ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (409) / 2021

Małgorzata Wójcik-Dudek,

WSPÓLNOTOWE OPOWIEŚCI O NIEGDYSIEJSZYCH ŚNIEGACH (ANDRI SNAER MAGNASON: 'O CZASIE I WODZIE')

A A A
Warto zaufać Katarzynie Boni, polecającej w najnowszym numerze „Książek. Magazynie do Czytania” jedną z wielu ekopublikacji, które ukazały się w mijającym roku (zob. Boni 2020). Tytuł znakomicie nadaje się na świąteczno-noworoczny prezent, choć z pewnością będzie wymagał od obdarowanego dużo większej wyobraźni w zakresie „zagospodarowania” podarunku niż najbardziej zaskakujące, żeby nie powiedzieć „obciachowe” świąteczne niespodzianki znajdowane pod choinką. Książka nie tylko ma dużą szansę stać się pomostem między czasem pandemicznym a „nową normalnością”, ale przede wszystkim kierując naszą uwagę, jeśli nie na zupełnie nowe, to przynajmniej jeszcze słabo opisane przestrzenie opowieści o kryzysie klimatycznym; po prostu daje nadzieję. Z jednym jednak zastrzeżeniem: nadzieja nie sprowadza się do biernego oczekiwania na jakieś zmiany, ale może oznaczać wiarę w sens naszych działań. Ale o tym potem.

Choć od jakiegoś czasu problematyka dotycząca kryzysu klimatycznego czy katastrofy klimatycznej cieszy się ogromnym zainteresowaniem badaczy wielu dyscyplin, eksplorujących na swój sposób to niesłychanie istotne zagadnienie, to, i tu prawdziwe zaskoczenie, książka „O czasie i wodzie” przynosi nowe, ożywcze i, powtórzmy, pełne nadziei obrazy antropocenu. Jej autor, Andri Snær Magnason, popularny islandzki pisarz i działacz na rzecz ochrony przyrody, nie zważając na niestary, ale już pękający w szwach słownik antropocenu, zestawia dość banalnie w kontekście wspomnianego leksykonu zapowiadające się metafory czasu i wody. Zaprasza tym samym czytelnika do niezwykłej i wzruszającej, ale nie sentymentalnej wędrówki po mocno unerwionej przestrzeni, w której sploty losów ludzi, nie-ludzi oraz geologii prowadzą do nagłych olśnień oraz momentów wglądu w nieoczywistości generowane przez tytułowe czas oraz wodę.

Boni przekonuje, że Magnason „językiem dotyka tego, co niewyobrażalne: upływu czasu, poczucia straty, żalu, nadziei. (…) miesza lęki klimatyczne z islandzkimi sagami, hinduskimi mitami i intymną opowieścią rodzinną. Pisarz szuka języka, który wyrywa naturę ze szpon tabel, rubryk, podsumowań i ekonomii; przywraca emocje odczuwane wobec majestatu natury – ostatnio zdewaluowane i określane albo jako płaczliwy, naduduchowiony New Age, albo jako ekoterroryzm (…)” (Boni 2020: 109).

Poszukiwania języka czułości (ta kategoria zaproponowana przez Olgę Tokarczuk odmieniana jest dziś przez wszystkie przypadki) wobec świata sprawiają, że „O czasie i wodzie” nie jest li tylko opowieścią o topniejącym lodowcu − świadectwie zmian klimatycznych, z którym trudno dyskutować. Znikający lodowiec – zresztą axis mundi książki − powoduje bowiem zmiany w scenach widzenia. I to dosłownie. Wydawało się, że zawsze będzie stanowić niezmienną scenografię życia rodzinnego oraz tło dla społecznych i narodowych perypetii przodków autora. Rodzinne fotografie czy wielopokoleniowe opowieści, w których lodowiec zawsze jakoś majaczy w tle, najlepiej dowodzą, że lodowa góra jest tak bardzo obowiązkowym elementem każdej historii, że stała się w niej niemal przeźroczysta i niezauważalna. Na spektakularnym tle lodowca uwieczniają się więc kolejne pokolenia. Robią to trochę z przyzwyczajenia, a trochę z przywiązania do tradycji fotografowania. Bez względu na motywację fotografujący i fotografowani, wpisując majestatyczny obraz Północy w osobistą, intymną i jednostkową ludzką opowieść, jednocześnie sami włączają się w porządek natury. Inspirując się ustaleniami Fernanda Braudela, można uznać, że lodowiec dla Magnasona jest po prostu figurą długiego trwania (zob. Braudel 1999), w której pisarz nie tylko dostrzega nadzieję na odświeżenie języka opowieści o klimacie, ale dzięki niej znajdzie także sposób, aby dać świadectwo współbytowania człowieka i krajobrazu.

Takie założenie chyba sprawia, że czytając książkę, nabiera się przekonania o jej uczciwości. Już sam tytuł: „O czasie i wodzie”, choć mógłby zdobić opasały traktat filozoficzny, ma w sobie jakąś lapidarność zapowiadającą opowieść niebanalną i szytą na miarę. Co przez to rozumiem? „O czasie i wodzie” nie stara się etapować katastroficznymi wizjami, choć przecież ich nie wyklucza, nie jest przemądrzała, rzadko korzysta z modnego, tak już osłuchanego słownika pojęć „eko”, nie proponuje genialnych w swej prostocie rozwiązań. Jest uczciwa również dlatego, że jej autor zakłada współtowarzyszenie czytelnika w wyczerpującej pracy odnawiania opowieści o islandzkiej rodzinie wmontowanej w krajobraz Północy. Nawiązując do „wody”, jednego z członów tytułu książki, należy przyznać, że efektem tego wysiłku nie jest jednowątkowa opowieść, zamknięta w metaforze jednego, głównego ujścia, ale raczej ogromna delta narracji rozlewająca się szeroko i leniwie łącząca się z wielką wodą.

Taka formuła opowieści nie powinna dziwić, jest przecież próbą przyjrzenia się nieoczywistym splotom ludzkiego i nie-ludzkiego bytowania. Magnason stawia więc na esej inkrustowany gdzieniegdzie islandzką liryką, rytmem północnych sag, reportażem czy wywiadem. Tekst staje się „lasem rzeczy”, składającym się z fragmentów opowieści, wspomnień, doznań, obrazów, zapachów, ale też statystyk oraz naukowych komentarzy, choć te stanowią mniejszość (jak wiadomo, jesteśmy raczej istotami narracyjnymi niż statystycznymi). Autor używa rozmaitych kodów, nie tylko aby znaleźć wejście do sezamu mieszczącego topikę kryzysu klimatycznego, ale również po to, by przerwać niemotę nieżyjących już ludzi oraz milczącej (?) natury.

Przeglądanie rodzinnego albumu ze zdjęciami antenatów z lodowcem w tle przypomina więc hermeneutyczny spacer po kręgach czasów (jakkolwiek to brzmi), którego celem jest namierzenie przeoczonego ważnego momentu (kairos), który przecież kiedyś mówił wszystko, ale dziś należy już do przeszłości, której reperkusje wciąż odczuwamy, zresztą coraz dotkliwiej. Magnason, pisząc więc o swej babce, pionierce turystyki lodowcowej i jednocześnie pierwszej islandzkiej pilotce szybowców, o dziadku, który operował wynalazcę bomby jądrowej, a także o wuju, od dziecka zafascynowanym krokodylami, a potem światowej sławy znawcy tych gadów, ratującym od wyginięcia kilka ich gatunków, próbuje po raz kolejny „przeczytać” i zrozumieć, a co najważniejsze – przeżyć związek między zmarłymi oraz otaczającą ich wtedy przyrodą, wciąż przecież przekształcaną i niestety traconą. Topniejący lodowiec umieszczony w tle tych wspomnień dodatkowo wzmacnia dramatyczny przekaz utraconej i niewykorzystanej szansy zrozumienia tego momentu, tego czasu. Olga Tokarczuk w eseju „Człowiek na krańcach świata” przypomina, że bożek Kairos „wiąże się zawsze z decyzją podjętą przez człowieka, nie zaś z losem czy fatum, z okolicznościami zewnętrznymi. Symboliczny gest uchwycenia Kairosa za kosmy włosów oznacza zreflektowanie się, że oto nadchodzi zmiana, odwrócenie trajektorii losu” (Tokarczuk 2020a: 29). Gdzie wtedy byliśmy, w którą stronę spoglądaliśmy, że nie zauważyliśmy zbliżającej się katastrofy? – zdaje się pytać Magnason.

Przykładem ćwiczeń z utraty praktykowanych przez pisarza jest próba przepracowania żalu po urzekających rejonach Kringilsárrani zalanych podczas budowania tamy, jeszcze przed drugą wojną światową sentymentalnie opiewanych przez Helgiego Valtýssona. Wydaje się, że Magnason swemu starszemu koledze po fachu zazdrości bezwstydu uczuć, kiedy ten jako już przecież dojrzały twórca niemalże po „pensjonarsku” i bez żenady, korzystając przy tym z wyświechtanych romantycznych klisz, zachwyca się pięknem oraz oczywiście „świętością” nietkniętej jeszcze natury: „Ale dopiero przeczytawszy książkę Helgiego, zrozumiałem, jak szczelnie nasza współczesność zamknęła się w obowiązującym słownictwie. Jego tekst nie jest podszyty ekonomizacją języka, w którym wykształcenie jest inwestycją, a przyroda niczym więcej ponad słabo eksploatowane źródła surowców. Sama myśl, że natura może stać wyżej, być czymś ważniejszym i wymykającym się definicjom, a nawet »świętym«, nie jest w naszych czasach uznawana za rozumną” (s. 61). Jak więc dziś pisać o kryzysie klimatycznym i ludziach, którzy są na niego skazani?

Magnason proponuje, aby przyglądając się wcześniejszym praktykom opowiadania, podtrzymywać nadzieję, że nie tylko opowieści naszych przodków, ale ich życie, podobnie jak nasze, miało i ma sens, nawet jeśli rozgrywa się w cieniu katastrofy. W takim ujęciu powracający obraz topniejącego lodowca, choć oczywiście uruchamia katastroficzne emocje i bije na alarm, to jednak nie prowadzi do żałoby po przemijającej formie świata. W tym sensie „O czasie i wodzie” stoi w kontrze do popularnego „Końca lodu. Jak odnaleźć sens w byciu świadkiem katastrofy klimatycznej” Dahara Jamaila, książki, którą czytałam jednocześnie z esejem Magnasona. Jamail, amerykański dziennikarz i korespondent wojenny, korzystając z dobrze rozpoznanej stylistyki militarnej, podejmuje udaną próbę opisu agonii naszej planety. Nietrudno się domyślić, że intuicje o schyłkowości Ziemi, nierzadko poparte dowodami, pozwalają autorowi przeżyć swoistą metanoię, prowadzącą do ponownej, tym razem już dojrzałej fascynacji światem. Te ćwiczenia z zachwytu podyktowane są jednak przekonaniem o permanentnej żałobie: „Żałoba to codzienność każdego z nas, kto dostroił się do Wieku Utraty, w którym teraz jesteśmy, kto odczuwa wymieranie gatunków i życiodajnych systemów Ziemi. Powoli godzimy się z tym, co nieuniknione” (Jamail 2020: 273).

Autor może zapomniał, że jeden z rozdziałów opatrzył mottem z powieści Marka Twaina pt. „A Tramp Abroad”, które brzmi następująco: „Człowiek przebywający w towarzystwie lodowców powoli zaczyna się czuć całkiem znośnie nieważny. Alpy i ich lodowce potrafią wyciągnąć z człowieka każdy okruch pychy i zmniejszyć jego ważniactwo do zera, jeśli tylko wystarczająco długo pozostanie pod wpływem ich wzniosłej obecności, by uczciwie i rozsądnie dać jej szansę zadziałać” (Jamail 2020: 37). Magnason w przeciwieństwie do twórcy „Końca lodu…” nie tylko wierzy we wzniosłą, przyszłą postobecność lodowca (mimo kurczenia się wciąż przecież istnieje), ale również w moc opowieści o nim. Skonstruowanie opowieści jest możliwe tylko i wyłączenie dzięki „współpracy” rożnych głosów, pokoleń, światopoglądów i estetyk, wydawałoby się, bardzo od siebie odległych. Zresztą odkryte przez pisarza powinowactwo nordyckiej opowieści o krowie powstałej ze szronu, z której wymion wypływają cztery mleczne rzeki odżywiające świat, i mitu wokół tybetańskiej góry Kajas, zaskakuje samego Dalajlamę, podejmującego u siebie Magnasona − gościa z dalekiej Islandii.

Siła opowieści o lodowcu rośnie jak śniegowa kula: potężnieje dopóty, dopóki starcza jej materiału na kolejne warstwy. Wydaje się, że niewyczerpalnego budulca dostarczają jej wgląd i empatia, które jak pisze Tokarczuk, powodują, że możemy coś „ujrzeć w nowy, bolesny sposób” (Tokarczuk 2020c: 53), być może wytrącający z co najmniej dwojakiego unieruchomienia: obojętności na ten moment (kairos) lub żałoby po utracie. W trudnej sztuce „nowego spoglądania” paradoksalnie pomaga kakofonia opowieści: „Gdy skończę dziewięćdziesiąt lat, wyświetlę na projektorze mojemu trzydziestoletniemu wnukowi zdjęcia Skeiðarárjökull. Zobaczy lodowiec, który mogły poznać trzy pokolenia mojej rodziny, zanim zniknął. Robiąc zdjęcia lodowcowi, nagrywam dla potomności śpiew starej kobiety. Za tysiąc lat ludzie będą patrzyli na te zdjęcia jak na stare rękopisy, usiłując zrozumieć, co myśmy sobie myśleli” (s. 197).

Przychodzi mi na myśl ostatnia scena „Ferdydurke”, w której Józio, zostawiając za sobą zgliszcza świata, błaga znad krawędzi katastrofy o „Trzeciego”. Paradoksalnie blisko stąd do książki „O czasie i wodzie”, której autor upomina się o narratora, mogącego unieść ciężar naszej wspólnej, klimatycznej opowieści w czasach, kiedy „świat wyszedł z formy”, po części oczywiście „dzięki” naszemu zawstydzającemu udziałowi. I nawet jeśli umiejętność snucia narracji nas nie ocali, to może choć trochę usprawiedliwi przed tym, którzy po nas. Słabe? Brnę jednak dalej. Sztuka opowiadania może być zostanie uznana za okoliczność łagodzącą pod warunkiem, że ci, którzy się jeszcze nie urodzili, dostrzegą w niej czułość, nawet jeśli zbyt późno i z oporami obdarzyliśmy nią biowspólnotę. Jak pisze Tokarczuk, to właśnie czułość „jest tym trybem patrzenia, które ukazuje świat jako żywy, żyjący, powiązany ze sobą, współpracujący i współzależny” (Tokarczuk 2020b: 288).

Magnason zamiast za praktykowaniem żałoby po utracie opowiada się raczej za praktykowaniem czułości wobec tego, co pozostało. Może dlatego, że taka postawa daje nadzieję na prawdziwą metanoię, a dzięki niej na konkretne działanie, dla którego naturalną przestrzenią jest edukacja: „Po co się uczyć? Żeby zdobyć dobrze płatną pracę. Żeby tworzyć większy wzrost, więcej, więcej i szybciej dolewać oliwy do ognia i w pełnym biegu rzucić się w przepaść. Ale oto pojawił się nowa norma. To Ziemia i atmosfera. System oświaty musi przygotować całe pokolenie do pracy mającej na celu umożliwienie ludzkości życia w równowadze z jego podstawami” (s. 307). Pisze to ktoś, kto w 2016 roku ubiegał się o urząd prezydenta Islandii.

LITERATURA:

Boni K.: „Cena antropocenu”. „Książki. Magazyn do Czytania” 2020, nr 6.

Braudel F.: „Historia i trwanie”. Przeł. B. Geremek. Przedm. B. Geremek, W. Kula. Warszawa 1999.

Jamail D. „Koniec lodu. Jak odnaleźć sens w byciu świadkiem katastrofy klimatycznej”. Przeł. A. Paszkowska. Warszawa 2020.

Tokarczuk O. [2020a]: „Człowiek na krańcach świata”. „Polityka” 2020, nr 40.

Tokarczuk O. [2020b]: „Czuły narrator”. W: Tejże: „Czuły narrator”. Kraków 2020.

Tokarczuk O. [2020c]: „Maski zwierząt”. W: Tejże: „Czuły narrator”. Kraków 2020.
Andri Snær Magnason: „O czasie i wodzie”. Przeł. Jacek Godek. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2020.