ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (388) / 2020

Wojciech Rusinek,

KANONY I PRZEMIESZCZENIA (RYSZARD KOZIOŁEK: 'WIELE TYTUŁÓW')

A A A
Czas zwątpienia

Humanistyka – także ta krytyczna, demaskatorska, a nawet „subwersywna” – wcale nie jest wolna od złudzeń i zbiorowych wmówień, których językową emanacją stają się frazesy (zwane czasem dla niepoznaki „hasłami wywoławczymi” epoki czy nurtu, sankcjonowanymi podczas konferencji naukowych). Jeszcze niedawno, dziesięć, piętnaście lat temu, trwał w literaturoznawstwie karnawał antykanoniczny: „zanikowe” rozpoznania Marii Janion trafiły już dawno pod strzechy, gloryfikujący różnicę (a w zasadzie „różnicość”) postmodernizm nie budził już odruchów obrzydzenia, zewsząd na uczelnianych korytarzach unosiły się rytualne zawołania: nie ma kanonu, bo kanon jest niemożliwy, nadszedł czas marginesów (ruchomych!), zerwana została wspólnota pokoleniowa, nie ma arcydzieł, nie ma historii literatury, skończyły się wielkie narracje. Tylko czasem lękliwie zerkano w stronę rynku, skąd nadchodził groźny, coraz groźniejszy potwór DDM (kto dziś pamięta to pojęcie ukute przez Kingę Dunin?), prawdziwy wróg różnicy, marginesów i bogactwa kulturowego. Wróg tak przewrotny, że dziś nawet nie pamiętamy, kiedy dokładnie pożarł naszą literaturę i krytykę. A przecież już w tych „antykanonicznych” czasach polskie literaturoznawstwo ciągle wracało do kilku kluczowych autorów czy próbowało, skądinąd słusznie, „rewindykować kanon”, poszerzając go na przykład o pominięte wcześniej, lecz ważne pisarki, o nowe tematy, pogranicza literatury pięknej itp.

Co dzisiaj zostało z tamtego ruchu przeciwko kanonowi? Poza oczywistymi osiągnięciami (np. wspomnianymi powyżej poszerzeniami listy obecności czy wrażliwością na tematy wcześniej pomijane, chociażby nieheteronormatywność), podejście to doprowadziło nasze literaturoznawstwo do dość absurdalnej sytuacji, w której rzesze badaczy i badaczek rozpaczliwie szukały jakiegoś niezbadanego tematu, jak ognia unikając pisania o dziełach klasycznych i kanonizowanych tradycją literacką. Efekt? Wszystkie książki o juweniliach trzecioligowych poetek wczesnej fazy Młodej Polski (czytanych, na przykład „w perspektywie postkolonialnej” – skądinąd lubię tę metodologię, albo w ramach „biopolityk widzialności”), lub konferencje, podczas których drobiazgowe rozpoznania dokonane w marginesowych obszarach badań przedstawiane były znudzonym specjalistom innych wycinków literaturoznawstwa. Konsekwencją opisywanego procesu wydaje mi się również, na drugim biegunie, podejmowanie rozpaczliwych prób odzyskania uczoności czy istotności badań nad prozą i poezją za pomocą „nadwyżki teoretycznej”, prawdziwej, frenetycznej erupcji pojęć („-ości”) i odwołań do najmodniejszych nazwisk. Myślę tu oczywiście o pracach (zwłaszcza doktoratach) nieudolnie naśladujących francuską refleksję teoretyczną (i w zasadzie poprzestających na referowaniu tejże), za którymi nie kryła się niestety ważność i konkretność rozpoznań (choć pozornie były to książki o literaturze). Dwie ślepe ścieżki, które – przewiduję – nie zostawią głębokiego śladu w rozwoju polskiego literaturoznawstwa i które za jakiś czas wspominać będziemy z przekąsem.

Piszę w złośliwej tonacji, ale te sarkastyczne uwagi kieruję także pod swoim adresem; co więcej – mimo wszystko rozumiem, dlaczego hasła antykanoniczne przyjmowano z entuzjazmem. Nie chodziło chyba tylko o wolnościowy zachwyt, jaki towarzyszył polskiemu literaturoznawstwu od przełomu demokratycznego, umożliwiający recepcję dowolnych prądów, teorii i dzieł światowej literatury i eseistyki. Pisanie o „klasykach” jest po prostu trudne. Niełatwo ustawić własny interpretacyjny głos, oryginalny, daleki od naiwnego, konserwatywnego „kultywowania tradycji”, gdy wśród poprzedników znajdują się tacy giganci lektury, jak wspomniana Janion. Nie wyobrażam sobie jednak, że można porzucić to zadanie całkowicie – powroty do dzieł dawnych to wszak praca interpretacyjna najwyższej wagi, wykonywana na i dla naszej zbiorowej tożsamości i pamięci. Nie sposób zrozumieć dzisiejszej Polski bez ciągłego spoglądania na to, co o sobie pisali nasi przodkowie – obrazy zostawione w tekstach kanonicznych nawiedzają nas nieustannie. Dlatego z zaskoczeniem i smutkiem przeczytałem we wstępie do najnowszej „Historii literatury polskiej” Anny Nasiłowskiej, że do konkursu na nową syntezę ogłoszonego przez Instytut Badań Literackich PAN przystąpiła… tylko jedna osoba, czyli autorka rzeczonej książki.

Naprawdę nikt dziś w polskim literaturoznawstwie nie ma siły (wiedzy, woli, zdolności), by pokusić się o całościowe, odnowione w perspektywie nowszych metodologii spojrzenie na literacką przeszłość? A może dla tego typu książek nie ma już po prostu odpowiedniej publiczności? W tę ostatnią możliwość nie sposób uwierzyć. Przeczą temu trzy symptomatyczne wydarzenia. Pierwsze: w grudniu 2019 roku Wydawnictwo Ossolineum w ramach świątecznego prezentu i z okazji 80-lecia serii Biblioteka Narodowa udostępniło za darmo e-booki dziewięciu „beenek”, w tym klasyczne wydania „Lalki”, „Trenów”, poezji Bolesława Leśmiana, „Nie-boskiej komedii” i „Konrada Wallenroda”. Sklep wydawnictwa nie był przygotowany na nawał klientów, strona stanęła na kilka dni, w końcu e-booki udostępniono nie w formule sprzedaży, lecz zwyczajnego pobrania. W komentarzach na facebookowej stronie Ossolineum zachwyceni czytelnicy „beenek” wymieniali się uwagami dotyczącymi konkretnych wydań, a wiele stron czasopism literackich i blogów udostępniało linki do wspomnianych książek z euforycznymi komentarzami. Drugie wydarzenie: wydanie pierwszej od kilkudziesięciu lat (!) monograficznej książki o „Panu Tadeuszu” (tę rozprawę Jana Tomkowskiego również opublikowało Ossolineum), będącej być może zalążkiem jakiejś zmiany stosunku do polskiej klasyki. I wreszcie trzecie: popularność eseistyki Ryszarda Koziołka. Śląskiego literaturoznawcy, który wyszedł poza ramy akademii i dzięki kolejnym znakomitym książkom publikowanym przez Wydawnictwo Czarne przekonuje – z powodzeniem – że nadal warto czytać „Lalkę”, „Chłopów”, Sienkiewicza, Conrada, Camusa i „Biblię”.

Ku nowej prawdzie

Pozwoliłem sobie na ton rozliczeniowy dlatego, że ośmielił mnie do tego Ryszard Koziołek. W „Sygnalistach”, gęstym od treści i deklaracji rozdziale-manifeście otwierającym najnowszą książkę autora – „Wiele tytułów”, znajdujemy m.in. fragmenty poświęcone statusowi prawdy w literaturoznawstwie i współczesnej debacie społecznej. Koziołek, wskazując na poważny kryzys prawdy panujący w komunikacji medialnej (a więc także w naszych codziennych dyskusjach), o tę epistemologiczną katastrofę oskarża także literaturoznawstwo uniwersyteckie, „nawet jeśli wpływ humanistyki akademickiej na społeczeństwo był niewielki” (s. 15). Liczmany postmodernizmu, zauważa Koziołek, powtarzane w radosnej afirmacji, powróciły w wynaturzonej w formie w naszej rzeczywistości społecznej – autor „Ciał Sienkiewicza” praktyczną realizację kultu różnicy dostrzega w toczącej dziś polską (i pewnie też światową) debatę publiczną wojnie wrogich plemion (z których każde wytwarza fantazyjnie mnogie, ideologicznie wyraziste, nieprzystające do siebie narracje). Tym samym Koziołek odrzuca (na ile świadomie, nie wiem) inspirującą niegdyś koncepcję „literatury jako strażniczki różnic”, mediatora skonfliktowanych narracji zbiorowych; tę koncepcję, jaką kilkanaście lat temu w odniesieniu do nowej prozy i krytyki literackiej przedstawiał Przemysław Czapliński. Koziołek zauważa, że „zawiodła najbardziej podstawowa rola humanistyki, jaką jest tłumaczenie, mediacja, negocjowanie znaczeń i wartości ważnych lub kluczowych dla społeczeństwa” (s. 15). Jak jednak opuścić karnawałową myśl ponowoczesną, nie wpadając jednocześnie – o co oskarżany bywa dziś postmodernizm – w sidła kontrrewolucyjnych albo lewicowych fundamentalizmów? Ryzyko to jest bardzo poważne w świecie kompulsywnej komunikacji, w ramach której – jak czytamy w „Sygnalistach” – klasyczna koncepcja prawdy została porzucona na rzecz nieodpowiedzialnej erupcji „opinii na każdy temat”, budzącej zdziwienie, opór i bezradność, całkowicie wyzwolonej z ram epistemologicznej wiarygodności.

Koziołek dostrzega ratunek w procedurze poznawczej, która na pierwszy rzut oka trąci szaleństwem: „Skoro nie potrafimy zmusić propagandowych fikcji do tego, aby objawiły swój brak związku z rzeczywistością, być może trzeba wypróbować strategię przeciwną, czyli uznać fikcję literacką za bardziej wiarygodną i prawdopodobną w opisywaniu świata niż to, co się za prawdę podaje. Proponuję przyjąć szalone na pozór założenie, że lepiej wierzyć Sienkiewiczowi niż Schetynie i Balzakowi niż Brudzińskiemu” (s. 16). Ale to przecież wcale nie jest szalona i obca nam koncepcja! Świadomość tę odnajdujemy już u Szekspira: Hamlet, który walczy z fasadowością i hipokryzją elsynorskiego dworu, właśnie z kryzysem prawdy (na dworze króla Danii wszyscy obsesyjnie obserwują – szpiegując, podglądając, śledząc, ale nie po to, by poznać rzeczywistość, lecz by ją wykreować na swoją modłę), za pomocą fikcji teatralnej. W całej tragedii tylko jedno wydarzenie odsłania prawdę o dworze Klaudiusza i Getrudy – spektakl wędrownej trupy aktorów, zabawa, gra, coś pozornie najmniej z prawdą mającego związek. Sługą prawdy nie może stać się nawet namiętnie jej pragnący Hamlet, największy w Elsynorze „aktor”.

Fikcja według Koziołka pozostaje na usługach prawdy, gdy spełnia warunek poznawczej skuteczności – badacz nazywa ten proces „epifanią adekwatności” (s. 9). Polega ta ostatnia na odkryciu, że pewne dzieła literackie mówią o nas, przełamując jednocześnie utrwalone, bezrefleksyjnie przyjmowane sposoby komunikowania rzeczywistości. Nie dla samej dekonstrukcji jednak, lecz – przeciwnie – by nasycić arcyludzki głód sensu, zrobić to lepiej niż inne, zbyt mocno poddane ideologicznej presji, zabobonom i pysze formy komunikowania świata. Jednakże społeczną ważność literatury mocniej uwydatnia – zapisana w tytule wstępnego rozdziału „Wielu tytułów” – funkcja sygnalisty, a w zasadzie swoistego „przedsygnalisty”. Inaczej bowiem niż ów nagłaśniacz dokonanej niesprawiedliwości, literatura ma pojawienie się zła uprzedzać. „Czytanie, rozumienie i używanie literatury – pisze Koziołek – to rodzaj kulturowego zestawu ratunkowego, z którego jednak trzeba korzystać przed wypadkiem, ponieważ jego ratunkowa funkcja polega na symulowaniu katastrofy lub problemu i umożliwianiu ich antycypacji” (s. 18). Stwierdzenie to jest rzeczywiście niemal szalonym odwróceniem zdroworozsądkowej logiki każącej w literaturze szukać komentarza do rzeczywistości już zaistniałej. Czym byłaby więc mimesis według autora „Ciał Sienkiewicza”? „Każdy utwór literacki z przeszłości, który uznajemy za aktualny, jest rodzajem proroctwa” (s. 19), a biblijne konotacje tego stwierdzenia nie są, jak zobaczymy poniżej, w przypadku omawianej książki bez znaczenia. Literackie pisanie „o rzeczywistości” byłoby więc nie tyle odbijaniem, co odkrywaniem prawdy, najczęściej oczywiście strasznej, która dopiero może się wypełnić. Może, ale – jak w przypadku biblijnych jeremiad – nie musi. Przypominając dość obszernie Austinowską koncepcję performatywów (w rozdziale „Wybuchowe znaki” doprecyzowującym rozpoznania wstępne), autor wskazuje, że sztuka, poprzez „inscenizowanie krzywdzenia słowami i obrazami” (s. 42), pozwala zneutralizować zło i uwrażliwić na mowę nienawiści (choć bywa, że jako odbiorcy zatrzymujemy się na poziomie „fantazji o przemocy”).

Koziołek rozpoczyna omawianą książkę w duchu tych rozpoznań, fragment „Puszczy jodłowej” Stefana Żeromskiego łącząc ze sporem o wycinkę Puszczy Białowieskiej. Ten sposób czytania dzieł dawnych, którego egzemplifikację stanowi „Wiele tytułów”, od dawna jest mi bardzo bliski. Od razu mam ochotę dodać, że antycypacji tego wydarzenia można wszak poszukać jeszcze wcześniej – ot, chociażby we wstępnych strofach „Satyra” Jana Kochanowskiego, w których „dziki mąż” przestrzega Polaków przed rabunkową gospodarką w prastarych puszczach.

Klasyka koniecznie potrzebna

Gdzie szukać owych zachwycających adekwatnością antycypacji prawdy? Oczywiście w klasyce! Co więcej – klasyce czytanej w szkole i na uniwersytecie. Głos Koziołka trudno byłoby uznać za konserwatywny; czytanie tekstów dawnych nie ma według eseisty służyć pielęgnowaniu tradycji czy odtwarzaniu w duszach kolejnych pokoleń jakiejś uniwersalnej substancji polskości, nie tworzy też quasi-religijnego rytuału (kult wielkich dzieł), nie jest świadectwem przywiązania do ponadczasowego humanizmu. Przywołajmy raz jeszcze rozdział wstępny: „Wierzę, że w upartej prostoduszności szkolnego powtarzania literackich formuł – opowieści i metafor – kształcenie humanistyczne przygotowuje »sygnalistę«, to jest człowieka zdolnego znaleźć słowa odpowiednie do nazwania tego, co nadchodzi” (s. 22). I jeszcze jeden cytat-deklaracja metodologiczna: „uparte nakłanianie do czytania starych utworów jest dowodem naszej kulturowej przezorności, dzięki której gromadzimy kapitał komunikacyjny na czas, kiedy nie będziemy wiedzieli, co powiedzieć – zdezorientowani i zaskoczeni zmianą rzeczywistości” (s. 18). Przyjmując powyższe założenia, zyskujemy także nowe narzędzie wartościowania dzieł odziedziczonych z przeszłości. Niezaprzeczalna wartość klasyki polega w ujęciu Koziołka nie tyle na ponadczasowej i abstrakcyjnej arcydzielności, lecz na podatności dzieła na odczytania zaskakujące mimetyczną adekwatnością i dające klucze do pogłębionego rozumienia współczesnych zjawisk społecznych i moralnych. Najczęściej są to odczytania idące wbrew utrwalonym schematom – wielkość dzieł „kanonizowanych” polega niejako na ich paradoksalnej, nieustannej podatności na podważanie „kanonicznych” lektur. I w końcu na zdolności do zaangażowanego mówienia w imieniu człowieka poddanego różnym wcieleniom politycznego zła, w czym poręczna okazuje się idea „humanisty sygnalisty”.

Pierwsza część książki – „Sygnaliści” – poza dwa rozdziałami wstępnymi, w których koncepcja ta zostaje wyłożona i przekonująco uargumentowana, przynosi tekst poświęcony prozie, myśli filozoficznej i postawie życiowej Alberta Camusa („Uśmiechy Syzyfa”), niezaprzeczalnie jednego z najważniejszych dwudziestowiecznych „sygnalistów”, dalej esej rozwiązujący zagadkę milczenia Boba Dylana po otrzymaniu przezeń literackiej Nagrody Nobla („Głośna nieobecność. Dylan i Nobel”), w końcu najlepszy w tym zestawie artykuł o związkach między biografią i literaturą w „afrykańskich” tekstach Josepha Conrada i Henryka Sienkiewicza („Kwadrat afrykański Conrada i Sienkiewicza”). Zawarte w nich interpretacje, prowadzone na styku życia i prozy artystycznej, są przykładem lektur, które stały się znakiem rozpoznawczym badacza – takich, które odkrywają w błyskotliwy sposób kwestie pozornie oczywiste, lecz z jakiegoś powodu dotąd przeoczone (np. relacje Sienkiewicza i Conrada, podobieństwa między Stasiem Tarkowskim i Kurtzem).

Prawdziwą ozdobę tomu i pokazem brawurowego powrotu do dzieł klasycznych – tak bardzo klasycznych, że trudno sobie wyobrazić wyższy stopień kanonizacji – jest druga część „Wielu tytułów”, zawierająca zaledwie dwa dłuższe eseje i zatytułowana intrygująco… „Dwa studia”. Koziołek przygląda się tam „Lalce” Bolesława Prusa i „Chłopom” Władysława Reymonta. W jednej z poprzednich książek – „Dobrze się myśli literaturą”, badacz przedstawił całościową interpretację powieści Prusa jako dzieła o heroicznej, lecz przegranej walce przeciwko tryumfalnemu pochodowi ekonomii, nowego w XIX wieku metajęzyka świata. „Lalka” ma jednakże tę zadziwiającą właściwość, że piszący o niej zaczynają przypominać zahipnotyzowanego przez Izabelę (no bo nie przez Palmieriego) Wokulskiego i – obsesyjnie o powieści wciąż piszą. Uwag tych nie formułuję prześmiewczo – sam należę do czytelników/nauczycieli/krytyków „chorych na »Lalkę«” i nowe odczytania powieści poznaję zawsze z mieszaniną niecierpliwości i zachwytu.

Jakie nowe odczytanie dzieła Prusa przynosi esej „Żegnaj, LALKO”? Tym razem Koziołek omawia je jako realizację „powieści zemsty”, wykazującej zaskakująco głębokie pokrewieństwo z „Hrabią Monte Christo” Aleksandra Dumasa. Ten interesujący trop, dobrze przez badacza uargumentowany, nie służy w eseju do wykazania wtórności fabularnego pomysłu Prusa, lecz – przeciwnie – do pogłębienia interpretacji powieści o problematykę bardzo w niej czytelną, choć – przekonuje Koziołek – jak dotąd niedostrzeżoną. To zresztą interesujące, że w ostatnim czasie pojawiła się jeszcze hipoteza tego typu – Ewa Paczowska w książce „Lekcje uważności” zasugerowała, że fabularnym wzorem dla „Lalki” był „Amerykanin” Henry’ego Jamesa. Koziołek, rekonstruując schemat „powieści zemsty”, zmierza powoli do zarysowania drugiej, naprawdę zaskakującej interpretacji, w świetle której Ignacy Rzecki okazuje się nie – jak w tradycyjnych, podsuniętych przez samego Prusa odczytaniach – anachronicznym, romantycznym safandułą, lecz mającym niemal autorytarne skłonności spadkobiercą oświecenia. Koziołek sugeruje, że wartości, które stoją za pozornie naiwnym, rzekomo spóźnionym kultem Napoleona, a o których realizacji nieustannie marzy Rzecki, prowadzą wprost do oświeceniowego marzenia o tyranii rozumu – jedynego programu, który może uratować Polskę wobec klęski romantycznego ideału powstańczego i pozytywistycznej, przegranej „pracy u podstaw”. Rzeczywiście takie odczytanie postaci Rzeckiego jest oryginalne i warte przemyślenia. Sam dostrzegałem zawsze w Rzeckim raczej maskę dobrotliwego „Boga Ojca” (scena z lalkami w sklepie, pasja kronikarska, swoista wszechwiedza), coraz silniej wyrzucanego na margines przez lud (mieszkańców Warszawy), skazanego na klęskę w coraz bardziej „świeckim” świecie: pragmatycznym, kapitalistycznym, wybierającym język ekonomii zamiast języka miłości, a w końcu – „Boga” umierającego i zostawiającego na placu boju tylko ludzi nowej epoki, Ochockiego i Szumana. Ale przecież – takie przesłanie wyczytaliśmy już z „Wielu tytułów” – właśnie na podatności na nowe odczytania polega prawdziwa wartość arcydzieł.

Drugi z kluczowych esejów tomu – „Bierność polityczna CHŁOPÓW”, podważa utrwalone „mitologiczne” interpretacje powieści. Koziołek zgadza się z Kazimierzem Wyką i Franciszkiem Ziejką, że mieszkańcy Lipiec reprezentują wspólnotę przedpolityczną, nie przyjmuje jednak za dobrą monetę założenia, że za postawą politycznej bierności wsi stoi przywiązanie do biologiczno-mitologicznej wizji świata. Pomysł Koziołka polega na – w najogólniejszym zarysie – uznaniu, że porządek społeczny i porządek natury w „Chłopach”, które zwykle postrzegany były jako skorelowane, są jednak antytetyczne. Ściślej – poprzez rekonstrukcję kolejnych wydarzeń powieściowych badacz wskazuje, że lipiecka społeczność zmierza logicznie ku emancypacji i stworzeniu wspólnoty politycznej, jest w tym procesie jednak „blokowana” nie przez mit czy interesy szlachty, lecz przez… samego autora, który niejako – sam będący zwolennikiem konserwatywnej wizji świata – przestraszył się konsekwencji politycznej emancypacji swoich bohaterów!

Mamy tym samym w „Chłopach” dwie równoległe historie, a raczej „wewnątrzpowieściowy konflikt”, z którego zwycięsko wychodzą bohaterowie. Zwycięstwa nie przynosi im jednak „profanatorka” Jagna, bo kobiecie brakuje – dla odsłonięcia ideologicznych założeń blokujących w Lipcach polityczną zmianę i do nazwania własnego buntu – dojrzałego języka. Nie jest to też Jagustynka, przekonująco odczytywana przez Koziołka jako wioskowy „błazen”, pozornie podważający porządek świata (badacz zauważa, że mieszkańcy Lipiec mówią zwykle o „urządzeniu” rzeczywistości), lecz w gruncie rzeczy utrwalający go („tak już musi być”). Sygnałem rzeczywistej emancypacji chłopów Reymonta jest dla Koziołka język narracji! Wielojęzyczność „Chłopów” odczytywano zwykle jako typową cechę modernistyczną powieści, ot, dążenie do różnorodności stylistycznej. Tymczasem w omawianej interpretacji „»Chłopi« nie mówią jednym językiem; nie ma więc jednego, »urządzającego świat« języka. Proteuszowy narrator nie ma własnej mowy, aktywizuje różne jej odmiany i żargony. (…) Drogą do wspólnoty podmiotów mówiących różnymi językami jest profanująca desakralizacja jednego języka poprzez wprowadzenie go w sąsiedztwo innych i zmuszenie do wspólnej pracy wypowiadania doświadczeń niespójnych i niepodobnych do siebie jednostek, chcących lub świadomie potrzebujących stworzenia wspólnoty politycznej” (s. 169-170). „Wielojęzyczność” narracji to w ujęciu badacza po prostu narzędzie „wymykania” się bohaterów spod totalizującej władzy języków urzędowego, szlacheckiego, mitycznego, w końcu – co najdziwniejsze i najciekawsze w tej interpretacji – spod władzy samego autora powieści.

Hipoteza całości

Najdonioślejsze w „Wielu tytułach” wydają mi się szkice poświęcone „Lalce” i „Chłopom”, ale najoryginalniejszą częścią książki okazują się „Ćwiczenia z wyobraźni teologicznej”. Pomieszczone w tej części szkice i eseje są bardzo interesującą próbą zbliżenia literaturoznawstwa i teologii, przy czym – od razu dodajmy – to projekt bardzo odległy od tego, co spotkać możemy chociażby na łamach „Teologii Politycznej”, czasopisma, które w konserwatywnym duchu, z katolickiej perspektywy czyta dzieła kultury współczesnej. Teologia Ryszarda Koziołka nie jest przy tym zwrócona ku herezji, profanacji, prowokacji. Powrót do „Biblii”, jaki zaproponował autor, nie służy odsłanianiu mielizn myśli religijnej w celu ostatecznego jej porzucenia. Teksty te określiłbym raczej jako podejmowaną z pozycji religijnej próbę stworzenia innego języka teologicznego, języka „dla nieteologów” (s. 225), co widać najlepiej w najbardziej „publicystycznym” szkicu „Nie ma księdza poza Kościołem”. Tytuł wskazuje na jednoznacznie zaangażowany charakter rozważań, odnoszących się do wizerunkowej kompromitacji Kościoła katolickiego wiosną 2019 roku w związku z ujawnieniem na masową skalę skandali pedofilskich. Tymczasem w tekście nie znajdziemy – przykładowo – postulatów rozdziału państwa i kościoła, tyrad na feudalną podległość wiernych Kościoła w Polsce czy przytoczeń co straszniejszych wypowiedzi biskupów. Koziołek szkicuje za to propozycję… nowego rytuału religijnego uzdrawiającego relacje duchowni-wierni, polegającego na postawieniu kapłanów poza świątyniami i – po chrześcijańskim przebaczeniu i odbytej pokucie – ponownym przyjęciu przez wiernych, właściwych „dysponentów” kościoła. Tym samym artykuł wymyka się prostej, trywialnej logice debaty publicznej, w której spotykamy albo antyklerykalne marzenie o końcu Kościoła w Polsce, albo konserwatywną obronę tegoż przez atakiem „tęczowej zarazy”.

W swoich „ćwiczeniach teologicznych” Koziołek-literaturoznawca próbuje „wetknąć stopę między zatrzaskujące się wrota teologii” (s. 225), co rozumiem jako z jednej strony akt oporu wobec kostniejącej dogmatycznie lub politycznie refleksji religijnej, z drugiej – jako wolę tchnięcia w tę dziedzinę myśli ożywczego ducha. Eseje te nieustannie eksponują paradoksy, aporie, ciemne miejsca teologii. Czytamy zatem o dziwnym wahaniu klasycznej teologii wobec kwestii porodowych bólów Marii, matki Jezusa („Rodzić się po ludzku”), o „Śmiechu Jezusa” (który zwyczajna ludzka wyobraźnia chce dostrzegać, tradycyjna teologia neguje, a „Biblia” – milczy na ten temat), poznajemy piękną „teologię stopy” („Jego prawa stopa”), w końcu – paradoksy społecznej pozycji stanu duchownego (Koziołek sceptycznie odnosi się zarówno do katolickiej idei wyłączenia duchownych z porządku społecznego, jak i do luterańskiego, radykalnego zbliżenia tychże do zwyczajnego życia). Tłem tych rozważań, w których katolicka dogmatyka płynnie przeplata się z literaturą piękną i popkulturą, jest może najciekawsza w „Wielu tytułach” historia, jaką dyskretnie opowiada nam Koziołek: historia konwersji religijnej. Z rozrzuconych w kolejnych esejach wspomnień zrekonstruować można opowieść o drodze duchowej autora, wychowanego w tradycji luterańskiej, choć w mieszanej religijnie rodzinie, obecnie zaś poruszającego się z równą swobodą w teologii katolickiej (także tej dawnej) i uczestniczącego w życiu religijnym Kościoła katolickiego (umiarkowana pochwała katowickich dominikanów). Być może właśnie ta złożona droga religijna jest źródłem zamiłowania Koziołka do niejasnych, złożonych i umykających publicystyce odpowiedzi na fundamentalne pytania?

A skoro mowa o biografii. W „Wielu tytułach” pojawia się nowy w pisarstwie Koziołka element – autobiografizm. W ostatniej części tomu – „Ku sobie”, odbywamy wraz z autorem podróż po Europie zagrożonej narodowymi partykularyzmami („Pożegnanie z Europą latem 2017 roku”), wracamy do śląskich, beskidzkich korzeni („»Ja, wybierając mój los, wybrałem…« śląski”), w końcu autor zabiera nas na niesentymentalną, wspomnieniową przechadzkę po miasteczku, w którym się wychował („Przy kałuży”). Zamknięcie książki tymi esejami, dalekimi od typowych melancholijnych westchnień za krainą dzieciństwa, będącymi raczej próbą wykreślenia własnej duchowej genealogii (zarówno w skali mikro – regionalnej, jak i makro – polskiej i europejskiej) wydaje mi się znakomitym pomysłem.

„Wiele tytułów” dzięki tej biograficznej perspektywie przestaje być typową książką o literaturze, gromadzącą teksty napisane w ostatnim czasie i na siłę spajaną dopisaną ex post metodologią. Przeciwnie – kompozycja zbioru wydaje mi się bardzo dobrze przemyślana, oddaje jakby całość doświadczenia konkretnego człowieka – Ryszarda Koziołka, i nas wszystkich – którym blisko do wizji świata prezentowanej przez autora. Duch odpowiedzialności za życie publiczne połączony z refleksją nad istotnymi wartościami, takimi jak prawda (część wstępna książki), szuka swojego głębokiego uzasadnienia w lekturze klasycznych i nadal ważnych dzieł literatury polskiej i światowej, by w końcu doprowadzić do religijnej refleksji o Bogu, ciele czy społeczeństwie, a to nagłe odbicie ku metafizyce – pozwala odzyskać siebie i własną przeszłość. Obawiałem się sugerowanej przez tytuł „wielości”, tymczasem odkrywana przez Koziołka złożoność świata odsyła finalnie do hipotetycznej całości, której ramy wykreśla osoby autora z jej konkretnym, osadzonym w czasie i przestrzeni doświadczeniem. Można mieć wszak wątpliwości, czy istnieje jakieś inne niż biograficzne czytanie literatury. Ja poważnie w to wątpię.

Miłość nie zazdrości?

Miarą mojego podziwu wobec pisarzy i pisarek jest przekonanie, że nie byłbym w stanie nigdy napisać dzieła o podobnym rozmachu epickim, równie stylistycznie wysmakowanego czy poruszającego (czyli – idealnie wskazującego na nieuchwytną „istotę” życia). W ocenie tekstów literaturoznawczym przyjąłem nieco inne, jeszcze bardziej subiektywne, całkowicie nienaukowe, a przy tym moralnie skandaliczne kryterium: zazdrość. Najwspanialszymi okazują się dla mnie zwykle te eseje, które przynoszą interpretacje genialne w swojej prostocie i zadziwiające trafnością. Te rozprawy, po których lekturze ze złością i zawodem myślę: dlaczego ja na to nie wpadłem? Dlaczego nie zobaczyłem tej oczywistości? Dlaczego, pisząc o tych samych dziełach, nie wyzyskałem z nich takiej głębi znaczeń? A jeżeli miałem podobną interpretację: dlaczego nie upubliczniłem jej wcześniej?

Przyznaję, po każdej kolejnej książce Ryszarda Koziołka czuję taką zazdrość.
Ryszard Koziołek: „Wiele tytułów”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2019.