą lekcją, wybudzeniem z jakiejkolwiek jeszcze pozostałej we mnie fascynacji filmami Martina Scorsese. Dziś to jego kino stało się pod każdym względem… emeryckie. Gra w nim sztucznie odmłodzony Robert de Niro, który nigdy w życiu nie wyglądał tak dziwnie, jak na ekranie staroświeckiego „Irlandczyka”. Pajacuje, ledwo poruszając się na ekranie i ciągle do kogoś strzelając swoim śmiesznym rewolwerkiem dzierżonym trzęsącą się ręką seniora. W nużącej fabule asystuje mu grupa aktorów, których Scorsese zużywał z filmu na film. Cała ta banda jest już kapitalnie styrana, wykserowana w ruchomych obrazkach aż po nieostrość ich krawędzi. Efekt jest groteskowy, tragikomiczny, dziwnie smutno-irytujący. „Irlandczyk” to typowe gangsterskie kino Scorsese. Kiedyś w jego filmach o gangusach, jak „Kasyno” czy „Chłopcy z ferajny”, dostrzegaliśmy poruszające nas wielkie metafory i wzdychaliśmy, jak wiele uczą nas o amerykańskim społeczeństwie, człowieku i tym podobnych sprawach. A jak zręcznie zostaje nam to podane w gatunkowym ciasteczku! Oj, te czasu mamy chyba już (prawie?) za sobą. Pozostaje zatem zadać pytanie, czy naprawdę potrzebujemy w dalszym ciągu tych samych opowiastek? Zamiast „Irlandczyka” można przecież obejrzeć o wiele lepszych „Chłopców z ferajny”, prawda?

W tym przydługim filmie Scorsese stał się dementywnym wujkiem, który przy wigilijnym stole zadaje wciąż te same pytania, patrząc na nas półprzytomnym wzrokiem z bielmem, wywołując litość pomieszaną z irytacją. Tak naprawdę mógłbym więc podać w tym miejscu jakiś bezrefleksyjny i efekciarski film akcji – choćby „John Wick 3”, w którym nie ma przynajmniej pretensji do przedłużania wiecznie tych samych dumań. Aż po osunięcie się w bełkot, efekt przejedzenia się blekotem zwietrzałej koncepcji kina, który jest problemem Scorsese. Ten reżyser jest chyba jednak lepszy w pogaduchach snutych w filmach dokumentalnych, pracy przy ambitnych projektach archiwistycznych, wspaniałym odkrywaniu zapomnianych pereł kina światowego. Jako filmowiec w zasadzie nie ma już nic ciekawego do powiedzenia – dziś bardziej przypomina zombie, któremu w zwietrzałym umyśle zostały mgliste wspomnienia „prawdziwego” życia, a tu – serca kina, bijącego już gdzie indziej.