ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (401) / 2020

Maja Baczyńska, Rafał 'Ruff' Libner,

Z DIDGERIDOO W DRODZE

A A A
Maja Baczyńska: Didjeridoo. Jaki był początek tej przygody?

Rafał Libner: Dawno, dawno temu, kiedy miałem chyba około siedmiu lat, usłyszałem didgeridoo w radiu. Nie pamiętam tytułu audycji, lecz brzmienie i nazwa instrumentu oraz to, że pochodzi z Ziemi Arnhema, zostały w mojej pamięci – jak zasiane ziarenko czekające na sprzyjające okoliczności do wykiełkowania. A potem, pod koniec lat 80. XX wieku, pojawiła się płyta „Somewhere” Stephena Kenta i Lights in the Fat City. W 1997 roku pierwszy raz miałem didgeridoo w ręku i wydobyłem z tego instrumentu pierwsze dźwięki, a rok później pojawił się pierwszy własny instrument i rozpoczęła się przedziwna historia, która trwa do dzisiaj. Tak więc niby to ja odnalazłem instrument, ale i on znalazł mnie.

M.B.: Istotne znaczenie dla Twojej drogi musiały mieć wyjazdy do Nepalu. Co takiego wniosły do Twojego spojrzenia na muzykę?

R.L.: Nepal – magiczna kraina w Himalajach, kierunek buddyjskich pielgrzymek, ważny punkt na „hippie trailu” oraz baza wypadowa w góry. Ale to także fantastyczni ludzie i ich starożytna kultura i tradycje. Od 2002 roku jeździłem do Nepalu praktycznie co roku. W klasztorze u podnóża Stupy Swayambhu uczyłem się buddyzmu i medytacji. Poznawałem także ludzi; a ponieważ podróżuję zazwyczaj z instrumentem, powoli zaznajomiłem się z wieloma fantastycznymi miejscowymi muzykami ze starszego i młodszego pokolenia, wspomnę tutaj Shyama Nepali, Ramana i Babu Raję Maharjanów, Binoda Katuwala, Hariego Nepali. Oprócz tradycyjnego folku gra się tam dużo fusion… sporo więc graliśmy, nagrywaliśmy, przebywaliśmy ze sobą. W 2007 roku poznałem w Kathmandu australijskiego dźwiękowca Grega Simmonsa i tak od słowa do słowa znaleźliśmy się w studiu Music Nepal gdzie z całą ekipą nagraliśmy materiał który zatytułowałem „Triple Fusion”. Tej płyty można posłuchać na moim bandcampie:

https://travellingdidjeridoo.bandcamp.com/album/triple-fusion

M.B.: Nowa tradycja. Co właściwie dla Ciebie oznacza ten termin?

R.L.: Żyjemy w coraz szybciej zmieniającym się świecie, zmieniają się systemy, upadają mocarstwa, otwierają i zamykają granice, ludzie podróżują, informacje i wiedza rozprzestrzeniają się przez internet, kultury i tradycje przenikają się. W muzyce od zawsze pociągał mnie pierwiastek twórczy, nie odtwarzanie i rekonstrukcja już istniejących form, a własna opowieść zagrana z serca. Obecnie możemy używać tradycyjnych instrumentów z całego świata, często fantastycznie współbrzmiących ze sobą. Część z nich zyskuje nowe życie i ewoluuje jak np didgeridoo (Yidaki – nazwa oryginalna w języku Yolngu z Ziemi Arnhema). U rdzennych Australijczyków instrument przez tysiące lat funkcjonował i funkcjonuje nadal w niezmienionej formie. Gdy jednak pod koniec lat 60. XX wieku trafił do świata „zachodniego”, zaczął ewoluować. Ciągle pojawiają się jego kolejne typy i modyfikacje, można powiedzieć że wszedł na trwałe do arsenału instrumentów muzyki świata. Pojawiają się też nowe instrumenty, takie jak hang (opatentowany w 2000 roku w Szwajcarii przez PanaArt). Co ciekawe, bardzo popularne na świecie jest łączenie brzmień handpanów, czyli najmłodszego na świecie instrumentu z didgeridoo, z najstarszym dętym instrumentem (swoją drogą hang jest nazwą zastrzeżoną dla instrumentów PanaArt, a handpan nazwą dla całej rodziny instrumentów powstających za sprawą stworzenia hangu). Dla tych kombinacji ograniczeniem jest tylko brak fantazji. Takie połączenia są w zasadzie istotą World Music czy też World Fusion, bo to terminy otwarte – można ich użyć dla gatunków, które trudno sprecyzować czy określić za pomocą istniejących wcześniej terminów, jak na przykład etno, folk, urban folk czy neo folk. Muzyka świata czerpie z wielu kultur i tradycji, a nowe brzmienia pojawiające się w jej nurcie mogą z czasem stać się zarazem nowymi lokalnymi „tradycjami”. Jeśli mam mówić o „Nowej Tradycji”, festiwalu folkowym Polskiego Radia, to dużym plusem dla tej imprezy jest to, że w zasadzie od 2002 roku otworzył się on na nowe brzmienia, a jury doceniło takich wykonawców jak Yerba Mater, Żywiołak czy Nell' Ambientes, z którym grałem na festiwalu w 2005 roku. W Polsce dla didgeridoo i muzyki świata taką "nową tradycją" może z czasem stać się Festiwal Didgeridoo – „Dźwięki z Korzenia”, który od 2005 roku organizujemy wraz z ekipą Didjeridoo.PL. Trzeba brać sprawy w swoje ręce i ciężko pracować, aby nowe brzmienia dotarły do jak największej rzeszy odbiorców.

M.B.: W jaki sposób możemy dziś, szczególnie teraz, efektywnie współdziałać w środowisku muzycznym i w ogóle w branży muzycznej. Dużo osób nie radzi sobie z nowymi realiami. Czy masz na to swoją receptę, czy wciąż jej szukasz?

R.L.: Nie mam recepty, złotego środka, nie proponuję też placebo. Uważam natomiast że właśnie teraz jest świetny moment na podróż do wewnątrz, medytację, ćwiczenie warsztatu, opanowywanie nowych instrumentów, narzędzi i form wyrazu, czy dokonywanie nagrań. Kończę właśnie pracę nad solowym albumem Soundbreathing – „Earth Pulse”. O wielu z tych rzeczy jeszcze kilka miesięcy temu ciężko było nawet pomyśleć, a niektóre – jak choćby granie streamów –zwyczajnie nie były niezbędnie konieczne, doskwierał nam permanentny brak czasu i jakiś wariacki pęd (często bardzo skutecznie komplikujący kontakty). Teraz natomiast wszystko spowolniło. Może się wręcz wydawać, że czasu mamy zbyt dużo, jestem więc ciekaw, co przyniosą następne miesiące. Co do działania i współdziałania w obrębie szeroko pojętego środowiska, na pewno potrzebne, czy wręcz nawet konieczne są nowe formy i sposoby działania, współdziałania, komunikowania się między sobą, zarobkowania i dzielenia się twórczością. Trudno jest czekać na dobre rozwiązania, które mają być wypracowane przez polityków o umysłach bankierów uważających sztukę za „mało istotną gałąź gospodarki”. Ale nowe czasy przyniosą nowe formy działania i wyrazu – jednak najważniejsze zawsze pozostaną treści, których sztuka ma być nośnikiem. Izolacja sprzyja twórczości, a ja w gruncie rzeczy bardzo lubię odosobniony tryb życia, takie wewnętrzne odosobnienie, które sprzyja pracy nad sobą, nad nowym materiałem, ćwiczeniu warsztatu. Ustawienie telefonu w trybie „nie przeszkadzać,” wylogowanie się z komunikatorów, oddychanie pełną piersią.

M.B.: Tworzysz muzykę do spektakli. Jak zmienia się Twoje podejście do tworzonej muzyki, jednak w dużej mierze improwizowanej w nowym, teatralnym lub tanecznym, kontekście?

R.L.: W zasadzie od zawsze pociągało mnie granie muzyki ilustracyjnej, dźwiękami opowiadającej to, co dzieje się w sferze ruchu i obrazu, zmieniającego się światła i towarzyszących temu wszystkiemu emocji. Spektakl czy performans to zawsze jakaś opowieść, postacie i ich historie. Moim zadaniem jest stworzenie dźwiękowego krajobrazu do tej opowieści, dobranie instrumentów, dźwięków w tle, stworzenie spójnej koncepcji. Element improwizacji to w zasadzie delikatne zmiany w obrębie określonej struktury, gdy dźwięk podąża za ruchem, dążąc do harmonii. Świadoma uważność jest tu kluczem – tak, aby grane dźwięki tańczyły z tancerzem, tworząc ulotną całość. Historia, którą za każdym razem można zagrać trochę inaczej, jednak nie zmieniając zasadniczej treści, bo istotna jest współzależność dźwięku z ruchem w drodze do pełni wyrazu. Ta interakcja pomiędzy dyscyplinami dodaje muzyce głębi, otwiera nowe przestrzenie. Co do zmian w muzyce, to są one w zasadzie oparte na instrumentarium, którego używam do performansów. Oprócz didgeridoo i drumli swoje zastosowanie znalazły przywiezione przeze mnie z Indii shruti boxy, tampura oraz mój najnowszy pożeracz czasu, czyli handpan.

M.B.: Dziekuję za rozmowę.
Fot. Ruff Libner.