ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (392) / 2020

Katarzyna Szkaradnik,

I BOGIEM BYŁO SŁOWO (JAN PARANDOWSKI: 'ALCHEMIA SŁOWA')

A A A
„Och, jedna z pozycji na mojej mentalnej półce wstydu” – pomyślałam, ujrzawszy na facebookowym profilu „Zdaniem Szota” zdjęcie ukazujące nową edycję „Alchemii słowa”, pod którym ów popularny krytyk informował, że dostał ją w bonusie od wydawcy, Dowodów na Istnienie. Pół godziny później redaktorka „artPAPIERu” – także pod wpływem posta Wojciecha Szota – zaproponowała mi zrecenzowanie tej książki, co uznałam za znak, że bezapelacyjnie nadeszła pora, by dać się jej porwać. Rozważałam tu inne sformułowania, w rodzaju „stawić jej czoła”, lecz sugerowałyby one konfrontację, tymczasem bez mała legendarny traktat-esej Jana Parandowskiego nie wydaje się przysparzać czytelnikowi trudności. Nie znaczy to, naturalnie, że brak mu głębi, przeciwnie – mamy wszak do czynienia z tekstem rasowego polihistora i konesera kultury antycznej, naszpikowanym dowodami jego erudycji. Równocześnie detale te są opakowane w tak wypolerowany język, podane z taką lekkością, że można je chłonąć właściwie mimowiednie, wertując jedna po drugiej niemal trzysta stron.

Choćby tylko ową iście czarnoksięską sztuką (określenie adekwatne do tytułu) „Alchemia słowa” zasłużyła sobie na królewską rangę pośród rodzimych books about books oraz na siedem wydań od 1951 do 1998 roku. Dla wszystkich identyfikujących się z facebookową stroną „Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki” stanowi lekturę obowiązkową, co głoszę z zażenowaniem, skoro sama sięgnęłam po nią tak późno. Do wyznania tego ośmielił mnie zaś Jacek Dehnel, który w posłowiu do nowego wydania oświadcza, że też zapoznał się z omawianym vademecum bibliofilów dopiero niedawno, za namową Mariusza Szczygła. Ba, oświadcza to nieledwie z dumą, gdyż – bodaj jeden z nielicznych – nie dał się oczarować poetyckiemu stylowi autora „Petrarki”, a wręcz z retoryczną afektacją ostrzega: „Cóż była to za męka!”, „bite dziesięć dni torturowania się piłą” (Dehnel 2020: 299). Jego „obrazoburczy” komentarz jest cenny chociażby dlatego, że z bezdyskusyjnie gloryfikowanej książki tworzy wyzwanie. Ale dla równowagi w tomie zamieszczono również apologię Parandowskiego autorstwa Krzysztofa Zajasa, czyniąc zadość rzymskiej zasadzie prawniczej audiatur et altera pars. Po której stronie osobiście się opowiadam? Skoro już weszliśmy w klimat starożytności, przeczytawszy całość, jestem skłonna odwrócić hasło przypisywane Arystotelesowi i oznajmić: „Przyjaciółką mi prawda, lecz większym przyjacielem Plato”.

*

Zakładam, że jeśli ktoś dotarł do niniejszego zdania, to nawet gdy nie miał „Alchemii słowa” w ręku, generalnie wie, o czym ona traktuje. Jak napomknęłam, zajmuje poczesne miejsce w długim szeregu książek poświęconych różnym aspektom powstawania literatury, między którymi duży zbiór stanowią te bardziej skupione na stronie „technicznej”, typu „Listy do młodego pisarza” Maria Vargasa Llosy, „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” Stephena Kinga czy po prostu coraz powszechniejsze poradniki creative writing. Na polskim gruncie za drugą oprócz dzieła Parandowskiego klasyczną pozycję dotyczącą sztuki pisania i warsztatu artystycznego uważa się „Karafkę La Fontaine’a” Melchiora Wańkowicza, wykraczającą poza najbliższą mu dziedzinę dziennikarsko-reportażową. Z kolei spośród dość świeżych publikacji warto wspomnieć o dwóch tomach pogawędek Agaty Napiórkowskiej z polskimi twórcami pt. „Jak oni pracują” – koncentrują się one na prywatnych rytuałach i okolicznościach mających wspomagać proces twórczy, czym obficie raczy nas także Parandowski. Notabene, jednym z bohaterów wywiadów jest Dehnel, skądinąd autor „Młodszego księgowego”, w pewnym stopniu spowinowaconego z rozpatrywanym tutaj tytułem przez eksponowanie humorystycznych osobliwości. Na koniec wypada wyszczególnić „Książkę o czytaniu” Justyny Sobolewskiej, prezentującą rozmaite aspekty doświadczenia odbiorców literatury, a zatem komplementarną do „Alchemii słowa”, zogniskowanej na przygodach człowieka piszącego.

Ta ostatnia bowiem oferuje nam wgląd w psychologię twórczości, w życiorysy znamienitych prozaików, poetów i dramaturgów oraz w życie literackie, rozproszone na przestrzeni ponad dwóch i pół tysiąclecia, toteż można ją uznać za historię literatów w pigułce, chociaż anegdotyczną i (o czym dalej) mocno subiektywną. Pojęcie o zakresie tematycznym dają nazwy rozdziałów, kolejno „Powołanie”, „Życie”, „Pracownia”, „Natchnienie”, „Praca”, „Słowo”, „Tajemnice rzemiosła”, „Tworzywo literackie”, „W laboratoriach literatury”, „Styl”, „Od pierwszej do ostatniej myśli”, „Ukryty sojusznik”, „Sława i nieśmiertelność”, przy czym od razu widać, że zagadnienia te przeważnie się zazębiają. I już w spisie treści dają się wyczuć dwa żywioły dominujące w owym eseju – odmienne, lecz nierozłączne niczym Sancho Pansa i Don Kichot: przyziemne warsztatowo-biograficzne ciekawostki oraz patetyczne ujęcie mocy i misji literatury.

*

Co się tyczy tych pierwszych, śledzimy tu dole i niedole znanych ludzi pióra, z naciskiem na udręki i mankamenty bycia pisarzem. Jak podkreśla Parandowski, literaci rzadko mieli pełną kiesę, stąd burzliwe koleje losu wielu z nich. W ogóle parokrotnie powraca wątek ich uzależnienia od kapryśnych mecenasów oraz wyzysku ze strony nieuczciwych wydawców, bezkarnych wobec braku prawa autorskiego. I choć sporo twórców uwypuklało zgubność pokusy bogactwa (przypuszczam, że zgodnie z psychologicznym efektem kwaśnych winogron), a w niedostatku upatrywało szlifierza charakteru i ochronę przed zgnuśnieniem, to przecież nędza zdusiła w zarodku niemało talentów. Niespokojne żywoty wiedli też ci, którzy zamiast w pokoju z biurkiem i biblioteczką oddychali pełną piersią na forum, oddając się sprawom publicznym – niby nieistotnym z punktu widzenia dorobku, acz nierzadko stanowiącym potem kanwę utworów. Zresztą „[b]urzliwy, dynamiczny temperament godzi się wybornie z pedanterią, a nieposzlakowany klasyk zawstydza najbardziej rozwichrzonego romantyka chaosem swojego warsztatu” (s. 79-80). Cytat ten pozwala nam przejść do rozważań nad warunkami pracy twórczej, jednocześnie zaś sygnalizuje paradoksy i ambiwalencje, jakie jej towarzyszą. W kwestii warunków Parandowski stwierdza wprost, że literaci zaliczają się zazwyczaj do fetyszystów, i ukazuje kalejdoskop znaczących dla nich drobiazgów: od narzędzi i materiałów pisarskich przez wystrój wnętrz po niezastąpione używki. Jeśli chodzi o dysonanse, nadmienia np. o rozziewie pomiędzy wyobrażeniami odbiorców a rzeczywistą aparycją i trybem życia autorów oraz o napięciach między twórcą a dziełem, szlachetnością bohaterów a ułomnością moralną pisarza etc.

Przytaczane w książce śmiesznostki, przywary, idiosynkrazje czy inne opary z literackiej kuchni nie przesłaniają jednak wzmiankowanego już przesłania dotyczącego istoty i roli literatury. Symptomatyczne może być zestawienie tytułów „Jak oni pracują” i „Alchemia słowa” – z jednej strony rzemiosło i profesja z CV, z drugiej doza magii, inicjacja dla wybranych, coś nadnaturalnego. Niemniej Parandowski, aczkolwiek rozwodzi się o tzw. wenie, prymat nad talentem i natchnieniem przyznaje pracy; w dodatku przypomina, że twórczość, także wysokich lotów, bywa niekiedy formą kompensacji. I kładzie akcent na nieodłączny od owej pracy mozół (czasem całożyciowy, jak w przypadku „Zwiastowania” Paula Claudela, które ponoć rodziło się 56 lat w czterech kolejnych wersjach), powołując się na liczne zwierzenia literatów z gehenny twórczej. Liczne, ponieważ – jak to zgrabnie ujmuje Sobolewska (2016: 137) – „W drodze do wymarzonej doskonałości, pod wpływem silnej wewnętrznej presji piszą, bo muszą. Nawet jeśli męczą się potwornie, to jest to dla nich najważniejsza sprawa – inaczej zajęliby się czymś innym. (…) Ale o tej męce pisarze opowiadają paradoksalnie z dużą przyjemnością! (…) Taka mała ulga przy wtaczaniu kwadratowego koła pod górę”. Również Parandowski zwraca uwagę na ów imperatyw oraz stan manii, bycia pochłoniętym przez coś niepodlegającego kontroli, niezależnego od starań: „Kto wie, czy nawet parę zdań można ułożyć tak, jak się zamierzało, zanim pióro dotknęło karty. Samo poszukiwanie i odnajdywanie słów wymyka się nieraz spod władzy naszej woli” (s. 237). Do genialnej twórczości nie ma klucza, pozostaje ona poniekąd enigmą.

*

Adepci pisarstwa wyłowią jednak z „Alchemii słowa” garść ogólnych porad, „jak to się robi” (np. „Bez dyscypliny myślowej nie ma prawdziwej twórczości” [s. 224]), a także wskazówek rozsianych we fragmentach poświęconych cechom dobrego stylu, (samo)kształceniu artysty, źródłom inspiracji, sensowności porywania się na ambitny temat, „miłości słów”, implikowanemu czytelnikowi, przemianom kompozycyjnym gatunków, historiom formowania się poszczególnych utworów, pochopnym ocenom krytyków, zaskakującej recepcji dzieł itp., itd. Ale gdyby ktoś zechciał naśladować słynnych literatów pod względem sposobu i warunków pracy, to znów ugrzęźnie w antytezach, np. gros pisarzy (w czasach omawianych przez Parandowskiego) ciągnęło na wieś, chociaż trafiali się też miłośnicy miast (na które dzisiaj wielu jest po prostu skazanych…). Niejednemu może dodać otuchy fakt, że nie musi być od dziecka alfą i omegą: „Ci sami ludzie, którzy w latach szkolnych mieli wstręt do nauki, (…) z zapałem (…) osiągają obszerną wiedzę, potrzebną im na czas powstawania książki” (s. 177). Z drugiej strony, autor „Nieba w płomieniach” wierzy w pewnego rodzaju przeznaczenie – Mickiewicz, nawet porzuciwszy pióro, „był zawsze poetą, ponieważ twórczość poetycka nie składa się z samych wierszy, jest nią całe życie poety” (s. 17). Co więcej, wspomniane przed chwilą studia i kwerendy jawią się w oczach naszego cicerone jako niezbyt przydatne, gdyż najważniejszy surowiec twórczości stanowi bogaty świat wewnętrzny. Próżno szukać uniwersalnej ars poetica, a każda literacka indywidualność stosuje własne metody pracy – zdaje się je łączyć tylko ranga nadawana wysiłkowi, systematyczności i cierpliwości.

Jak wiadomo, złoty wiek dawno minął; według Parandowskiego postęp techniczny manifestujący się np. w szybkości i mechaniczności maszyn do pisania sprzyja grafomanom. Ciekawe, co powiedziałby o epoce edytorów tekstu, wujka Google’a i ciotki Wiki przeglądanych zamiast przepastnych bibliotek, self-publishingu oraz globalnej promocji w internecie. W każdym razie debiutanci powinni chyba przemyśleć niepopularny dziś pogląd: „Uchodziło za samochwalstwo, zwłaszcza u młodych, jeśli się ktoś podawał za pisarza – to jakby mówił, że już należy do literatury, że ma w niej własną kartę. Poprzestawano więc skromnie na tytule literata, określającym zawód. Nie jest próżnością przyznanie się do swego zawodu” (s. 31). Pojęcie „autor” nie okazuje się bezpieczniejsze – zgodnie z etymologią na takie miano zasługiwał wyłącznie ktoś, kto pomnażał duchowe dziedzictwo ludzkości.

Dochodzi tu do głosu elitaryzm cechujący perspektywę Parandowskiego, pociągający za sobą dezawuowanie przez niego kultury masowej, obawę z jednej strony przed spłyceniem gustów i tandetą („rozszerzający się krąg czytelników zwęża ambicje pisarskie” [s. 252]), z drugiej przed merkantylizacją literatury. Już w połowie XX wieku diagnozował on upodobanie do publicznej wiwisekcji intymnego życia pisarzy (trzeba przyznać, że sam nie przekracza granicy dobrego smaku, a Dehnel wręcz zarzuca mu pruderię). Co zastanawiające, w Polsce obserwował rezerwę wobec takich procederów, związaną z „zabobonny[m] lęk[iem], by nie obrazić jego [twórcy – K.Sz.] pamięci” (s. 68). Cóż, w tej materii naprawdę sporo się zmieniło, wszak nawet żyjący literaci często nie wahają się urynkowić swojej „dobrze skrojonej”, w quasi-intymnych dziennikach, prywatności. Z kolei skala innych zjawisk w ciągu paru dekad uległa zwielokrotnieniu, o czym przekonuje choćby konstatacja: „W świecie współczesnym życie literackie stało się zbyt przeludnione i hałaśliwe. Prasy drukarskie wyrzucają co dzień takie mnóstwo książek, wszystkie są zachwalane tak krzykliwie, że jakikolwiek sąd jest tworem przypadku. (…) Można pół wieku przeżyć wśród książek z oddaniem, ciekawością, entuzjazmem, a mimo to nie dotrzeć do znakomitych dzieł, które z tysiąca powodów nie znalazły się w naszym zasięgu” (s. 280).

*

„Znakomitych dzieł”, ergo znakomitych autorów. „Alchemia słowa” stanowi brawurową opowieść o twórcach przez duże „t”, a czytelnika skłania się do chylenia czoła przed kunsztem gigantów, których barwne anegdoty uczłowieczają, lecz nie strącają z Olimpu. Trzeba tu za Dehnelem zauważyć, że mimo rozpiętości czasowej historycznoliterackich peregrynacji Parandowskiego ich trasa jest stronniczo zawężona: nacechowana europocentryzmem i kolonializmem (protekcjonalnością wobec literatur z innych rejonów świata), a nawet niespecjalnie reprezentatywna w zakresie beletrystyki na Starym Kontynencie (proporcje poszczególnych nazwisk i narodów – vide indeks). Rozmiłowany w antyku autor „Przygód Odyseusza” rzuca gromy na stereotypowo mroczne średniowiecze, odpowiedzialne za unicestwienie tuzinów wybitnych dzieł starożytnych. W dodatku niemal zbywa milczeniem rówieśników oraz młodszych kolegów po piórze, także o ugruntowanej renomie. Można by przekornie odnieść do niego jego własne stwierdzenie: „Dopiero klasycy albo im podobni dostojnicy minionej literatury mogą liczyć na skrzętną uwagę, która pochyli się nad każdym ich słowem. (…) Współczesność nawet swoich wielkich słucha z roztargnieniem” (s. 267).

Jeszcze bardziej razi jego mizoginizm: pośród przywoływanych nazwisk zatrważająco mało pisarek i poetek godnych wzmianki, a owe urywki trącą paternalizmem. Trudno jako rekompensatę traktować cenne streszczenie idei „Własnego pokoju” Virginii Woolf, czyli upartej walki „płci pięknej” o prawo do tworzenia literatury: „W najrzadszych tylko wypadkach – zwykle za cenę dobrego imienia – kobieta mogła uzyskać tyle samodzielności, by mieć własny pokój do pracy pisarskiej, czyli zmusić otoczenie, by tę pracę uznało albo się z nią pogodziło” (s. 75). Nawet bowiem o partnerkach sławnych autorów – wiernie sekundujących im jako doradczynie czy po prostu „przynieś, wynieś, pozamiataj” – Parandowski nadmienia, że wprawdzie „[n]iekiedy pisarz spotyka w życiu kobietę, która go przeobraża lub wydobywa zeń uśpione zdolności”, lecz na ogół osoba taka, podobnie jak towarzyszka Anatola France’a, „[z]aborcza i zbyt świadoma swej zasługi, stała się w końcu nieznośna, co doprowadziło do zerwania” (s. 58). Summa summarum: najwidoczniej niebiańskie bogdanki bywają muzami, ale ziemskie kobiety przeważnie uprzykrzają mężczyznom-pisarzom życie. O czarnej robocie żon-gospodyń, żon-sekretarek rzadko się pamięta (na szczęście w ostatnich latach powstało nieco książek na ten temat). Na obronę naszego przewodnika można powiedzieć, że momentami zaciera się linia pomiędzy jego opinią a relacjonowanymi poglądami literatów, wśród których niechęć do życia rodzinnego zdaje się dominować, skoro „[s]amotność jest matką doskonałości” (s. 89).

*

Skądinąd Parandowski co rusz wygłasza tyleż kategoryczne, co kontrowersyjne tezy. Przykładowo, kontrastując Petrarkę, wskazującego na kilkaset metafor ułomności kondycji ludzkiej, z Guidem Renim, który chwalił się stoma sposobami odzwierciedlenia pokory w oczach Marii Magdaleny, wyrokuje: „U malarza przemówił cynizm rzemiosła i zręczności, poeta zaś pozwolił nam zajrzeć w jeden ze swoich pracowitych dni, który poświęcił rejestrowi przenośni zużytych i przez to bezużytecznych” (s. 150). Wypada powtórzyć, że „Alchemia słowa” – dowód głębokich i rozległych studiów – stanowi wybiórczą syntezę historii tzw. wielkiej literatury, opartej na pewnym kanonie. Jeśli pamiętamy z lekcji języka polskiego sinusoidę epok „racjonalnych” i „irracjonalnych” według Krzyżanowskiego (abstrahując od trafności jego koncepcji), to Parandowski – piewca antyku i klasycznego ładu – generalnie postponuje stronę dysharmonii i awangardy (oczywiście oprócz romantycznych wieszczów). W ogóle – w przeciwieństwie choćby do Wańkowicza – unika mrocznych elementów historii i biografii, których obfitość przyniósł wszak wiek XX. Nic dziwnego, że przedstawieni w książce mieszkańcy Parnasu sprawiają wrażenie istot nieco eterycznych, „nie z tego świata”, mimo wszystko bardziej oddanych introspekcji niż życiu na agorze; zresztą autor „Mojego Rzymu” oręduje wprost za wartością vita contemplativa.

Kiedy ubolewa: „Odkąd istnieje radio, a barbarzyńcy nie tłumią swoich głośników, pisarze przeczuleni cierpią katusze i bywają ograbiani z najlepszych godzin twórczych” (s. 80-81), brzmi to humorystycznie i rodzi wizję suchotniczych nadwrażliwców. De facto jednak Parandowski upomina się o rzecz bardzo aktualną – inwestowanie w literatów, zapewnienie im godziwych warunków: „Zdaje mi się, że i Diogenes polecał swą beczkę do życia kontemplacyjnego, a nie do układania słów na papirusie” (s. 74), tymczasem społeczeństwa zasadniczo, nawet podziwiając konkretne dzieła, często uważają autorów za pięknoduchów nieużytecznych praktycznie (znają ten przytyk wszyscy humaniści…).

Jakie inne propozycje zawarte w „Alchemii słowa” warto by realizować albo już zaczęto to robić? Co ciekawe, Parandowski zaznacza, że gdy sugerował założenie instytutu pod nazwą Szkoła Sztuki Pisarskiej, storpedowano jego pomysł jako mrzonkę o „przedszkolu geniuszów” (s. 11), dziś natomiast coraz popularniejsze stają się w Polsce kierunki studiów w rodzaju sztuki pisania. Kiedy konstatuje nieistnienie ekonomicznej historii literatury (sam podsuwa jej zarys), przychodzą na myśl opracowania powstałe w ciągu minionego półwiecza, zarówno przekrojowe (z inspiracji nowego historycyzmu i neomarksizmu), jak i szczegółowe (np. „Wat plus VAT” Marty Baron-Milian). Wreszcie, podobnie jak Hayden White na gruncie metodologii historii, przypomina o wspólnym źródle, a więc o parantelach dziejopisarstwa, filozofii, retoryki i literatury w kontekście źle pojętej naukowości: „Niestety w naszej dobie historyk dbały o styl może stracić stanowisko w nauce. Jest to chwilowa przerwa, po której znów świetne pióra podniosą czar badań historycznych (s. 34).

*

O czarującej sile pełnej polotu i wytwornej polszczyzny autora „Dysku olimpijskiego” już napomykałam. Z tego zauroczenia chwilowo wyrywa Dehnel (2020: 304), stwierdzający prowokacyjnie: „rozpoetyzowane pierdololo Parandowskiego piętrzy się hałdami retorycznej przesady” i zarzucający jego wywodom nadętość i jałowość. Sama jednak przyznałam, że droższy mi Platon niż prawda. Czy zatem nie traktuję bohatera owej krytyki z nadmierną estymą; może przez uraz spowodowany przed laty koniecznością zdawania szczegółowego kolokwium z „Mitologii”? Bądź co bądź, imponująco wygląda dorobek tego nieprzeciętnego intelektualisty (przytaczającego z pamięci cytaty, którym brak lokalizacji wytyka autor posłowia), poligloty, propagatora tradycji humanizmu, wiceprezesa międzynarodowego PEN-Clubu i Europejczyka par excellence. Tymczasem Dehnel nie omieszkuje obedrzeć go z nimbu, pokazując, jak sam w „Alchemii słowa” zdradza się jako egotyczny samochwalca, który gardzi gustami pospólstwa, szczęśliwiec podróżujący po świecie i obcujący z wyrafinowanymi płodami kultury wysokiej, podczas gdy jego czytelnikom zaprzątały głowę powszednie bolączki społeczno-gospodarcze PRL-u. Niemniej chciałabym wziąć Parandowskiego w obronę, zauważając, że nie do końca był beniaminkiem władz, a po sygnowaniu „Listu 34” nie wycofał się z tego kroku pod ich naciskiem.

Przede wszystkim zaś wzięłabym w obronę jego postrzeganie literatury, które może się jawić jako anachroniczne, lub nawet groźne (przeświadczenie o obiektywności hierarchii i uniwersalności wiadomego kanonu estetycznego). Autor „Medei” zdaje się dzielić choćby z Haroldem Bloomem ideę, wedle której wielka twórczość literacka wyraża problemy ogólnoludzkie. Będąc klasykiem, Parandowski spogląda na nią sub specie aeternitatis – z takiej perspektywy jej najszlachetniejsze owoce, o ile nie zostaną całkiem zniszczone, zawsze mają szansę na odkrycie przez „późnego wnuka”, ba, dla dobra duchowej spuścizny ludzkości powinno to nastąpić.

Z jednej strony, naturalnie, rację ma Dehnel, kiedy podkreśla, że przed kanonem nie należy klękać, tylko z nim dyskutować i układać własny; oczywiście kanony podlegają transformacjom, należy demaskować zapędy przeciw pluralizmowi, a bezcenną zaletą literatury jest jej różnorodność. Z drugiej strony, czy nie skłaniamy się po cichu do idealistycznego poglądu, że dzieło musi przejść próbę czasu, by objawiła się jego trwała wartość? A wraz z nią – pierwszorzędna funkcja literatury, polegająca na otwieraniu bogactwa życia niedostępnego nam bezpośrednio, przerzucaniu pomostu między indywiduami, inicjowaniu dialogu nie tylko ze współczesnymi, lecz także ze zmarłymi? Jak przekonywał Antoni Gołubiew (1951: 6), recenzując pierwsze wydanie omawianego traktatu: „Cóż dziwnego, że słowo jest czymś czczonym we wszystkich religiach świata, skoro ma ono moc przedarcia ludzkiego osamotnienia, nawiązania kontaktu z inną istotą rozumną (…). Jakże odległy i obcy był świat martwych piramid i Sfinksów, nim żmudne wysiłki egiptologów zdołały obudzić słowa sprzed kilku tysięcy – i jak ożył, skoro zaczął do nas przemawiać gwarem tysięcy głosów”.

*

Książkę otrzymałam z wkładką na czerpanym papierze, na której pracowniczka Dowodów na Istnienie napisała: „Pani Katarzyno, »Słowo jest potęgą«. Cieszę się, że sprawdzi Pani to na przykładzie »Alchemii słowa«!”. Ponieważ z takiego założenia od lat wychodzę, zmieniłabym w owej sympatycznej dedykacji „sprawdzi” na „potwierdzi”. Tak czy owak, przytoczony w niej bon mot Parandowskiego ma następujące rozwinięcie: „Utrwalone w piśmie, [słowo – K.Sz.] zdobywa niedającą się obliczyć ani przewidzieć władzę nad myślą i wyobraźnią ludzi, panuje nad czasem i przestrzenią” (s. 297). Dlatego ów pean na cześć literatury pięknej każe zastanowić się także nad innymi formami użycia słowa (oraz jego utrwalenia), nad odpowiedzialnością za nie i nad kwestionowanym przez Dehnela wiązaniem go ze staroświeckim pojęciem cnót. Uwypuklenie mocy słowa staje się przestrogą przed rozmaitego typu demagogami. Na jego janusowe oblicze wskazuje również Gołubiew (1951: 6): „A jednak istnieje inna nieśmiertelność, poprzez urobione dusze czytelników, które książka poszerzyła (lub zaśmieciła i zbrukała – niestety!), poprzez ten niedostrzegalny (…) nurt przyczyn i skutków, niosący w ludzkich duszach każdą wartość (…) poprzez wieki i tysiąclecia”. Rewersem nawiązywania rozmowy z naszymi poprzednikami jest wszak wywoływanie rezonansu w potomnych.

Słowo objawia więc boską siłę w stosunku do czasu – wprowadza w jego nurt to, co tkwi w niebycie, przeszłemu nie pozwala przeistoczyć się w minione, zaklina przemijanie, nakazując chwili trwać. Swoistym wehikułem czasu, chociaż ze ściśle zaprogramowaną trasą, jest także esej autora, nomen omen, „Godziny śródziemnomorskiej”, dlatego mimo powyższych i innych usterek (skrupulatnie wypunktowanych przez Dehnela) wsiadam na pokład bez wahania i daję się porwać. Bynajmniej nie jestem w tej postawie odosobniona. Odpowiadając na pytanie, czy znajomość warsztatu czołowych pisarzy przyda nam zdolności twórczych, Zajas (2020: 319) tłumaczy: „Wystarczy, że jak Parandowski daliśmy się uwieść i zostaliśmy członkami najstarszej i najpotężniejszej sekty w historii ludzkości”. Bez wątpienia „Alchemia słowa” zaliczana jest do jej świętych ksiąg. Wprawdzie polemizowałabym w kwestii wymienionych przymiotów owej sekty, ale trzeba przyznać, że należy do niej doborowe, choćby i nieco snobistyczne, towarzystwo. W końcu nawet taki prześmiewca jak Jerzy Pilch (2013: 16) stwierdza w wywiadzie: „Jeśli w ogóle w cokolwiek wierzę, to w literaturę na pewno”.

LITERATURA:

Dehnel J.: „Przeciw Parandowskiemu”. W: J. Parandowski: „Alchemia słowa”. Warszawa 2020.

Gołubiew A.: „Alchemia słowa”. „Tygodnik Powszechny” 1951, nr 20.

Pilch J.: „Demony Jerzego Pilcha”. [Rozmawia D. Wodecka]. „Gazeta Wyborcza” z 15.06.2013 r.

Sobolewska J.: „Książka o czytaniu”. Warszawa 2016.

Zajas K.: „Za Parandowskim”. W: J. Parandowski: „Alchemia słowa”. Warszawa 2020.
Jan Parandowski: „Alchemia słowa”. Dowody na Istnienie. Warszawa 2020.