ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (387) / 2020

Marek S. Bochniarz,

FESTIWALOZA #2: FUTUROSPEKCJE KINA (BLACK NIGHTS FILM FESTIVAL)

A A A
I „Opowieści z lasów kasztanowych”

W konkursie debiutów pełnometrażowych za najlepszy film zostały uznane „Opowieści z lasów kasztanowych” Gregora Božiča. To idealna mieszanka poetyckości realizmu magicznego, chaosu niechronologicznie snutej i przerywanej co i rusz gawędy oraz naturalizmu brutalnych scenek z życia (nierzadko okrutnych) chłopów. Film został nakręcony w Slavia Veneta – krainie kasztanowców, leżącej na granicy między Włochami i Słowenią. Po drugiej wojnie światowej wielu mieszkańców tych terenów zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów i emigracji z powodu politycznych napięć i biedy. Film jest dedykowany „tym ludziom i tej ziemi”, co można w tym przypadku potraktować dosłownie. Trochę wygląda to tak, jakby słoweńskiemu reżyserowi zależało na wręcz quasi-naukowej rekonstrukcji miejsc i czasów, przefiltrowanych przez bardzo szorstką melancholię.



Poznajemy starego, skąpego cieślę Maria czy pochłoniętą pracą Martę, ostatnią sprzedawczynię kasztanów. Krótkie adnotacje na ekranie (z pomocą charakterystycznej włoskiej czcionki „z epoki”) są doprawdy mylące na tle zagadkowych natur tych postaci, które Gregor Božič ujawnia za pomocą zachowań nierzadko sobie przeczących. Przykład? Brak wrażliwości względem chorej żony i traktowanie jej przedmiotowo sąsiaduje u Maria z nagłym, spóźnionym wybuchem opiekuńczości i lęku o jej życie, gdy wędrują nocą do wioskowego lekarza. Oczywiście wszelkie starania bohaterów są próżne, gdyż ich świat już się zwija i kończy – tylko oni, żyjąc w nędznym i przykrym „co dzień” (a może pięknym?), przeoczyli zmiany i ciążenie ku upadkowi.

Božič bardzo przypomina mi życiorysem i charakterem twórczości współczesnych reżyserów z Sardynii, tworzących tzw. nową falę kina sardyńskiego. Urodził się w Novej Goricy przy granicy z Włochami. Nim zajął się ruchomymi obrazkami, interesowała go fotografia. Reżyserię filmową studiował najpierw w ojczyźnie, a dokształcał się w Rzymie i Berlinie. W „Opowieściach…” powraca w rodzinne strony, spoglądając uważnie na fenomen fascynującej go bez wątpienia krainy pogranicza – jej niespokojnych krajobrazów i wielojęzycznych, niejednorodnych społeczności. Lekko deliryczne, wyżynne widoki z kasztanowcami utkwią po seansie poprzez swą aurę schyłku i śmierci. Jest w „Opowieściach…” coś bliskiego mrocznej koncepcji z „Żegnaj, Arko!” Terayamy Shūjiego, w której Japończyk dokonał swobodnej interpretacji „Stu lat samotności”, naznaczając bohaterów piętnem incestu. Przy tym elegijne nuty przywodzą polskiej publiczności na myśl rozsypującą się w proch żydowską kulturę z „Sanatorium pod klepsydrą” Hasa. No – i ta sardyńska potrzeba opowiadania o sobie przy wykorzystaniu kina realistycznego, odrobinę poetyckiego, acz zawsze zanurzonego w meandrach brzydkiej i gorzkiej, trudnej do pojęcia „prawdy historycznej”.

II Ucieczka spod władzy patriarchy



Bodaj największym odkryciem konkursu była dla mnie „Ciemność” Emanueli Rossi – nowego, feministycznego głosu we włoskim kinie. Ta kinematografia przy okazji ostatnich festiwali w Wenecji, nie licząc „cieplarniowego” „Zen na lodzie”, zrealizowanego poza przemysłem, w ramach Biennale College, wciąż pozostaje irytująco męska, często przewidywalna, czasem wręcz zgoła trywialna i nieinteresująca.

Rossi nakreśliła opowieść „postapokaliptyczną”: o trzech siostrach oszukiwanych przez ojca, który wmawia im, iż doszło do globalnej katastrofy i dlatego muszą się razem skrywać w starym rodzinnym domu, osłaniając okna przed toksycznymi promieniami słońca. Tatuś to doskonały manipulator, żerujący na naiwności swych dzieci, opalający się w blasku ich młodości, niewinności. Można powiedzieć, że to najbardziej plugawy admirator kobiecego piękna, bo roszczący sobie prawo do ciemiężenia rodziny i utrzymywania córek w stanie wiecznego, chorobliwego wycieńczenia, ignorancji, braku wiedzy o… cóż, w zasadzie to chyba wszystkim.

A jednak, gdy najstarsza z rodzeństwa Stella osiąga już siedemnaście lat, zaczyna powoli stawiać nieśmiałe pytania i próbuje przypomnieć sobie wypartą, traumatyczną pamięć o śmierci matki. Gdy ojciec nie wraca z wyprawy do świata zewnętrznego (gdzie „walczy” o ostatnie płody roli), Stella decyduje się na inicjatywę i opuszczenia murów przygnębiającego domostwa.

W „Ciemności” Rossi symbolicznie przywołuje specyfikę autentycznych postaci pedofilów (któż nie pomyśli w przypadku tego filmu o pewnej austriackiej piwnicy!). Dawnego patriarchę widzi jako jednostkę szukającą władzy i kontroli – a wszystko w imię ucieczki przed lękiem – odczuwanym wobec silnej, niezależnej kobiety. Cyfrowe, lekkie i pełne inwencji zdjęcia Marco Graziapleny, nieprzewidywalny scenariusz z metaforyczną woltą w finale (gdy złudzenie apokalipsy nagle przeobraża się w prawdziwy koniec świata), a wreszcie doskonałe role dziewczyn sprawiają, że „Ciemność” okazała się właśnie tym pożądanym włoskim debiutem i głosem nowego świata, który tak trudno znaleźć na festiwalach we Włoszech.

III W milczeniu, poza ludźmi



„Trwanie w bezruchu” Włoszki Elisy Mishto to zielonkawo-gorzkie młode kino niemieckie o młodych ludziach. Niby odrobinę przypomina „fajność” lekkiej najntisowości „Biegnij, Lola, biegnij”, a jednak z lubością ciąży zarazem do historyjek o ucieczce w szaleństwo w rodzaju „Przerwanej lekcji muzyki”. Na szczęście nie osuwa się we łzawość i naiwność tego nieszczęsnego filmu Jamesa Mangolda (a jednak zasłużenie kultowego – schyłek lat 90. miał jakby więcej solidnych hitów). Film Mishto mówi do nas w formie przypowieści bądź serii trochę czerstwych koanów o dwudziestolatkach, którzy odmawiają wejścia w dorosłość, poddania się regułom społecznym, zatarciu swojej wyjątkowości w kontakcie z innymi. Może przy tym broniących się przed zmierzeniem się z traumą, z niepogodzoną utratą bliskich.

Mishto zaczyna chwytem prawie jak z „Milczenia” Bergmana, zderzając ze sobą dwie młode kobiety, z których Julie ma status lekko szalonej piromanki, a Agnes jako pielęgniarka ma się nią zaopiekować i pomóc ogarnąć. Brakuje starszej i okrutnej aktorki, prawda? Jak to jednak się zdarza – to ta „szalona” uczy „normalną” wiedzy o świecie i absurdach bycia człowiekiem stadnym, choćby w takim dialogu: Julie: „Życie społeczne oparte jest na iluzji szczęścia jako nagrody. Jest tak, jak w przypadku mrówek: robotnice pracują, żołnierze walczą, a królowa jest odpowiedzialna za kolejne pokolenie. Każda mrówka robi to, czego się od niej oczekuje. A jeśli robi to poprawnie, otrzymuje nagrodę”. Agnes: „Jaką nagrodę?”. Julie: „Taką, że jest częścią grupy”.

Rzecz jasna – Julie, podobnie jak aktorka z „Milczenia”, doskonale sprowadza swoją pielęgniarkę na manowce, wykorzystując jej naiwność. „Pani Demi wszystkich swoich opiekunów wprawiała w stan zaniepokojenia, dręcząc ich emocjonalnie i wpędzając w głębokie kryzysy egzystencjalne. Nikt się nie spodziewał, że w twoim przypadku będzie inaczej” – mówi zażenowanej Agnes dyrektor ośrodka, gdy tej nie udaje się upilnować podopiecznej z ciągotami do piromaństwa.

Julie próbuje uciec schematom społecznym za pomocą serii podpaleń i artefaktów: nigdy nie rozstaje się z gumowymi żółtymi rękawiczkami. „Ludzie je zauważają i od razu wiedzą, że nie mam klepki. Czasem trafiam do tej kliniki, połykam jakieś pigułki, a potem mnie wypuszczają. A przez resztę roku mogę robić to, co chcę. Bez oczekiwań. Bez konsekwencji” – wyjaśnia spokojnie Ages.

Z czasem odkrywamy przy tym, że pielęgniarka znajduje się jakby we wręcz gorszej sytuacji od „szalonej” Julie. Choć ma dobrego męża i śliczną trzyletnią córkę, to dziecko wyraźnie jej nie lubi i z nią nie rozmawia. Nienawidzi matki? Czy to matka brzydzi się córki? Ach, czemuż ci normalsi nie mogą żyć jak ludzie!

Przebieg „Trwania bez ruchu” przypomina serię osobliwych akcji „młodej i szalonej” kobiety, która co i rusz raczy nas z offu kolejnymi mądrościami. Choćby objaśnieniem filozofii zawartej w tytule: „Najważniejszy, jeśli chodzi o naukę, jak trwać w bezruchu, jest brak dźwięku. Milczenie. Prawdziwe milczenie. Musisz być sama. Bez wyjątków. Bo każda ludzka reakcja prędzej czy później staje się głośna”. Brzmi trochę jak konstatacja nieszczęśliwej bohaterki „Niebieskiego”, która po śmierci rodziny w wypadku rezygnuje z kontaktów z ludźmi, prawda? Zaletę Mishto stanowi to, że w przeciwieństwie do Kieślowskiego te mądrości podawane są półserio, choć cierpienie dziewczyny również i w tym filmie jest prawdziwe, tyle że pozbawione egzaltacji, pięknych gestów. Jest męczeniem się w sobie, ze sobą, a już zwłaszcza w towarzystwie innych.

Życie Julie okazuje się pociągające jako opowieść, którą kochamy, doskonale ją już znając – szokującą historyjkę o kimś młodym i wrażliwym, kto wybiera, iż nigdy się nie zestarzeje, nie podda regułom smutnych gier społecznych i poważy na ostatni, najsilniejszy gest autodestrukcji, żeby odejść ze sceny jak ta płonąca ciemka, która zasmrodziła nam pokój, wpadając do lampy: „Każdy, kto sztukę bezruchu doprowadził do mistrzostwa, wie, że zawsze jest miejsce, w którym odnajdzie się ostateczną nicość. Gdzie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość łączą się w pięknym trwaniu. Prędzej czy później każdy pozna ten rodzaj milczenia. Mogę więc zatem równie dobrze zdecydować, aby uzyskać go wcześniej, niż jest to mi przewidziane” – konstatuje Julie i szykuje sobie stryczek.

Ale ten debiut jest zbyt szyderczy, by w tym miejscu się zakończyć. Próba jest tylko próbą. Żyć może jednak warto. Oburzonej widowni Julie tłumaczy, uciekając z ośrodka przed policją i wreszcie – z filmu, gdy wsiada do samochodu wraz z „szalonym” kolegą: „Wiem, co sobie myślicie. Jedziemy teraz w kierunku niepokojącego mroku, z którym wiążą się konkretne konsekwencje. Ale doprawdy nigdy nie wspominałam przecież o pasywnym oporze. Powodem jest to, że przez większość czasu, aby trwać z bezruchu, potrzeba dużo działań”.

IV Rzeczy, które robi się po cichu



Na swój pierwszy film Zoltán Nagy obrał niezwykle trudny temat molestowania seksualnego – a jednak udało mu się zrobić to niezwykle subtelnie, pozostawiając widza pogubionego i pytającego. „Po cichu” rozgrywa się w dekoracjach szkoły muzycznej, wśród orkiestry złożonej z młodych i obiecujących. Ten świat Nagy odmalowuje z dbałością o detale. A że rzecz dzieje się na Węgrzech, to Polacy dostrzegają sporo z siermiężnego świata post-soc, który tu podszyty jest toksycznością wywodzącego się z niego człowieka molestującego.

Szefem i dyrygentem orkiestry jest charyzmatyczny i nieortodoksyjny w obyciu starszy mężczyzna, którego nietypowe metody pracy niejako z założenia naruszają wszelkie bariery. Gdy młodzi są podenerwowani i nie idzie im gra – wynajduje dla nich banalne fizyczne ćwiczenia, zaskakując ich zakłóceniem porządku i wybijając ze stresu. Te metody przynoszą doskonałe efekty – a orkiestra zdobywa kolejne nagrody. Przyszłość wydaje się świetlana.

Wydarzenia śledzimy głównie z perspektywy utalentowanego Dávida, który w orkiestrze pełni funkcję pierwszego skrzypka. Dyrygent, choć ma żonę i własnego syna, również grającego w tej orkiestrze, pełni dla chłopaka figurę ojca. Ten „wielki człowiek” i „syn umiłowany” rozmawiają wieczorami w zakładzie lutniczym, dzieląc się myślami. Dávid obserwuje, jak dołącza do orkiestry nowa osoba – młodsza od niego wiolonczelistka Nóra. Zadzierzguje się między nimi nić koleżeństwa – i w pewnym momencie podenerwowana dziewczyna opowiada chłopakowi o tym, co robi jej dyrygent. Albo – co być może robi. Bo ona sama nie potrafi tego wszystkiego precyzyjnie określić, ale… czuje, że naruszona jest jej nietykalność, że nauczyciel, któremu zaufała, uporczywie szuka z nią kontaktu cielesnego.

Nagy przeprowadza nas stopniowo przez tę opowieść, w której nie ma wielkich bohaterów, tylko zwyczajni ludzie. Śledzimy początkowe zwątpienie Dávida, które przeradza się w poczucie pewności, że… coś się dzieje. Gdy w pewnym momencie chłopak oznajmia matce, co wie, mówiąc o Nórze: „Mogę dostrzec, że czuje się okropnie. Często spotyka się z tym nauczycielem, a ja… Nie mogę zrozumieć, jak mogło do tego dojść. Widziałem, jak on na nią patrzy. Sposób, w jaki ją dotyka. Ponieważ właśnie tak robi”, to słyszy pełne niedowierzania pytanie matki: „Nauczyciel i mała dziewczynka?”. Rzecz jasna – film nie ma szczęśliwego zakończenia. Zły człowiek jest zbyt „wielki”, aby zostać prawdziwie ukarany. Zoltán Nagy unika też pokazywania wszystkiego – nie chce nas szokować, chce abyśmy postawili sobie kilka pytań. I z tymi pytaniami, udręczeni tym dusznym, niepokojącym filmem, pozostajemy.

V Dramat telenowelizowany



„Poszukujący” to film, który wypadł w całym konkursie zdecydowanie najsłabiej. Niemniej, film otwiera z impetem bardzo dynamiczna scena – sugerująca bardzo immersyjno-odjechane kino – więc może zabawię się w nudnego opisywacza i ją bardziej detalicznie tu ujmę.

Obserwujemy szaloną zabawę dzieci w jakąś średniowieczną walkę, toczoną „z pomocą” dorosłych w wielkiej skali fortów, aurze szalonych konnych pościgów – a wszystko to na terenie rozległego parku. Akcję kontroluje Giovani – założyciel alternatywnej wspólnoty, w której nikt nie posiada własności, a nagość jest rzeczą normalną, gdyż wszyscy żyją i śpią obok siebie – w tym samym budynku.

Tę sielankę rozbija wyjazd Giovaniego i jego ukochanej Isabeli na urodziny jej ojca. Tatuś okazuje się wpływowym i obrzydliwie bogatym brazylijskim politykiem, który stał się bohaterem skandalu związanego z defraudacją olbrzymich środków publicznych. A jednak urodziny trzeba fetować. Oczywiście, rodzice Isabeli bardzo negatywnie przyjmują zachowania spontanicznego i bezpośredniego Giovaniego, który wprowadza w zastałe relacje niebezpieczny pierwiastek chaosu.

Reżyser i współautor scenariusza Bernardo Barreto nęci nas ekstatycznym, zwariowanym otwarciem, by jednak po ślicznych obietnicach przenieść „Poszukującego” w trywialnie odmalowany, toksyczny świat bogatej rodziny. Ma się wręcz wrażenie, że przez ten temat i jego niezręczne wykonanie (zwłaszcza w absolutnie żenującym punkcie kulminacyjnym) debiut Barreto dryfuje w rejony bliskie telenoweli. Przed wielkim domem rodzinnym protestują jacyś bliżej nieokreśleni Brazylijczycy. Odcięci za murem, bohaterowie tego dramatu jawią się bardziej jako typy ludzkie niż ciekawe i złożone osobowości. „Poszukującego” ratuje to, że przez większość trwania akcji, tempo utrzymuje się na zdecydowanie wysokim poziomie, a potencjometr co i rusz skacze przy kolejnych ekscesach, awanturach, scenkach erotycznych, wciąganiu kokainy i tym podobnych „dyrdymałach”. A jednak ten łańcuch atrakcji jest przeciętnie zagrany i mało odkrywczy. To nie żadne „Festen”. Podejrzewam, że zważywszy na geograficznie bardzo szerokie spojrzenie selekcjonerów, „Poszukujący” miał w konkursie reprezentować młode kino Ameryki Południowej. A że kontynent ma znacznie więcej pod tym względem do zaoferowania w ostatnich latach, gdy kraje dotychczas niezbyt płodne zaskakują nowymi talentami, to jednak trochę się zirytowałem tym selekcyjnym muchomorem.
23. Tallinn Black Nights Film Festival. 15.11-1.12.2019.