ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (52) / 2006

Jacek Mikołajczyk,

JAK TRZYMAĆ KRYTYKÓW TEATRALNYCH Z DALA OD TEATRU?

A A A
Felieton
Piątek, godzina 18.00. Rozpoczął się tydzień walentynkowy, więc w kinach stosunek komedii romantycznych do innych osiągnięć sztuki filmowej ma się jak cztery do jednego. Ten jeden, oczywiście, nic człowiekowi nie mówi. Kupuje więc człowiek „Gazetę Wyborczą” i próbuje coś znaleźć. Czyta omówienia: „Nieudany remake kiepskiego horroru z 1964 roku. Nawet jeżeli jesteś maniakiem horroru i oglądasz zasadniczo wszystko, tym razem powinieneś zostać w domu”. Wierzyć, czy nie wierzyć? Osobiście wolałem nie ryzykować. Wieczór w kinie uratował przyczajony Spielberg, ukryte „Monachium”. Całkiem dosłownie „przyczajony”, bo ukryty w ciasnej sali numer sto dwadzieścia ileś, gdzieś w najdalszym kącie, za ostatnią kasą multipleksu. Okazało się więc, że wierzę krytykom filmowym. Jednak może przecież być tak, że (nieudany) remake (kiepskiego) horroru z 1964 roku jest arcydziełem sztuki filmowej, ale – powiedzmy – reżyser jest gejem, a krytyk homofobem, dlatego nie ma w zwyczaju chwalić tego, co wychodzi z rąk mężczyzny obmacującego innych mężczyzn. Mało prawdopodobne? Owszem, ale tylko dlatego, że po pierwsze, mamy do czynienia ze zwyczajną zapowiedzią, a po drugie – z filmem, a nie teatrem.

Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że w polskim teatrze podstawowa funkcja krytyki dawno już zanikła. Czy jakikolwiek polski widz o zdrowych zmysłach przy wyborze przedstawienia kieruje się recenzjami teatralnymi? Czy jakikolwiek szanujący się polski krytyk teatralny, pisząc recenzję, myśli o tym, czy widzowi warto polecić dane przedstawienie? Pytania te wydają się prostackie, naiwne, wręcz absurdalne. A przecież chyba o to też tu chodzi.

Kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy przygotowywałem materiały prasowe do przedstawienia, mój dyrektor po przejrzeniu ich stwierdził, że wszystko w porządku, tyle że muszę tam dopisać, iż malowane dekoracje w tle nawiązują do tradycji teatru dziewiętnastowiecznego i że dzięki temu realizatorzy chcą przerzucić pomost między różnymi epokami teatralnymi. Oburzyłem się. Byłem wtedy jeszcze studentem teatrologii, nie mieściło mi się więc w głowie, żeby tak oczywiste rzeczy wypisywać w materiałach. Przecież krytycy, oglądając przedstawienie, sami powinni się tego domyślić. Znają doskonale historię teatru, są szczególnie uwrażliwieni na odbiór spektaklu, przecież to ich praca, przecież z jakiegoś powodu pisują recenzje, przecież tego mnie uczono w szkole! Takie materiały, jakich domagał się dyrektor, to obraza dla krytyka. Powiedziałem to wszystko dyrektorowi. On uśmiechnął się i powtórzył, żebym bez dalszej dyskusji umieścił te informacje w materiałach i że po premierze sam zrozumiem dlaczego. Co się okazało? We wszystkich recenzjach krytycy z dumą obwieszczali swoje odkrycie, że dziewiętnastowieczne dekoracje, że pomost między epokami itd...

Większość znanych mi ludzi teatru zgodziłoby się ze stwierdzeniem, że generalnie krytycy nie muszą chodzić do teatru. Po pierwsze z wymienionego wyżej powodu. Niektórym z nich wystarczy dać odpowiednio zredagowane materiały, kilka zdjęć i sprzedać ze dwie plotki „zza kulis”. Ale to jeszcze nic. Polscy recenzenci teatralni podzielili się ostatnio na dwie grupy: pro– i antynowoczesną. Podzielili sobie też reżyserów, oczywiście na odpowiednie grupy. Zachodzę często w głowę, co ma wspólnego twórczość Klaty z przedstawieniami Jarzyny, tymczasem recenzenci, szczególnie ci „anty”, z uporem godnym lepszej sprawy wrzucają ich obu do jednego wora, zresztą znacznie bardziej pojemnego. W każdym razie, kiedy czytam popremierową recenzję krytyka A., mniej więcej wiem, co napisze. Na scenie, powiedzmy, Teatru Ateneum, mogą rozgrywać się nieprawdopodobne bzdury, przedstawienie może być położone pod każdym względem, może być jednym wielkim nieporozumieniem, a i tak krytyk A. napisze, że wspaniałe kreacje aktorskie, niewidzialna ręka reżysera z precyzją naoliwiła skomplikowaną teatralną maszynę i że powrót do solidnego teatralnego rzemiosła może uratować scenę polską XXI wieku. Oczywiście również przysłowiowemu Jarzynie może się zdarzyć kompletny niewypał, a i tak w czołowym polskim dzienniku ulubieniec wszystkich ludzi teatru napisze, że nareszcie teatr jest w stanie dogonić rzeczywistość i krew chlustająca z ekranu dziennika telewizyjnego nareszcie obryzgała również deski polskiej sceny. Działa to zresztą i w drugą stronę: według jednych Wojciech Adamczyk nie ma prawa stworzyć teatralnego arcydzieła (czy chociaż dobrego spektaklu), innych nie przekonałby nawet Warlikowski reżyserujący czterogodzinnego „Hamleta” w dziewiętnastowiecznych dekoracjach i z kompletnie ubranymi aktorami.

Pytanie brzmi: po jaką cholerę oni piszą o teatrze? Może by tak wykorzystać stary postmodernistyczny pomysł zlikwidowania meczy piłkarskich, a pozostawienia tylko relacji o nich? Może wykroić dla krytyków alternatywny światek teatralnych symulakrów, bez odniesienia do rzeczywistości scenicznej? Może zapomnieć o teatrze i uznać krytykę teatralną za odrębną dziedzinę twórczości, która nie służy ani widzom, ani teatrowi, ale która ma własne, autonomiczne cele, pozostające jedynie w genetycznym związku z teatrem?

Hm… Ponosi mnie wyobraźnia. Myślę o całych sztabach teatrologów, dostarczających pożywki krytykom teatralnym, o reżyserach teatralnych wymyślających sztuki, problemy, anegdoty i – broń Boże – tendencje czy zjawiska – z tym krytycy poradzą sobie świetnie sami. Widzę nowe instytuty, nowe komórki i departamenty w Ministerstwie Kultury, widzę nowe czasopisma poświęcone krytyce teatralnej. Widzę krytyków krytyki teatralnej, tłumaczących czytelnikom, czy warto czytać danego krytyka, analizujących jego uwarunkowania biograficzne, wpływy innych krytyków, strategie krytyczne, tendencje w jego krytycznej działalności. Widzę, że za kilka lat dokonuje się wejście na kolejny szczebel i krytycy krytyki zaczynają toczyć między sobą spory na temat danego krytyka, a twórczość tego krytyka zaczyna się coraz bardziej oddalać od krytyki jego krytyki, a krytyka krytyki staje się coraz bardziej autonomiczną dziedziną twórczości, coraz mniej potrzebującą krytyki teatralnej jako przedmiotu krytyki… A wszystko to w zbożnym celu trzymania krytyków teatralnych jak najdalej od teatru.

Szczerze mówiąc, nie przeczytałem żadnej zapowiedzi „Monachium” Spielberga. Poszedłem w ciemno. Trochę rozsądku jeszcze we mnie zostało i jeżeli czasem wierzę recenzentom filmowym, kiedy zniechęcają mnie do jakiegoś filmu, to już przyciągnąć mnie raczej do niczego nie zdołają. Ja tam wiem swoje. I chociaż Spielberg, chociaż Hollywood, chociaż polityka, ze wstydem muszę przyznać, że podobało mi się. Cóż, jestem tylko kierownikiem literackim operetki.