ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (393) / 2020

Grzegorz Marcinkowski,

POMIĘDZY CIAŁEM A PISMEM (ALEKSANDER WAT: 'DZIENNIK BEZ SAMOGŁOSEK')

A A A
Czytając zapisy Aleksandra Wata, docieramy do splotu, węzła łączącego szyfr i ciało, docieramy na granicę pomiędzy ekspresją a jej niemożliwością. Trafiamy na rubieże pisma, ale przecież ambicją „szyfru spółgłoskowego” było zasypanie różnicy pomiędzy pismem i myślą, zasypanie rozdźwięku pomiędzy ideą i wyrażeniem, zamazanie semiotycznej wyrwy otaczającej i stratyfikującej granice pomiędzy tym, co cielesne, a tym, co idealne. To właśnie ambicja bezpośredniej transmisji myślenia, odbierająca prymat bolesnemu ciału, decydowała o testowaniu kolejnych metod zapisu, kulminację znajdując w „pamiętniku mówionym” i „naszeptach magnetofonowych”. Problem „bolesnego pisania” Wata to problem znalezienia znakowego ekwiwalentu dla nadmiarowego myślenia, nadążenia za tempem myśli. To jednak zarazem także problem odebrania ciału pośrednictwa w zapisie, kwestia przekroczenia i unieważnienia bólu. „Dziennik bez samogłosek” zdawałby się być próbną stenografią myślenia, stał się jednak dokumentem rozpadu języka i jaźni, zakleszczonej, zamkniętej w obolałym ciele.

Zapisy „Dziennika bez samogłosek” powstały na przestrzeni jednego roku, od listopada 1963 do listopada 1964. Był to okres szczególnie trudny dla Wata, obfitujący w wielostronne konfrontacje zarówno z historią, jak i z najbliższym otoczeniem. To czas obfity w zamierzenia pisarskie, w części nigdy niezrealizowane, stany euforii obiecujące wielką zmianę, jak też w momenty załamania psychosomatycznego uniemożliwiającego życie i myślenie. Część tego roku spędza Wat w Paryżu, a część w Berkeley, dokąd wyjeżdża na zaproszenie amerykańskiej uczelni. Sytuacja Wata-emigranta jest nader skomplikowana: dzieli go nieprzekraczalny dystans od obydwu najważniejszych ośrodków emigracyjnych: zarówno od Londynu, jak i od paryskiej „Kultury”. Opis konfliktu z Giedroyciem zajmuje dużo miejsca w „Dzienniku”; Wata raziło instrumentalne podejście redaktora do jego osoby i lekceważenie dla jego poezji, jak też próba wymuszenia na nim jednoznacznych deklaracji polityczno-światopoglądowych. Wat czuje również barierę pomiędzy sobą a środowiskiem zaprzyjaźnionych francuskich intelektualistów: doświadczenie uciekiniera zza żelaznej kurtyny, który niemal dosłownie na swoim ciele doświadczył potworności sowieckiego systemu, wydawało się czymś całkowicie nieprzetłumaczalnym i egzotycznym. Wyjazd do Kalifornii, w którym pisarz pokładał wielkie nadzieje, również nie spełnił oczekiwań. Wizja spokojnej pracy i ukończenia nadpoczętych projektów, z wielką summą o sowieckim komunizmie na czele, legła w gruzach z powodu kryzysu psychiczno-zdrowotnego. Wat czuje się osamotniony i przytłoczony cierpieniem, czuje, że nie jest w stanie sprostać wiązanym z nim oczekiwaniom, czuje, jak pogrąża się w bólu i bezproduktywności. Nie znajduje w Ameryce oddźwięku intelektualnego, na który liczył, czuje się obco w świecie, w którym jego rozumienie dwudziestowiecznej historii i jego wizja metafizyczna wydawać się musiała kuriozum.

Poczucie osamotnienia i bezsilności owocowało wzrastającym rozgoryczeniem, czego świadectwem ambiwalentny stosunek Wata do Czesława Miłosza oscylujący pomiędzy wdzięcznością i fascynacją a wzrastającym rozczarowaniem i nieufnością. Co ciekawe, to właśnie Miłosz stanie się sprawcą „odblokowania” Wata i inicjatorem oraz współtwórcą „Mojego wieku”. Jak wspomina sam autor „Ziemi Ulro”, komentując amerykańskie bolączki Wata: „Moje przyjazne uczucia wobec Wata nie przeszkadzały mi widzieć jego zabawnych cech, które nawet byłem skłonny rozciągać na siebie i w ogóle na klan poetów. Egotyczny, naiwny, nawet nieco dziecinny. Co sobie nawyobrażał! Że studenci będą siedzieć u jego stóp i pić z jego ust słowa wiedzy o komunizmie. Że przeczyta, co napisano na ten temat, i włączy do swojego podstawowego dzieła: a tu raptem tysiące tomów i zapadł się. Żadnych rozmów europejskiej kawiarni, podstawowy brak zainteresowania osobą, gładkość powierzchownych międzyludzkich stosunków, przy dużej zresztą, powściągliwej dobroci. Po prostu nikt tutaj nie miał na niego czasu” (Miłosz 2001: 264-265). Amerykańskie niepowodzenia zdają się być częścią większej narracji o nieprzynależności środkowoeuropejskiego intelektualisty do świata kapitalistycznej prosperity, jak również wstrząsającej swoją dojmującą samotnością relacji umysłu w zetknięciu ze światem, który z jego cierpienia nic nie rozumie. W „dzienniku” wiele jest poruszających wpisów o czystej subiektywności bólu, wittgensteinowskich niemal z ducha rozważań o niewyrażalności i niekomunikowalności cierpienia.

Wat czuł się w Ameryce jak przybysz z innego wszechświata, zamieszkujący kosmos zupełnie niepoznawalny dla otoczenia. Zrozumiał dotkliwie, że jego dramat jest sprawą prywatną, niepodatną na uogólnienie. Stąd wywodzi się performatywny paradoks „Dziennika”: zapisu zaszyfrowanego, najgłębiej intymnego, przeznaczonego dla siebie w celach poniekąd samoleczniczych, lecz zarazem zapisu, czyli obiektywnego, podatnego na iterację połączenia symboli, narażonego, ba, nastawionego na czytelnika, przygotowanego na niedyskretny wzrok przyszłego odbiorcy. Szyfr rozgrywa się bowiem w pustym pasażu pomiędzy intymnością, idiomatycznością, nieprzetłumaczalną wsobnością a tym, co obiektywne, powtarzalne, podatne na obiektywizację. I takim tropem winna podążać lektura tego zaskakującego dokumentu, jako świadectwa właśnie, a zatem czegoś, co wygrywa sprzeczność pomiędzy jednostkowością doznania a ogólnością kodu. Szyfr jako kod nadpsuty, kod przełamany, kod przeobrażony mocą idiosynkrazji jest poniekąd skrajną wizualizacją tej pozornie nieprzezwyciężalnej aporii.

„Dziennik bez samogłosek” to poruszające świadectwo egzystencjalnego zakleszczenia i rozpaczy, lecz zarazem próba rozrachunku. Wat wykazuje nieustanne zainteresowanie zarówno historią powszechną (zamach na Kennedy’ego wywołał w poecie wręcz apokaliptyczną obsesję), jak i własną pamięcią, która staje się głównym bohaterem tekstu. Skokowe, meandryczne, nierzadko chaotyczne zapisy Wata ukazują wysiłek ciągłego przezwyciężania własnej przeszłości, wolę zaprowadzenia porządku we własnej historii i wolę odnalezienia porządku w mechanizmie dziejów. Wat ma w sobie na tyle dużo z gnostyka, że nie wierzy w pojednanie transcendencji z historią, ale zarazem nieustannie wietrzy demoniczność, infernalność porządku historycznego. Przy czym czas i demoniczność odgrywają w „Dzienniku” rolę podskórnego wątku, odsłaniającego mistyczną historiozofię Wata oraz jego usiłowanie spirytualizacji i uniwersalizacji własnego cierpienia. O tym, że swoją wieloletnią chorobę bólową (Zespół Opuszkowy Wallenberga) traktował Wat jako rodzaj opętania, dowiadujemy się na każdym kroku, zarówno z zapisków dziennikowych, jak i z „Mojego wieku”. Przy tym opętanie bólem miało być rodzajem ceny, jaką płacił twórca za zaangażowanie w sprawie komunizmu: „Całe moje zbliżenie się do idei komunizmu, cała moja bliskość do idei to właściwie związek demoniczny, który dał swoje owoce dopiero dzisiaj, w postaci mojej choroby. Ja swoją chorobę odczuwam bardzo demonicznie” (Wat 1998: 56). Wieloletni, miażdżący i poniżający ból miał być epifenomenem demonicznej strony komunizmu, który Wat traktował, reinterpretując w tym celu „Biesy” Dostojewskiego, jako rodzaj zbiorowego opętania, negatywnego objawienia, inkarnacji diabła w historii. I choć Wat nie był bynajmniej prawomyślnie religijny, to jednak w demoniczność dziejów wierzył niezachwianie. W tym rozumieniu „Dziennik” był rodzajem egzorcyzmu – próbą zaklęcia, magicznego ujarzmienia degradujących, transcendentnych sił. Był też „Dziennik” narzędziem walki ze zjawami pamięci, próbą oswojenia traum, narratywizacji własnych doznań. W poszczególnych zapisach co rusz daje o sobie znać sztuka przypomnienia, która jednak jest kapryśna i nie pozwala się uporządkować sprawdzonym mechanizmom mnemotechnicznym.

Jedną z technik oswajania pamięci, jaką próbował praktykować Wat, była forma nietzscheańskiego amor fati, rodzaj temporalnego postrzeżenia, w ramach którego dana chwila to jedynie powtórzenie pewnego zdarzenia, które powtarzało się w historii w nieskończoność. To nie tylko pewna aplikacji teorii Wiecznego Powrotu, ale i mechanizm mający na celu oswojenie traumy „wiecznego stawania się”, które, co Wat w najgłębszej skrytości ducha przeczuwał, było pozbawione wiodącego sensu. Podobnie wszak zostały zbudowane „Wiersze śródziemnomorskie”; przenikanie się czasów i porządków mityczno-historycznych było naczelną zasadą kompozycji tego polifonicznego poematu. Pamięć jako wola powtórzenia, jako żądza utożsamienia teraźniejszości z przeszłością, jako wola odnalezienia w ciągach historycznych powracających wzorów. Był to swoisty powrót do epistemologii stoickiej i zarazem próba znalezienia wyjścia z linearnego, zmierzającego donikąd ciągu zdarzeń, z „chaosmosu” stawania się, obojętnego na ludzkie interpelacje: „Gdybym nie był tego wiedział, gdybym nie miał wewnętrznego a imperatywnego przeświadczenia, strach mój i rozpacz moja nie miałyby dna. Tylko w tej świadomości powtarzania się każdej sytuacji nieprzeliczoną ilość razy, tylko w pokazie, w przekazie i pewności, że to wszystko (wszystko jedno co i Oświęcim i sama czczość życia po przełomie) można przeżyć, że dane jest człowiekowi, aby mógł to przeżyć, tylko w tym, koniec końców, najprostszym poczuciu du déjá vécu ja, taki to a taki, czerpię siłę, aby przeżyć mój dzień powszedni” (s. 171).

Wieczny powrót pełni tutaj inną funkcję niż u Nietzschego; o ile u niemieckiego filozofia uporanie się z prawdą o Wiecznym Powrocie wymagało szczególnego męstwa egzystencjalnego i wyzbycia się resentymentu wobec przeszłości, o tyle dla Wata prawda o wiecznym powtórzeniu jest najściślej terapeutyczna; pozwala uporać się z traumą historycznego bezsensu, pozwala na przeżycie. Tutaj może tkwi genealogia „Dziennika”: wpisanie swojego życia w nieprzekraczalne ramy temporalne, zapewnienie porządku i powtarzalności, poddanie się rytmice systematycznych wpisów czyniło bolesną egzystencję Wata bardziej znośną, pozwalało na elementarne przeżycie, zadowalało wolę przetrwania. Czas jako wyjście z czasu; diariusz jako narządzie walki z bezsensem, poddanie się porządkowi powtórzenia, rozpuszczenie traumatycznej nowości i odebranie jej ostrza. „Dziennik” jest zarazem próbą rekonstrukcji podmiotowości piszącego w oparciu o schemat Wiecznego Powrotu; zmiany linearnego schematu historycznej ciągłości na okrąg; przezwyciężenia poczucia tragicznej nieodwracalności. Byłby zatem Wat w swojej praktyce diarystycznej zaprzysiężonym wrogiem historycznej zatraty – nic z tego, co się wydarzyło, nie zasługuje na pamięć, nic z tego, co się wydarzyło, nie zasługuje na zapomnienie.

Cała praktyka pisarska Wata, poczynając od debiutanckiego „Piecyka”, jawi się jako usiłowanie „wypisania” ciała, nadania składni, rytmowi zdań, logice rządzącej kompozycją obrazów postaci somatycznej, zbliżonej do cyrkulacji substancji w ciele. Wszak jak czytamy w wierszu „Ody” z tomu „Ciemne świecidło”: „Skórą doświadczałem Stworzenia” (Wat 1997: 21) – skóra, ciało, tkanki to materia i powierzchnia poznania, ale również przestrzeń inskrypcji, przestrzeń poddająca się prze-pisaniu, transpozycji w znak. Ontologiczną konstantą jest ciało, cierpiące, kawałkowane i miażdżone bólem: „w skórze jest bieda moja, wielka, bardzo wielka bieda, w skórze przypiekanej, kaleczonej, co dzień od nowa oranej bólem ogniowym od pierwszego zaranka poprzez niekończący się obszar pustych chwil do najpóźniejszego wieczora, także w obmierzłych odkrywkach przerażających jak nożowe lśnienia przebudzeń” (Wat 1997: 21). Elokwencja skowytu, nastrojenie na niemożliwość doznań, skrajna sensytywność składni doprowadzona do osobliwej monomanii, biblijna dykcja przemieszana z nadmiarem kaleczących zasady gramatyczne zdań-potoków, zdań- skrzepów – to niektóre cechy wielogatunkowego i wielopostaciowego pisania Wata, który ze swojej bezradności i z przekraczającej możliwości ciała ambicji zbudował osobliwy, bo przywodzący na myśl najbardziej jaskrawe przykłady ze sztuki współczesnej (por. Francis Bacon) kolaż poezji, intymistyki, ale przede wszystkim fenomenologii i demonologii bólu. Bólu, który miał podłoże organiczne, metafizyczne i polityczne, traktowany był zarówno jako epifenomen stanów organicznych, jak i jako projekcja dziejowej katastrofy – komunizmu; bólu, który objawiał się jako opętanie i jako fundamentalne rozstrojenie ciała i umysłu.

„Dziennik bez samogłosek” jest w tym wariancie dokumentem pokazowym – ilustruje w skondensowany sposób zmiażdżenie mowy, ścieśnienie pisma, katastrofę artykulacji. Jest to zarazem próba „zebrania się w sobie”, przeprowadzony w ekstremalnych warunkach eksperyment duchowy, którego celem było okiełznanie sił rozpadu. Jest to też zapis procesu dochodzenia do „Mojego wieku” i zapisów magnetofonowych, stadium testowe nowego sposobu rejestracji myśli i doświadczenia w sytuacji, kiedy tradycyjne pisanie, z powodu paraliżującej choroby, nie było już możliwe. Próba lektury wersji zaszyfrowanej „Dziennika” jest formą obcowania z językiem w stanie redukcji i wzmożenia jednocześnie: tak jakby obecność szyfru uwalniała i dekomponowała mowę w tym samym geście, jakbyśmy mieli do czynienia z warstwą na poły cielesnych asocjacji poza władzą kompozycji – żywa, tętniąca magma tekstu, zdania rozwleczone i okaleczone, strumień pisania na granicy logorei.

Jak w takim wypadku traktować szyfr? Jak go czytać? Czy tylko jako rodzaj stenografii, metody zapisu ułatwiającej cierpiącemu, choremu i oscylującemu na granicy bezwolności człowiekowi postęp w tworzeniu, czy też jako szczególne medium pisma, pisma ucieleśnionego, naznaczonego? Bowiem kwestia „Dziennika” to nie tylko kwestia szyfru, ale również samej budowy semantyczno-składniowej dokumentu, lekceważącego gramatykę, ciągi przyczynowo-skutkowe i nieraz rudymentarną logikę wypowiedzi, zupełnie jakby Wat chciał wymówić wszystko w jednym momencie, jakby nie radził sobie z natłokiem pęczniejących skojarzeń. Tradycja pisania automatycznego? Na pewno tak, z zaznaczeniem, że narracja dziennikowa Aleksandra Wata ma jednak o wiele mniej przypadkowy charakter, widać w niej tradycyjne wyznaczniki stylu intymistycznego, nieraz zahaczające o wstydliwy ekshibicjonizm. Przy tym wszystkim wydaje się poczuciem dojmującym, iż „Dziennik” powstał poniekąd jako forma autoterapii, mająca odblokować pisarza, uczynić go zdolnym do ukończenia pracy nad fundamentalnym dziełem o źródłach komunizmu, ale również nadać porządek, usensowić nadmiarowe doznania i myśli. Szyfr miał nie tylko usprawnić sposób zapisu i nadążyć za myśleniem (Wat skarży się często na chaos, na rozprzężenie myśli, na nadmiar skojarzeń i wątków, na zawrotną szybkość myślenia niepoddającą się uporządkowaniu), ale również zbudować pomiędzy Watem a jego obolałą somą i jego bezładnym doświadczeniem rodzaju osłony, zobiektywizować stan wywłaszczenia, nadać semiotyczną postać poruszeniom ciała i wyobraźni. Trudno stwierdzić, kto miał być adresatem „Dziennika”; zaszyfrowane zapisy stanowiły raczej mowę autoteliczną, rodzaj czynionego na własny użytek rachunku sumienia, zabiegu inscenizacyjnemu, udrożniającego szlaki myśli i pamięci.

Obsesja pisma połączona z ciągłym wysiłkiem konceptualizowania, nazywania bólu wynika pośrednio z formacji intelektualnej Wata i jego bolesnych doświadczeń, które wyrobiły w nim pewnego rodzaju „ciemne poznanie”. Wyrosły w rodzinie żydowskiej, tradycji talmudycznej, zaznajomiony z literaturą nowoczesną, wykształcony filozoficznie, porzucił młodzieńczy ateizm, choć nigdy nie wyzbył się niewiary w teodyceę. Ambicją Wata było danie wyrazu temu doświadczeniu, napisanie historyczno-filozoficznej summy dwudziestego wieku, ze szczególnym uwzględnieniem tragedii totalitaryzmów. Okres powstawania „Dziennika” to czas robienia szeroko zakrojonych planów pisarskich, których realizację choroba i depresja Wata uniemożliwiły. Trzeba jednak pamiętać, że pisma autora „Wierszy śródziemnomorskich” z tego okresu są odpryskami nigdy niezrealizowanej całości, fragmentami księgi, która miała być wszechogarniającym opisem doświadczeń jaźni zakleszczonej w historycznym continuum. Jak pisze Konstanty Jeleński w szkicu poświęconym poezji Wata: „Wat był poetą – ale także matematykiem, naukowcem, filozofem, psychologiem, socjologiem. Tyle że ambicją jego jako myśliciela byłby napisanie książki o tytule zapożyczonym z dzieła Gurdżijewa: »All about Everything« – wszystko o wszystkim. W średniowieczu konstrukcja umysłowa tego typu mogła dać dzieło niepomijające niczego – od życia codziennego po astronomię. W naszej epoce ścisłej specjalizacji Wat mógł swą myśl prozą przekazać tylko w spiralnej, skondensowanej formie (jak w przedmowie do Tereca). Dzieło »ostateczne« o sowieckim komunizmie, które zamierzał napisać, utknęło, myślę, dlatego właśnie, że na każdym etapie swej myśli chciał Wat ogarnąć wszystko, co go prowadziło do niemożliwego zadania odtworzenia borgesowskiej »Biblioteki« (obojętne, czy piecem, od którego zaczynał tańczyć jego umysł, był stalinizm – powrócić do pieca mógł, tylko odtańczywszy taniec kosmiczny)” (Jeleński 2010: 89).

Opus magnum Wata miało być dziełem encyklopedycznym, sumarycznym, a zarazem rozproszonym. Byłaby to księga o iście ponowoczesnym charakterze, a wyobrażenie o niej mogą dać teksty, nad którymi Wat pracował w latach sześćdziesiątych, od szkiców zawartych później w tomie „Świat na haku i pod kluczem” po mówiony pamiętnik „Mój wiek”. Wreszcie wiersze Wata z tamtego okresu dają świadectwo ciągu metafizyczno-egzystencjalnego, którego zamiarem było naszkicowanie filozofii bólu, stanowiącej zarazem nową teorię poznania historycznego. Zbiorowe traumy i zaczadzenie ideologiczne znalazłyby wyraz w cierpieniu, w szczególnej orkiestracji cierpienia; ciało byłby poznaniem samym, sejsmografem tragedii powszechnej. Widać w tym inspirację teologią chrześcijańską, szczególnie jej ciemnym nurtem, jak też kabalistycznymi podaniami o wycofaniu się bóstwa i kosmicznej katastrofie. W Wacie kulminuje cała tradycja judeochrześcijańska, cała tradycja dolorystyczna, lecz zarazem widoczna jest dążność do wyjścia poza schematy ofiarnicze. W tym znaczeniu Wat nieustannie oscyluje pomiędzy negatywną epifanią a pytaniem o jej przyczynę; odwieczne i zaktualizowane przez tragedie dwudziestowiecznej historii pytanie: unde malum? w przypadku Wata znalazło wyjątkowo osobliwą odpowiedź: bo tak się działo, dzieje i będzie się działo nieskończoną ilość razy. Wat nieustannie oscyluje pomiędzy pogańską cyrkularnością mitu a judeochrześcijańską nieodwracalnością historii, próbując wpisać swoje indywidualne doświadczenie, doznania cierpiącego ciała w porządek metafizyczny. Dlatego właśnie Księga Wata nigdy nie mogła powstać, bowiem zawierała w sobie sprzeczne ambicje. Warto więc czytać „Dziennik bez samogłosek”, który w nowym, odcyfrowanym z oryginalnego, zaszyfrowanego maszynopisu, starannym edytorsko wydaniu daje się odcyfrowywać w całej pełni, pozwalając lepiej zrozumieć dramatyczną powagę pytania o związki pomiędzy ciałem, pismem i historią.

LITERATURA:

Jeleński K.A.: „Chwile oderwane”. Gdańsk 2010.

Miłosz C.: „Rok myśliwego”. Kraków 2001.

Wat A.: „Mój wiek”. Warszawa 1998.

Wat A.: „Poezje”. Warszawa 1997.
Aleksander Wat: „Dziennik bez samogłosek”. Transkrypcja i opracowanie na podstawie zaszyfrowanego maszynopisu: Michalina Kmiecik. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kraków 2018 [seria: awangarda/rewizje].