ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (407) / 2020

Maciej Melecki,

WIERSZE

A A A
DREN

Zostawiam was w martwym położeniu, lodówko z przepukliną lodu

Wystającą spod drzwiczek zamrażalki, kiedy unieruchamiam się przydrożnym

Horyzontem wyschniętego rowu, i poprzez przekątne pokój ulotni się

Wirnikami najrozmaitszych mar, przechodzących przez ościeżnice jego

Zduszonego przyjmowania coraz to nowych sprzętów, zaprzęg dosięgnie nas

Korodowanym karbem nastających wytycznych, nie przejdziesz więc leśnym

Duktem aż do jego wylotu, tarasując się wpław zwiezionym tu nawozem.

Niewybrzmiały do końca trzpień wychodzi jak porzucony cal. Skulony cień

Wyławia na brzegu ostępy sinic, kumuluje się kolejny zewłok burzy pod trokiem

Zwisającego krachu, dopełnieniom nie może być więc końca, kiedy każą ci



Się zatrzymać i podać powód zdrętwiałego przyjścia, i wtedy mokradła tego schodzenia

W bezczas stają się maskującym odlewem nieprzetkniętych żadną dratwą

Celu śnień. Fioletowy zakos tego utkwienia odsłania fiasko przeniesienia, byłego

Odgonienia wielopostaciowych przynęt, wabiących krótkotrwałe wrażenia aż

Po ich przełyk, które na powrót wtrąca cię w przepastne żwirowisko jałowego

Wytrzebienia z płatów, ziaren i drasek, podrzucając drucianą pętlę, jaką

Przedłuży ci ostatnie życzenie. Łuski prześwietlonego dnia opadają w komin

Spierzchłych wejrzeń i zrastają się z wizjami tego, co nastąpi za kilkadziesiąt

Mil tej coraz bardziej oczadziałej doczesności, gdzie będziemy chybotliwie

Dryfowali na osobnych krach wprost ku ściągającemu, drenującemu dno lejowi

Pozostania z niczym, aż po kielnie spadku, zejście krętą lawiną dreszczy w najniższy



Stopień odchylenia. Nikt tedy nie wychynie poza kontur dostępnego kramu, nie

Zbiegnie się z linią prowadzącą na bezbrzeżne wydmy nowego przeniknięcia

W malstrom zesztywniałych fal, nie odemknie mu bowiem żaden wiatr,

Demarkacyjnie wykrawających jego plan, krat swego zasięgu. Zgrudziałe oko

Cyklonu. Splata się w jeden powróz wszystek kłaków kurzu, wybieranych z

Osiwiałych kątów lub spod uchylanych drzwi. Każde wyjście staje się sygnaturą

Prześwitu, majaczącego dostępu do zabarykadowanego, zewnętrznego świata,

Który, wyludniony do cna, jest coraz silniej obcym narzeczem rytmu swych

Tępych cyklów i żyznego samowchłaniania, albowiem w rosnącym oddzieleniu

Nie wysonduje się już nic innego, każda wymacana rzecz będzie tylko porzuconym,



Zamokłym krzesiwem, które w swej niepotrzebności okaże się poronionym totemem

Tamtejszego czasu, czemukolwiek służącym tylko na pokaz, w tych wszystkich

Katakumbach miałkich objawień, wieńcem zarzuconym na zgięty teraz jak temblak

Kark. Zastana niczym cholewa forma porządku. Nieprzechodnie już niweczenie,

Mające swój początek i koniec w zaciętym punkcie zwrotnym, łożysku charczącego

Tchnienia, stało się dziurawym mostem nad żrąca zawiesiną, i w swej przepastności

Nikt go nie jest w stanie pokonać, cofnąć się czy też przepuścić następnego,

Gdyż nie ma już na nic innego miejsca, owego kłykcia gorzkiego bardziej niż opar

Utrąconej wieży. Zarosła śluza. Wybrak światła. Zatorowane wnęki przyszłych

Osiedleń. Zagęszczenie murami. Oblodzony załom będzie szedł w każdym dziąśle

Kierunku. Klamra świstu zepnie ten bujny wrak. Naciek kresu, jak jodyny gram,

To stały już dren, kiedy osuwasz się coraz bardziej w ten puściejący trakt.



PRZYBÓR PĘT

Niedosięgła już nigdy równowaga jest wciąż odważnikiem powidoku,

Mieszczącym zetlałą mozaikę z rozłupanych stanów, które mościły się w tobie,

Zanim nie było jeszcze za późno na kolejną odsłonę życia w jej wielokierunkowych

Zakresach, chybotliwych krokach po żeliwnej belce rozpiętej między ruchliwymi

Oczami. Mamy zawsze o coś pretensje, co napędza wirniki pozwalające

Kłapać wszelkie przyrzeczenia względem tej zagraconej pustki, owe roszczenia

Wobec zespalanych ze sobą własnych i cudzych urojeń, gdyż stanowi to

Głębinowe źródło najmniej odczuwalnych potyczek ze światem zalanym

W łoju stałego rozedrgania, krążących wokół każdego słupka cienia orbit



Impulsywnych wejrzeń poza nierównomiernie biegnące fosy zwidujących się

Odmian tego samego braku sensu celu. Kiedy mówiłem ci w kolczastych

Zadyszkach o konieczności życia na bakier względem niepohamowanych

Wymagań, byłaś coraz bardziej żarzącą się bilardową kulą, otoczeni

Parcianymi gazami bieżących przepierzeń, byliśmy przeto coraz bardziej

Demarkacyjnym lontem, pod końcówki którego podtykaliśmy ostrza płomyków,

I zatęchły knebel czasu dalej dławi przełyki obecnego nasłuchu. Razowe

Pęta wystające z nachodzących na siebie ścian zaciskają się momentalnie na

Pęcinach żalu i prowadzą każdy krok na odpowiednie tory kwadratury dookolnej

Marszruty, bez przeciwstawnych sobie punktów, w gardłowej zawierusze, gdzie



Dominium chłamliwej wymiany sklecanych oznajmień złuszcza strop danej,

Nieskończonej chwili trwania w oniemieniu resztek woli, jakby piargi

Samoczynnych uniesień były jeno symulacyjnym manewrem obronnym wobec

Zakusów coraz wyraźniejszego mieszczenia się w odliczonej już końcówce tej

Przesieki dna. Dobywania alternatywnych krzesiw wywołują stłumione

Wyjścia w nierozległe, acz skądeś znajome, stany prędkiego odpychania

Kurczących się w lufie tego spadu stron, odsyłania ich do nieustannego potem,

Karnie już zmierzającego do podstawy tej otwartej piramidy, w której

Przechodzimy wzmożone kursy odpowiadania niczemu wielopostaciowym brakiem.

Numery w kratkach krzyżówki są odpowiedziami na pytania niezaczepione



O żaden torf. Kotwiczenie tylko w zrębach, pionowej, zatęchłej bruździe coraz

Bardziej sztywnego znieruchomienia, poza miarą wszelkich pożegnań, nie witany

Niczym innym, jak prętem wytoczonym z popiołu, na końcowym przystanku

Ogniskowej przekłuć i wybić, kiedy dopiero zaczyna się plwanie na zgarniane

Przez pługi odpady z wcześniejszych ziszczeń, galwanizowanych nieustannie

Otorbionych zejść, samoczynnie spłaszczanych teraz półobrotów, skośnie

Pełzających przemieszczeń w roszadach zaniku, na lejowatym kwartale

Wytchniętych wyzbyć, gdzie zbierasz obtłuczone kliny i gruboziarniste odpryski,

Drobiąc wokół rozrzuconych szczątek, które zachowały się na krawędzi tej zapadni.



PRZYSTĘPY

Bezładny szlam bieżących dojść do przenośnego muru rozłożyście obejmuje

Nawet największe wypiętrzenia tego pobywania wśród występowalnej,

Jedna po drugiej, zgrozy tego prątkującego omiotu, fundowanej przez rozchybotane

Wieści i nieprzejrzyste oznaki, tak mylnie i zwodniczo, markując swą

Sztywną istotę, podchodzące pod twarz. Kompletna bezradność jest taką

Samą symulacją, jak aktywna uważność i pilność w przestrzeganiu zasad. Oto

Coraz bardziej erodujące nas przewyższenia, silnie napięć na glinianych

Tabliczkach czół cofających się szybciej niż sama głowa, kiedy nie pozostaje

Nic poza tym, co zapadająco zastane, wwiercające się w tę wielowarstwową

Wiatę, za którą każdy się szczelnie skrywa, myśląc tylko o parodniowej ucieczce



Pod jakiś tropik szczytu czy na pustynny basen, ażeby zakopać się w chwili

Przeciąganej, jak arsenał strun, aż do poziomego garbu i dotknięcia bocznego dna.

Czymkolwiek byśmy innym żyli, będziemy jedynie mościli się w sparowanych

Przewidzeniach rojonych wcześniej oddaleń od ruchomego oka lejowatego cyklonu,

Niepochwytnego w swej niezmaterializowanej postaci, oddziałującego niczym

Zimny klin przeciągu między uchylonymi dyszami skrzypiących jaźni, w coraz

Szybszych przystępach plackowatej mazi, znoszącej geometryczne podziały,

Wprowadzające skończoność w funkcjonalność naszego miotu losu, prowadzącego

W okratowane koryta coraz większego załomu. Wielodniowe zastoiny

Skrzyżowanych zachowań ulegają nagłemu skupieniu i od wczorajszych jawień

Jesteśmy już poza zastawioną siatką, podłużną jak horyzontalny walec, blisko



Skarpy, przy rwącym potoku, w resztkach zszarzałej zawiei, owalnie lodowej

Szczelinie, jakby odłamki z rozkruszonego nawisu żłobiły kolejny osinowy próg,

Po którym meta majaczy już tylko rumowiskiem. Odjazd to kolejne opuszczenie.

Zdalnie odwleczona nicość. Wygłos pustki niepozostawiający w konewce pory

Żadnego osadu ziarniny z krawędzi kosy. Odwłoki naszych śladów kumulują się

W zasupłaną przerwę między tamtejszym odwrotem od topornego pala, a

Dyndającym stryczkiem koniecznych gestów, ówczesnego pełzania po

Sinusoidalnej linii, na moment nie dłuższy niż tyknięcie, choć jesteśmy zatopieni

Na stałe w żelatynie zastygającej grymasy i rysy w trwały obojczyk odmowy,

Nieodmienni w swych odległościach pomiędzy zębami wideł, jakie nas dzielą



Na coraz bardziej dotkliwie bolesne mikrony pierzchnięć, w spiralnym odbiorze

Najprostszej szczapy oznajmienia o schyłkowym okresie umykania przed

Kłapnięciem wnyki, wygięci w pałąk zwidu realnych przetrąceń. Odliczamy się

Sami. Nie może to trwać dłużej niż potknięcie. Nie może to powstrzymać ubywania.

Przepustnice są pełne. Grodzie zacięte. Większość zaś zgina swój kark,

Wierząc że kiedyś przyniesie jej to moment ulgi, który nastawi zwichnięte pole,

Jakie w sobie nosi, gdy musi obrabiać korzenie cudzych chceń. Poprzeczna

Smuga przechodzi faliście z jednego krańca w drugi, i zawężając go w

Szpadlową macierz, jak pogłębiony wychył, zamienia wszelki zakres w gnilne łożysko.