ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (397) / 2020

Maja Baczyńska, Anna Jędrzejewska,

PRAGMATYZM TO ZAGROŻENIE DLA TOŻSAMOŚCI

A A A
Maja Baczyńska: Dotychczas znałam Cię głównie jako muzyka. Tymczasem w czasie pandemii zaczęłaś pisać. Nazywam to „postami kreatywnymi” i zawsze, ilekroć je czytam, uśmiecham się. Świetnym językiem piszesz, masz trafne spostrzeżenia, mieszasz gorycz z humorem. Skąd ta potrzeba pisania właśnie teraz?

Anna Jędrzejewska: Pandemię odbieram jako moment historyczny, szczególny, bo dotyczący całego globu. Od razu poczułam, że obserwowanie i dokumentowanie procesu, w jakim się wszyscy znaleźliśmy, jest ważne. Próbowałam namówić znajomych filmowców do wspólnego zbierania materiałów do dokumentu, ale okazało się to zbyt trudnym zadaniem. Skończyło się więc na moim dzienniku fejsbukowym. Dziś ten dziennik naliczył 78 dni pandemii. Zdarzało się, że dostawałam miłe sygnały od bliższych i dalszych znajomych, że lubią mnie czytać, że czekają na kolejny wpis, co mnie utrzymało przy pisaniu. Samoistnie pojawiło się też inne ciekawe zjawisko – założyliśmy fejsbukową „Grypę”. Początkowo była to grupa przyjaciół, z którymi planowaliśmy wyjazd do Lwowa. Na naszych oczach z dnia na dzień ten wyjazd okazał się niemożliwy, ale grupa została i zaczęliśmy wspólnie tworzyć projekty internetowe, piosenki, filmy, które nazywam „pandemiosa” (bo: pandemia i lacrimosa), w których pokazujemy nastroje i nasze radzenie sobie z pandemicznym chaosem. Bo te projekty poza pandemią nie przyszłyby nam do głowy, gdyż są międzynarodowe, ale dziś doskonale sobie radzimy z tymi odległościami, organizując internetowe jam sessions i przesyłając sobie nawzajem pliki, aby stworzyć z nich coś z nich nowego. Paradoksalnie niemożność spotkań osobistych zaowocowała o wiele bliższym kontaktem I twórczym ożywieniem. Świetnie się bawimy i czuję, że ta energia zostanie z nami dłużej, że te projekty przeistoczą się w coś trwalszego. Pandemia, „lockdown”, zwróciła wielu artystów w stronę internetu, ale też wielu z nas dany nam czas zaczęło tu właśnie wykorzystywać kreatywnie.

M.B.: W jednym z Twoich postów przeczytałam, że wreszcie masz czas wrócić do komponowania. Czy raczej „miałaś”, bo powoli gospodarka się odmraża i na wszystko znów mamy mniej czasu. Czy kompozycja to w tej chwili dla Ciebie bardziej hobby, pasja, zawód, wykształcenie, czy wszystko to naraz?

A.J.: Identyfikuję się w pierwszej kolejności jako artystka, potem dopiero kompozytorka i reżyserka. Przestałam pisać muzykę jakieś 15 lat temu, w wyniku głębokiej depresji. W tamtym czasie nawet nie miałam siły dostarczyć kompozycji do Związku Kompozytorów Polskich, w wyniku czego przestałam być członkinią. To był trudny czas. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że duża liczba kobiet artystek dochodzi do takiego momentu, kiedy zaczyna być im trudno walczyć o pozycję na rynku sztuki. Często jest to decyzja wiążąca się z macierzyństwem. Kobiety świetnie dają sobie radę z karierą, dopóki nie staną się matkami. Myślę sobie, że feminizm wywalczył kobietom prawo do wyboru pomiędzy karierą a macierzyństwem i tak też feministki w Polsce są postrzegane: jako przeciwniczki macierzyństwa. Prawda jest taka, że matki mają o wiele mniej praw, niejako wpisana w ich wybór jest rezygnacja z własnych aspiracji. Od jakiegoś czasu dużo o tym myślę. Współpracuję z klubem Mózg, gdzie planujemy wraz ze Sławkiem Janickim zorganizować festiwal kobiet improwizatorek. Z Moniką Pasiecznik prowadziłam panel dyskusyjny „Kobiety w polskiej scenie improwizacji” na 25-lecie klubu. Wywiązała się wtedy gorąca dyskusja, która uświadomiła mi, jak pomijany i ważny jest to temat. Zajmuję się teraz badaniem swojej tożsamości jako twórczyni – kobiety i w ogóle kobiecością w sztuce. Na początku roku nakręciłam dokument o życiu i twórczości mojej mamy, Bożeny Dudzińskiej, wokalistki i aktorki, którego realizacja również wiele aspektów tego tematu mi uświadomiła. Na przykład to, jak bardzo ciekawą i niewidzialną postacią jest moja mama: artystka, wiernie krocząca obok swego męża – awangardysty, nie domagająca się poklasku czy uznania. Reasumując, od długiego czasu mało komponuję i mało piszę, zajmuję się zarabianiem pieniędzy i utrzymywaniem rodziny, jednak są i korzyści tej sytuacji. Mam tę wolność, że jeśli już tworzę muzykę, to wyłącznie taką, jaką chcę i kiedy naprawdę chcę. Nie mam zamówień, które są sprzeczne z moimi ideałami, a które muszę zrobić, aby jakoś przeżyć. Tak więc moja muzyczna wypowiedź jest za każdym razem intymna, krystalizuje się w niej taki czy inny wgląd. W tej chwili pracuję nad mikro partyturami video, które należy wykonywać w sposób ścisły, w pewnym sensie to rodzaj aleatoryzmu kontrolowanego, gdzie wysokości dźwiękowe nie są najistotniejsze, ale faktura i rytm pozostają ściśle zakomponowane. Jest to moja próba uchwycenia swobody i precyzji jednocześnie. Moje podejście do improwizacji bardziej koncentruje się na byciu świadomym i uważnym, niż spontanicznym i emocjonalnym.

M.B.: Które obszary kompozytorskie interesują Cię najbardziej?

A.J.: Jestem zwolenniczką muzyki kameralnej, w której istotny jest indywidualizm i pewnego rodzaju wolność wykonawcza. Jakkolwiek rozumiem i doceniam wspólnotowość symfonicznego kolektywu, jednakże nie bardzo pociąga mnie symbolika dyrygenta i podlegających mu wykonawców. W kameralistyce moja potrzeba wolności doznaje ulgi. Lubię czuć ważność poszczególnych muzyków i słyszeć ich indywidualny głos. W zasadzie od samego początku stwarzam rodzaj przestrzeni, w której ludzkie ciało, obraz video i muzyka są pewną strukturą obrazującą wielowymiarowość świata. Jestem wrażliwa plastycznie, mam duży sentyment do sztuki performance'u, z jej rodzajem dyscypliny przekraczania siebie przez artystę. Poszukuję swojego paradygmatu wykonawczego, nie chcę, by był to klasyczny spektakl zasiadania do instrumentu, krótkie misterium skupienia przy strojeniu a następnie rytuał czytania zapisu nutowego przez wykonawców. Inscenizuję coś w partyturze dla wykonawcy: krzyk, obraz, gest, który pozornie nie pasuje do konwencji, a w rzeczywistości jest zaplanowanym przeze mnie odbiciem się, woltą zakłócającą schemat. Jednym z moich ulubionych projektów był „Sound Space Installation”, w którym pracowałam z muzykami w przestrzeni plenerowej tak, aby nie myśleli o wykonaniu jako jakimś jednolitym tworze, który można zapisać w pliku, lecz jak o kłączu, które należy odbierać i kreować jak sieć wchodząc w przestrzeń utworu i nią manipulując.

M.B.: Świetnie też odnajdujesz się na polu improwizacji. Jesteś bardziej typem improwizującej kompozytorki czy też komponującej improwizatorki?

A.J.: Duet improwizujących kompozytorów założony z moim ówczesnym mężem, Robertem, to był jeden z pierwszych projektów, istniejący do dziś, w którym zdefiniowałam swój stosunek do improwizacji. A więc tak, kompozytorka, która posługuje się technikami improwizacji.

M.B.: Przestrzeń intuitywną eksplorujesz też w ramach artystycznych inicjatyw rodzinnych, do których zapraszacie szereg artystów. Sama z przyjemnością uczestniczyłam w zamojskich Fortalicjach, zachwyciło mnie, że całą rodziną jesteście w nich tak „zanurzeni”. Jaka jest ich historia?

A.J.: Zamojski Teatr Performer to legenda kontrkultury. Został założony w 1983 roku przez Pawła Dudzińskiego – mojego ojca. Prowadzony do dzisiaj, jest sercem festiwalu Fortalicje. Sam festiwal – Międzynarodowy Festiwal Sztuk Intuitywnych, również wymyślił 25 lat temu mój tata. Upieramy się przy definiowaniu festiwalu jako „intuitywnego”. W roku 2003 napisałam w kwartalniku „Exit” o Fortalicjach: „Jeśli chciałabym obrazowo wyjaśnić różnicę pomiędzy sztuką improwizowaną a intuitywną, posłużyłabym się odróżnieniem znaku od symbolu. Podział ten uwypukla najistotniejszy moment – dążenie artysty intuitywnego do stanu pewnej nieświadomości, przekroczenia wymiaru estetycznego w sensie „kultury estetycznej” i konotacji historycznych, w celu pozbycia się owych „podobieństw” i „analogii”. Dudziński: „Rytuał Intuitywny nie jest zestawem protez czy wytrychów, służących do sprawnego realizowania spektaklu. Nie polega on na precyzyjnym powielaniu jakichś wcześniej wyuczonych czynności. Jest rytuałem otwarcia się, zakażdym razem innym, w zależności od czasu, miejsca i przestrzeni w spektaklu tak, by móc świadomie kreować i być na tyle czujnym, by dać się kreować powstającej sytuacji scenicznej. Tu być może tkwi powiązanie z japońskim butoh („ja nie tańczę w tym miejscu, ja staję się tym miejscem”), sztuką performance'u (moment „O” Warpechowskiego), teatrem okrucieństwa Artaud'a, audio artem i etapem intuitywnym Stockhausen'a. Wszędzie tam pojawia się element „wejścia w dzieło”, skupienia na procesie, pokazanie owego procesu, a nawet wciągnięcie widza w dzieło”.

Od początku festiwalu jako członkowie stowarzyszenia Teatr Performer uczestniczymy w jego powstawaniu. Ja byłam odpowiedzialna za sesje teoretyczne. Organizowałam wykłady i dyskusje o sztuce współczesnej, oscylujące wokół prezentacji festiwalowych. Zaproszeni artyści często są wykładowcami akademickimi lub po prostu świadomymi artystami, którzy widzowi niezorientowanemu w kierunkach sztuki współczesnej mogą opowiedzieć o tym, dlaczego zdecydowali się na taki właśnie rodzaj artystycznej wypowiedzi. W 2019 roku Fortalicje miały być festiwalem improwizowanym. Chcieliśmy odejść od programu festiwalu i jego sztywnych ram i w pewnym sensie uniemożliwić tradycyjny sposób festiwalowej prezentacji, zaproponować formułę współpracy od początku festiwalu, formę warsztatową, żywą improwizację. W efekcie nie osiągnęliśmy zamierzonego celu, ale zbliżyliśmy się do tej idei i widziałam, jak to zadziałało w artystach, zobaczyli w tym potencjał, w przyszłości będziemy dalej pracować z tym pomysłem. Czasy sprzyjają takim rozwiązaniom, uczymy się elastyczności i bycia w nieznanej sytuacji. Myślę, że ta formuła idealnie wpisuje się w dzisiejszy chaos pandemiczny, kiedy globalnie doświadczamy niewyobrażalnej przemiany.

M.B.: O swoim ojcu również nakręciłaś film. Było to chyba moje pierwsze o Tobie wspomnienie, sprzed wielu lat. Oglądałam fragmenty Twojego filmu w szkole filmowej. Pewnie już nieraz usłyszałaś takie pytanie czy sama je sobie zadałaś, ale przecież odpowiedzi z biegiem lat mogą się zmieniać: jak to jest dorastać „w cieniu” (a może „w blasku”) tak nietuzinkowej osobowości?

A.J.: Wcale nie tak fajnie, jak się wydaje! Wielu moich znajomych uważa za duża zaletę posiadanie rodzica wspierającego ambicje artystyczne. Przytoczę tu jednak zabawny przykład – jest taki serial, jeden z moich ulubionych: „Big Bang Theory”, w którym główny bohater, Leonard, ma konflikt z matką, polegający na tym, że nie jest przez nią doceniany, ponieważ ma mniejsze osiągnięcia niż ona w dziedzinie nauki lub też większe, ale w dziedzinie, której ona nie ceni. Mam wrażenie że posiadanie rodzica otoczonego aurą awangardysty stawia potomkom nierealnie wysokie wymagania, aby w sztuce stawiać kroki milowe, być prekursorem nowych trendów, niemal rywalizować w przekraczaniu tradycji. Priorytetem życiowym jest wtedy sukces artystyczny, i to nie jakiś komercyjny, lecz zaistnienie i objawienie nowego stylu w sztuce. Zwyczajnie szczęście jawi się zaś fanaberią i stratą czasu. To jest ten trudny kawałek bycia córką artysty wizjonera. Ale są też oczywiście korzyści. Wyrastałam w domu pełnym wolności, otwartym, pełnym artystycznej bohemy i tętniącym nieustanną dyskusją o współczesnej sztuce. Wszędzie mi tego później brakowało. Na studiach nie mogłam uwierzyć, że muzycy nie dyskutują ze sobą w ten sposób jak ja z rodzicami w domu. Sądziłam, że będziemy pisać manifesty nowej sztuki i wzajemnie się stymulować, a tymczasem zdawaliśmy po prostu egzaminy i wykonywaliśmy polecenia. Dobrze, że w Krakowie byli Chołoniewski i Schaeffer, bo dzięki nim mogłam odżyć i odzyskać swoją energię twórczą.

M.B.: Chyba to dorastanie „multiartystyczne” miało na Ciebie jakiś wpływ. Czy zgodzisz się? Jakby tego wszystkiego było mało, jesteś też, jak zostało wspomniane, filmowcem, artystką wizualną. Jak to się stało? Czy to dla Ciebie równie naturalna forma ekspresji? Czy w Twoim przypadku muzyka dopełnia obraz, a obraz muzykę? A może te dwie dziedziny ze sobą rywalizują, walczą o percepcyjne pierwszeństwo?

A.J.: Kończyłam równolegle liceum plastyczne i szkołę muzyczną II stopnia, nie mam w moim życiu okresu, w którym te dwie dziedziny nie byłyby jakoś obecne, co jest dla mnie zupełnie naturalne. Pamiętam też, że moja pasja do filmu spowodowała, iż ojciec zdecydował się pożyczyć mi kamerę, tzw. „ósemkę”, co w tamtych czasach było niewyobrażalnie wyjątkowe. Bawiłam się, że kręcę wywiady z ludźmi na ulicy (lata 80/90.), a ponieważ oni nigdy w życiu nie widzieli prawdziwego reportera, to uwierzyli mi, że naprawdę pokażę ich w telewizji. Aż mi się głupio zrobiło, że mój dziecinny żart obrócili w tak poważną sprawę.

M.B.: Na swojej drodze twórczej zetknęłaś się legendami polskiego i światowego środowiska muzycznego. Studiowałaś np. u Bogusława Schaeffera. Czy coś z tego czasu szczególnie zapadło Ci w pamięć? A może kogoś jeszcze warto tu wspomnieć?

A.J.: Uwielbiałam profesora Schaeffera, był dla mnie wielką inspiracją. Zaczytywałam się jego książkami, zanim dostałam się na studia, byłam idealnie pasującą do jego światopoglądu i stylu uczenia studentką. Mieliśmy natychmiastowe porozumienie, odczuwaliśmy wzajemną sympatię i nie było konfliktu pomiędzy nami, po prostu był dla mnie mistrzem. Najistotniejszy wpływ na mój rozwój miał jednak Marek Chołoniewski i jego kursy muzyki współczesnej, Muzyka Centrum i Festiwal Audio Art. Do tej pory śledzę działania profesora, i jestem wierną fanką obranego przez niego kierunku. Mam na myśli audio art, nowe media i zmianę paradygmatu sztuki współczesnej, gdzie twórca jest zarówno wykonawcą i kompozytorem, jak i konstruktorem. Marek Chołoniewski to nie tylko nauczyciel technik kompozytorskich, ale też organizator, kompozytor i wręcz przyjaciel, z którego filozofią sztuki i wszechstronnością, lotnością umysłu i wyczuciem aktualnych trendów nikt dziś nie może się równać. Niesamowicie ważnym dla mnie nauczycielem był również Krzysztof Szwajgier. Dzięki niemu wpadłam w zachwyt nad Johnem Cagem, Adam Kaczyński, który prowadził mnie jako pianistkę w klasie wykonawstwa muzyki współczesnej, a także Tadeusz Gadacz, otwierający przede mną świat filozofii współczesnej i Mieczysław Tomaszewski, bez którego intelektualnego wpływu, stylu myślenia i znajomości literatury nie byłabym tym, kim dzisiaj jestem.

M.B.: Jesteś artystką, a artyści przenikają Twoje życie. Czy to tak już musi być, że my artyści ciągniemy do artystów, czy też czasem przydałby się ktoś, kto by nasze twórcze szaleństwa „zbalansował” czystym pragmatyzmem? A może to się nie wyklucza i artysta może być też pragmatykiem? Pracujesz w stacji telewizyjnej. Improwizujesz po wyjściu z pracy...

A.J.: Pragmatyzm jest na przeciwstawnym biegunie mojego charakteru. To jest nawet zabawne, że odczuwam pragmatyzm jako pewnego rodzaju zagrożenie mojej tożsamości. Ale życie dało mi solidną lekcję na ten temat. Uczę się pragmatyzmu i go szanuję. Tak, chodzę do normalnej pracy, którą zresztą uwielbiam i w której nie ma śladu „artyzmu”, ale jednak nasza stacja uważa się za wizjonerską, utożsamiam się więc z jej charakterystyką, jako że silne jest we mnie pragnienie innowacji, zmiany, podążania za wizją.

M.B.: Znalazłam wśród Twoich utworów kompozycję poświęconą Tadeuszowi Kantorowi. Dlaczego?

A.J.: Będąc w Krakowie nie sposób nie znać sztuki Tadeusza Kantora. Mój utwór był poświecony jego pamięci. W tamtym czasie studiowałam zapiski Kantora w Cricotece, przemyślenia tego twórcy co do istoty sztuki były mi bardzo bliskie. Nie wolno było kserować materiałów udostępnianych studentom, więc przepisywałam co ciekawsze sentencje z jego odręcznych zapisków. Tamto doświadczenie było dość niezwykłe, w związku z bliskim obcowaniem z innym artystą, poprzez dotykanie jego rękopisów. I to pozostawiło we mnie jakiś ślad. Mam swoją subiektywną teorię na temat istoty przyjaźni, wywodzę ją ze skojarzenia „jaźń -przy-jaźni” i ten mój kontakt z intelektem, zmaganiem się Kantora z pewnymi ideami, wytworzył we mnie wrażenie przyjaźni. Jest duże podobieństwo w naszym sposobie myślenia.

M.B.: Tadeusz Kantor stwierdził, że „sztuka nie jest odzwierciedleniem rzeczywistości, a odpowiedzią na rzeczywistość”. Czy ta definicja jest Ci bliska? A może masz własną?

A.J.: Najbliżej mi do Marshalla McLuhana i jego myślenia raczej strukturą niż linią. Wydaje mi się, że wszystko, co tworzę wypływa z pragnienia tworzenia struktur, konstrukcji, splotów, kłączy, sieci. Moja sztuka odzwierciedla mój styl myślenia o rzeczywistości. Kantor, McLuhan, Schaeffer, Chołoniewski, Dudziński czy Cage, wszyscy oni reprezentują kierunek łączenia sztuk, mieszania dziedzin, wykraczania poza tradycję. Ja robię to samo. Czy odpowiadam na rzeczywistość czy ją odzwierciedlam tego nie wiem. Bardziej jestem tu obok procesu tworzenia niż przekazu. Lacan mówił „słowo jest splotem znaczeń”. Co dla mnie nie oznacza końca komunikacji, lecz jej przestrzenność. Nie ma jednej odpowiedzi, są różne możliwości, konfiguracje.
Fot. archiwum prywatne.