ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (409) / 2021

Sylwia Zazulak,

DRAMAT (O) SAMOTNOŚCI (NIEBO O PÓŁNOCY)

A A A
Katastrofa ekologiczna, eksploracja kosmosu w poszukiwaniu alternatywnego miejsca do zamieszkania, samotność w przestworzach i z góry przegrane starcie z potęgą wszechświata – ostatnimi czasy kinematografia bardzo upodobała sobie owe tematy. „Niebo o północy”, najnowszy film w reżyserii George’a Clooneya, porusza po trochu każdy z nich. Twórcy prawdopodobnie starali się uczynić ze swojego widowiska uniwersalną opowieść, angażującą jak największe grono widzów. Niestety, całość okazała się zlepkiem przypadkowych historii i sytuacji, w których na próżno szukać zarówno konkretnej puenty, jak i chociażby trzymających w napięciu momentów, podsycających zainteresowanie seansem.

W „Niebie o północy” zabrakło iskry i pomysłu. Historia Augustine’a, samotnie zamieszkującego biegun naukowca, który jako jedyny pozostał na Ziemi po tajemniczej katastrofie, silnie nawiązuje do kultowych już tytułów science fiction ostatnich lat. Nietrudno doszukać się tutaj inspiracji takimi tytułami jak „Interstellar”, „Grawitacja”, „Marsjanin” czy „Pasażerowie”. Same nawiązania może i byłyby ciekawą intertekstualną zgadywanką dla miłośników kosmicznych przygód, jednak twórcy „Nieba o północy” przekroczyli cienką linę oddzielającą swobodną inspirację od bezmyślnego korzystania z utartych motywów. Monotonność całego widowiska podbija fakt, że w filmie Clooneya zabrakło dobrze i konsekwentnie napisanego trzonu fabularnego, który byłby w stanie utrzymać w ryzach resztę wątków pobocznych. Twórców przerosło jednoczesne prowadzenie dwóch równoległych linii fabularnych – perypetii samotnego Augustine’a oraz załogi kosmonautów, z którymi ten próbuje się skontaktować. Chociaż obydwa wątki pod koniec filmu zaczynają mocniej splatać się ze sobą i prowadzić do wspólnego finału, wciąż widać solidny zgrzyt na poziomie ich synchronizacji. Oglądając film, odnosiłam wrażenie, że obydwa wątki znajdują się gdzieś obok siebie, niczym dwie niezależne historie. W ich połączeniu zabrakło dramaturgii, spójności i zaangażowania. Tak naprawdę przez większość filmu jedynym elementem łączącym obydwie opowieści jest próba nawiązania kontaktu pomiędzy bohaterami, silnie przywołująca skojarzenie z akcją „Marsjanina”. W „Niebie o północy” zabrakło jednak budowania napięcia, przez które widz mógłby zachodzić w głowę, jaki będzie ostateczny efekt podjętej próby. Zamiast tego jak na tacy odbiorca otrzymuje banalną odpowiedź, a jedynymi momentami pretendującymi do wprowadzenia uczucia niepewności okazują się (typowe dla tego typu produkcji) dwa motywy – samotnej wyprawy przez pustkowie oraz niespodziewanego wypadku w przestrzeni kosmicznej.

O ile wątek Augustine’a, granego przez George’a Clooneya, oraz jego background widz poznaje na tyle dobrze, aby móc wyrobić sobie opinię o tym bohaterze (jednak nie posunę się tutaj do stwierdzenia, że można się z nim utożsamić), o tyle kilkuosobową załogę ze statku kosmicznego potraktowano „po macoszemu”. Brak mi szerszej wiedzy na ich temat, a to, czego mogłam się dowiedzieć, przedstawiono do granic możliwości „łopatologicznie”. Dodatkowym absurdem okazała się postać ciężarnej Sully, której szeroki potencjał ze względu na brzemienny stan sprowadzono do niemalże nieprzerwanej dyskusji ze współtowarzyszami o imieniu dla dziecka i pseudomotywacyjnego monologu pod koniec filmu. Za rozczarowanie tą postacią nie mogę obwiniać wcielającej się w rolę Sully Felicity Jones, ponieważ przy tak ograniczonym i płytkim rozpisaniu postaci trudno mówić o jakichkolwiek możliwościach prezentacji warsztatu aktorskiego. Sully, najsilniej powiązana z wątkiem Augustine’a postać (a więc można by się spodziewać, że także najciekawsza), okazała się jednowymiarowa i kompletnie bezosobowa, pozbawiona chociażby jednego intrygującego momentu.

„Niebo o północy” przesycone jest technologią CGI, jednak nawet tutaj trudno dostrzec ułamek oryginalności. Wizualne inspiracje „Grawitacją”, chociaż przyjemne dla oka, nie wzbudzają zachwytu, podobnie jak nie chwyta za serce surwiwalowa samotność Augustine’a na biegunie, zaczerpnięta z wcześniej wspomnianego widowiska Ridleya Scotta. Z kolei finał opowieści nie tylko przywodzi na myśl „Pasażerów”, lecz także, mimo usilnych starań, okazuje się wyzuty z głębszego sensu. Podczas kilku ostatnich scen wyjątkowo bezpośrednio i jednoznacznie rozwiązuje się fabuła całego filmu, nie pozostawiając widzowi żadnej furtki dla własnych refleksji. Ostatnie ujęcie natomiast bezowocnie stara się zrekompensować brak jakiejkolwiek tajemnicy lub intrygi w całej opowieści, stając się po prostu kolejnym, wyrwanym z kontekstu, niepotrzebnym fragmentem. Konstrukcja najnowszego filmu Clooneya nie została ostatecznie przemyślana – z jednej strony, gdyby usunąć wszystkie niedopowiedziane i nic nieznaczące wątki, pozostałoby materiału na zwarty krótki montaż. Z drugiej jednak – gdyby zostały one lepiej rozpisane i zrealizowane, można by z „Nieba o północy” uczynić międzygwiezdny serial o szerokim potencjale dramatycznym. W tym momencie jednak trudno doszukiwać się w filmie jakiejkolwiek dramaturgii, ponieważ dwugodzinny seans okazuje się niesamowicie nużący. Dobijającej monotonności nie przełamują nawet efekty specjalne, muzyka czy dialogi – wszystkie te elementy pozostają równie bezbarwne, co koślawie napisany wątek główny i niestarannie wprowadzone wątki poboczne.

„Niebo o północy” jest dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Liczyłam na przejmującą, poważną historię o samotności, tęsknocie, niemożliwych do pokonania ograniczeniach człowieczeństwa i ludzkości. Tymczasem spędziłam dwie godziny, przyglądając się dawno przetrawionej przez współczesne kino science fiction zupie z popularnych wątków i motywów gatunkowych, którym na dodatek pożałowano staranności. W najnowszym filmie George’a Clooneya bije po oczach brak przemyślenia prymarnych elementów składowych – wszak trudno przejąć się historią i losami bohaterów, kiedy zostali oni przedstawieni w skrajnie banalny sposób. Niedopracowanie połączeń dwóch najważniejszych wątków filmu tylko wybija na pierwszy plan jednowymiarowość postaci, które – odseparowane od kontekstu i fabuły – stają się bezkształtne i bezosobowe. W połączeniu ze sztywną szkolną poprawnością technicznej strony produkcji, „Niebo o północy” okazuje się niewartą zainteresowania karykaturą poważnych kosmicznych opowieści o tematyce egzystencjalnej z wątkiem terra incognita. Niestety, w tym wypadku zabrakło jakiegokolwiek morału lub puenty, które nie tylko nadałyby temu obrazowi faktyczny sens, ale być może połączyłyby w spójną całość niedopowiedziane i urwane wątki, wyraźnie zaburzające fabułę całego filmu.
„Niebo o północy” („The Midnight Sky”). Reżyseria: George Clooney. Scenariusz: Mark L. Smith. Obsada: George Clooney, Felicity Jones, Kyle Chandler, Sophie Rundle. Stany Zjednoczone 2020, 118 min.