ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (85) / 2007

Magdalena Boczkowska,

POKOLENIE BIMBRU

A A A
Tytuł zbioru opowiadań Łukasza Steca nasuwa skojarzenie z prozą – nazwijmy ją – alkoholową. Wystarczy wspomnieć chociażby „Pod Mocnym Aniołem” Jerzego Pilcha czy „Tequilę” Krzysztofa Vargi. I alkohol musi być obecny w tej książce także z tego powodu, iż bohaterami są głównie studenci, a akcja większości tekstów rozgrywa się w akademikach. A wiadomo przecież, jaka opinia o akademickim życiu powszechnie panuje.

Debiut Steca to zbiór dziesięciu opowiadań, które można by podzielić na dwie grupy. Połowę z nich stanowią fantasmagorie narratora, surrealistyczne, fantastyczne wizje. Do tej grupy zaliczyć można chociażby „Biskupin calling”, „Bal psychologa”, „Akademię”, „Butelki z benzyną (i kamienie)”, „Lokatora” czy, opisujący sen bohatera w autobusie, tekst „Pasażerka” (który wywołuje mocne skojarzenie z „Pokocham ją siłą woli” z tomu „Się” Stachury). Pojawia się w nich chociażby (zmarły w 1981) Bob Marley, który przybył z Jamajki i umówił z bohaterem w Warszawie, by napisać swoją nową piosenkę, zatytułowaną „Biskupin calling”. Mamy również niewidzialnego lokatora, którego „nabywa się” wraz z nowym mieszkaniem i który z owego mieszkania nie chce się wyprowadzić. A w filmie zatytułowanym „Siwczyk” (sic!) główną rolę zagrał... Rafał Wojaczek.

Te tworzone przez autora światy au rebours mają jednak swoją rzeczywistą topografię. Dlatego można powiedzieć, że jednym z głównych bohaterów pomieszczonych w „Bimbrze” tekstów jest miasto, w tym przypadku Katowice. Aczkolwiek dla czytelników, którzy nigdy w stolicy Górnego Śląska nie byli, przywołane nazwy, ulice, czy osoby nic zapewne nie znaczą, pozostali – w jakiś sposób z Katowicami związani – łatwo odnajdą trasy, które zapewne sami nieraz przemierzają. Stec ma plastyczną wyobraźnię i w dokładny, barwny sposób potrafi opisać takie miejsca, jak na przykład osiedle akademickie w Katowicach-Ligocie. Zabiera czytelników na „spacer” po Katowicach, do Jazz Clubu „Hipnoza”, mijając po drodze pomniki Korfantego i Piłsudskiego, a także niezbyt ciekawy budynek Wydziału Filologicznego. Spośród charakterystycznych dla miasta „punktów” rozpoznajemy również między innymi klub studencki „Za Szybą”, Empik, Wydział Nauk Społecznych czy Rynek, który rynkiem być nie powinien, oraz Plac Wolności, który powinien być rynkiem, a jest placem. Ba, możemy również poznać znaną skądinąd „skarłowaciałą staruszkę” – żebraczkę, zaczepiającą ludzi na katowickich ulicach. Katowice w tej prozie są z jednej strony szare i brudne (takie są w istocie), ale z drugiej strony – swojskie i przyjazne dla bohaterów-studentów. Umieszczenie akcji tych mocno fantastycznych opowieści w dających się zweryfikować realiach wywołuje efekt balansowania na granicy jawy i snu, czy też może raczej wypadałoby powiedzieć – na granicy trzeźwości i alkoholowych wizji. Może warto by jednak zastanowić się, na ile historie te są po prostu fantastyczne, a na ile pokazują tylko paradoksy naszej, coraz to bardziej absurdalnej, rzeczywistości? Strajkujący górnicy to dość powszechny obrazek, a że w opowiadaniu urządzili manifestację w akademikach i wtargnęli przez okno do pokoju bohatera? Cóż, wszak nieśli transparent z napisem „won, burżujscy studenci”...

Drugą grupę stanowią natomiast opowiadania, by tak rzec, realistyczne, mocno zaangażowane w otaczającą rzeczywistość. Moim zdaniem lepsze od pierwszych. Taką historią jest między innymi przejmująca „Rodzinada”, której tytuł jest zapewne ironiczną aluzją do nazwy teleturnieju „Familiada”. Jest to wstrząsające opowiadanie o chłopcu z tak zwanego „dobrego domu”, niestety dobrego tylko na pokaz. Chłopak popełnia w końcu samobójstwo. Stec potrafi umiejętnie wczuć się w sytuację bohatera, którego rodzice nieustannie „oceniali. Wzrokiem, mową i zaniechaniem”. W podobnym tonie utrzymane są jeszcze takie opowiadania jak „Psycholfan”, w którym narrator, wraz z grupą zapalonych kibiców-szalikowców, przez przypadek trafia na mecz GKS-u z Legią Warszawa; czy, bodaj najzabawniejszy ze wszystkich pomieszczonych w tomie tekstów, „Aktor”, którego bohater – właśnie tytułowy aktor – zmęczony/znudzony (?) sławą i grą w popularnym serialu, napada na kobiety. Jednej z nich udaje się ściągnąć mu kominiarkę i gdy przekonuje się, że zaatakował ją znany gwiazdor, chce by ją zgwałcił. Ale on już nie ma ochoty, więc zaczyna się szalony pościg potencjalnej ofiary za potencjalnym oprawcą...

Na tym tle – moim zdaniem – najlepiej wypada opowiadanie tytułowe, najdłuższe w całym zbiorze. Główny bohater i narrator zarazem, tak jak i w pozostałych tekstach, jest studentem Uniwersytetu Śląskiego. Jak każdy student, większość czasu poświęca na imprezy, i jak każdemu studentowi – wiecznie brakuje mu pieniędzy. Angażuje się również w różnego rodzaju akcje, organizuje manifestacje, po prostu prowadzi typowe studenckie życie. W tle opowiadanej historii pobrzmiewają nawet echa pomarańczowej rewolucji na Ukrainie czy też wiadomość o śmierci Jana Pawła II. „Bimber” kończy się słowami, które w zasadzie mogłyby być reprezentacyjne dla całego tomu, a nawet szerzej – słowami kluczowymi dla całego pokolenia, urodzonego mniej więcej w latach 80., do którego przecież należy i autor (rocznik 1982), a nazywanego umownie „pokoleniem JP2” – „jesteśmy pokoleniem Bimbru, prawie wszyscy urodzeni w czasie stanu wojennego, w czasie reglamentacji tego, co tak przecież ważne, w czasie braku wódki, dokładniej mówiąc w czasie, gdy połowa Polaków pędziła bimber. Pokolenie substytutów. Na naszych oczach komunizm najzwyczajniej w świecie zastąpiono kapitalizmem. Reksia Kaczorem Donaldem, Szarika psem Beethovenem, rodzinę telewizyjną Familiadą, przyjaciół znajomymi”. Głośno było ostatnio, zwłaszcza za sprawą krakowskich „Tekstyliów”, o rocznikach 70., ale może najwyższa pora ogłosić, że już roczniki 80. „zmieniają wartę”?

Po lekturze wszystkich dziesięciu opowiadań (miałabym zastrzeżenia do kompozycji, moim zdaniem „Bimber” powinien zamykać książkę), można stwierdzić, że Łukasz Stec dał się poznać jako prozaik wyczulony na zabawy słowne. Lubi rozbijać utarte frazeologizmy i odwracać sens przysłów, potrafi także grać brzmieniem wyrazów, na przykład w stylu „nie było lamentów. Były alimenty”. I jest w tym dobry. Podobnie jak w rozbudowanych zdaniach, długich, narracyjnych tekstach, pełnych nawiązań i aluzji – im dłuższe opowiadanie, tym lepsze, i tym większa przyjemność dla czytelników. Lekkość pióra, ironia i uszczypliwy dowcip to główne atuty prozy Steca. Dlatego mam nadzieję, że autor „Bimbru” nie przestanie pisać. Kto wie, może zaskoczy nas swoją powieścią? Na razie – jak na debiut – wypadł całkiem nieźle.
Łukasz Stec: „Bimber”. Wydawnictwo Literackie „Semper”. Warszawa 2007.