ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (414) / 2021

Anna Zagórska,

O BYCIE, UNIWERSYTECIE I O ANTYBOHATERZE (ARTUR PRZYBYSŁAWSKI: 'PAN PROFESOR')

A A A
Jeśli sięgając po tę publikację gdańskiego Wydawnictwa w Podwórku, macie w głowie szereg oczekiwań i czytelniczych nadziei, to prawdopodobnie będziecie musieli je zrewidować. Nie zawieść się, nie zniechęcić – wręcz przeciwnie! – ale zdecydowanie odrzucić schematyczną lekturę i przyzwyczajenia. Autor „Pana Profesora”, Artur Przybysławski – filozof, tłumacz, badacz – występuje przed nami w roli pamflecisty. Znakomitego, dodajmy: zjadliwość i dosadność jest w jego wypadku oparta na erudycji, świadomym władaniu słowem i – last but not least – wyjątkowym poczuciu humoru. Przybysławski postawił w swojej powieści na przewrotność, dużą dawkę dystansu, jeszcze więcej filozoficznych i kulturowych odniesień oraz humor właśnie. Bez wyczulenia na ironię oraz bez nastawienia na nieustanny uśmiech na ustach ta lektura nie ma prawa się udać.

Tekst ten (jeśli nie każda recenzencka wzmianka o „Panu Profesorze”) powinien właściwie rozpocząć się od cytatu z omawianej książki. Choć rozdział, z którego pochodzić będzie cytat, poświęcony jest szczególnemu bytowi (słowo-klucz tej lektury i oś intelektualnego namysłu Zelona Eli), jakim są recenzje naukowe, to jednak fragment aż prosi się o przytoczenie. Jest on nie tylko świadectwem bezlitosnego i ostrego jak brzytwa humoru, ale także postawieniem do pionu każdego recenzującego (ogólnie: piszącego) i – gdy opadnie kurz pamfletu – zwróceniem uwagi na realne bolączki. Tak bowiem, jak informuje narrator: „Pisanie recenzji jest aktem samoprzebóstwienia. Oto wystarczy siąść do pisania o cudzym tekście i już człowiek góruje nad jego autorem i zajmuje w pełni mu należne miejsce w samym łonie naukowości jako takiej, w jej majestacie niedościgłym i nieprzewyższonym. Z takiej perspektywy łatwo ogarnąć całość recenzowanego dzieła, które siłą rzeczy jawić się musi jako maluczkie, skoro się patrzy na nie z takich wysokości. Recenzja zatem z definicji musi upieprzać recenzowaną książkę, bo nawet jeśli jest ona dobra, to i tak dobro jej jest wielkości mrówki widzianej z samolotu” (s. 215).

Po takim dictum nie pozostaje nic innego, jak postarać się spojrzeć na „Pana Profesora” z dołu, czy przynajmniej z oddali, a już koniecznie z dystansu: oczywiście dystansu do samego siebie.

Zerkając więc na ten tekst uważnie, ale wciąż z perspektywy przeciwnej do charakteryzowanej przez narratora (który przypomina: „Jeśli recenzja miałaby być pozytywna, to nie byłoby sensu jej pisać” [s. 215]), widać w nim kilka szczelin, przez które przenika nie tylko sprawne pióro samego Przybysławskiego, ale także wiele pożytecznych – literackich, filozoficznych, językowych, ale także (chyba trzeba użyć tego wytartego określenia) życiowych nauk (Zenon Ela zapewne byłby za użyciem określenia „bytowych”).

„Literatura jest, jak sądzę, terem beztroskiej, inteligentnej wolności i radości; jest luksusem, na który wciąż jeszcze możemy sobie pozwolić [...]” – tak o własnej książce, tym razem w formie autoironicznej i metatekstowej, Przybysławski informuje nas w blurbie zamieszczonym na czwartej stronie okładki. Niczego wyraźniej w „Panu Profesorze” nie widać niż właśnie tej radości słowa spuszczonego z krótkiej smyczy ram i wymogów. Nic bardziej nie uderza w trakcie lektury, jak poczucie beztroski, która jest wolnością słów, myśli, ale i wycieczek wyobraźni. Słowa naprawdę w tej książce są wolne: dosłownie i metaforycznie. Płyną swobodnie, dają się ponieść imaginacji i zaczerniają papier, by kreślić coraz wyraźniejszy, coraz bardziej przenikliwy i celny portret Zenona Eli oraz uniwersytetu, który jest nierozerwalną częścią jego życia.

Książka Artura Przybysławskiego została scharakteryzowana jako „bezlitośnie dowcipny pamflet na instytucję współczesnego Uniwersytetu”. Profesorska kadra, otoczona rozmaitymi – głównie skostniałymi – rytuałami, artefaktami i zwyczajami, napędza nieustanny ruch uczelnianej machiny. Przekonanie o ruchu progresywnym, zmierzającym wciąż w stronę oświeconej przyszłości, którą naświetlają coraz to bardziej przenikliwe badania i analizy, rozbija się jednak o naskórkowość. Nieustanny bieg ku naukowo odczytywanej przyszłości zmienia się co rusz w chocholi taniec, kręcenie się w koło, w ciąg iteracji i powrotów, a obierane drogi coraz częściej okazują się ślepe.

„Pan Profesor" jest książką wielu zaskoczeń i jeszcze większej liczby czytelniczych potakiwań głową oraz uśmiechu, który towarzyszy nam w trakcie coraz głębszego zapoznawania się z życiem, pasjami i zwyczajami Zenona Eli. Jego postać – choć sam tytułowy Profesor na pewno użyłby w tym miejscu określenia „byt” – opalizuje. Raz zbliża się, raz oddala od rozmaitych form literackiego istnienia. Intensywnie przywodzi na myśl kilka postaw, znanych literaturze charakterów czy rozpoznań.

Jednym z takich literackich charakterów, wokół którego bez wątpienia orbituje postać Profesora Zenona Eli, jest antybohater. Antybohaterowie, w największym skrócie, lokują się na obrzeżach i pomiędzy warstwami naszych czytelniczych nawyków i przyzwyczajeń. Są trudni w charakterystyce, wymykają się jednoznacznościom. Nie objaśniają, nie ułatwiają – ale jednocześnie (tu odwołanie do tytułu opracowania Bernadetty Darskiej): pociągają nas. Jest w nich fascynujące poruszenie, jest wielogłos sprzecznych odczuć i poplątanych możliwości odbioru. Występują pod rozmaitymi obliczami (badacze wciąż spierają się o typologię antybohaterów, co samo w sobie stanowi triumf pokiereszowanych i splątanych antybohaterskich charakterów). Jawią się jako herosi na opak (bo łatwo się myśli opozycjami binarnymi: bohater/antybohater), są szczególnymi przypadkami outsiderów, ale i realizacją charakterów znanych od wieków jako Każdy (choć może bardziej: Nikt lub Nijaki).

Postać Profesora Zenona Eli czerpie ze wszystkich tych typów, lokuje się w orbicie wielu antybohaterskich postaw. Bywa herosem na opak, gdy z przedstawiciela elity, młodego naukowca, przeistacza się w skarlałego, onanizującego się dziwaka. Jego intelekt i filozoficzna pasja rozbijają się o błahość, żenujące rytuały i małość. Jego profesura i przeintelektualizowane tezy – w piśmie i życiu – są niczym bachtinowski karnawał, który odwraca na nice wszystkie porządki, niweczy wielkość. Zenon Ela karleje, stacza się z heroicznego piedestału w stronę antybohaterskich (antyheroicznych) wieloznaczności/nieoznaczoności. Współistnieje w kilku porządkach, zawieszony pomiędzy wielkością a śmiesznością, między wyjątkowością a zawiedzionymi nadziejami na nią. Nie ma powrotu do kapłaństwa, gdy raz a dobrze dało się poznać w masce błazna: „Jeśli uważacie, że Profesor Zenon Ela był człowiekiem kultywującym cnotę skromności, to proszę uchylę wam teraz drzwi do klozetu, byście przez tę szparę ujrzeli rzeczy straszliwe, składające się na lubieżne samopohańbienie, jakiemu oddawał się, myśląc, że nikt go nie widzi [...] (s. 197)”.

No właśnie.

Zenon Ela ma w sobie też całkiem sporo z bytu (słowo-klucz!) antybohatersko odczytywanego outsiderstwa. Jest outsiderem na wskroś przewrotnym. Jest outsiderem wewnątrz elit. Pochodząc z samego środka, osi i zenitu społeczeństwa, tak naprawdę (z wyboru? w efekcie przymiotów i cech charakteru?) lewituje smętnie na tego społeczeństwa obrzeżach. Colin Wilson, w swoim znakomitym opracowaniu poświęconym outsiderowi, pisał: „Outsider uważa się za jedynego człowieka, który wie, że jest chory, żyjąc w środowisku zupełnie nie zdającym sobie sprawy ze swojej choroby” (Wilson 1959: s. 25).

Nie każdy outsider jest oczywiście antybohaterem. Próżno szukać między nimi znaku równości (uczula na to choćby Michał Januszkiewicz), jednak Zenon Ela wydaje się realizować jeden z wariantów outsiderstwa odczytywanego kluczem antybohaterskim. Outsiderem w wilsonowskim rozumieniu można stać się z własnej woli, z własnego wyboru. Antybohaterem-outsiderem zostaje się niekiedy pod przymusem, z braku alternatywy, wskutek osądu – bez udziału czynnika wolicjonalnego i bez rozbudzonej samoświadomości. Można być w samym centrum zainteresowania, a jednocześnie poza tego zainteresowania orbitą. Świat Zenona Eli jest fasadowy i opiera się na grze. Wszystko ma tu swoje maski, formuły i – po Gombrowiczowsku – gęby. Nie ma szczerości, są schematy. Nie ma prawdziwego intelektualnego fermentu, są wytarte frazy i myśli przenicowane na wskroś. W takim środowisku rodzi się antybohaterstwo-outsiderstwo Zenona Eli. Utkane z obojętności na jednostkowość, z nieumiejętności wyjścia z formy ku czemuś autentycznemu.

„[...] habilitant Zenon Ela zaczął swój wykład, który zgodnie z dobrymi praktykami akademickimi przerwano mu po trzech zdaniach wprowadzenia i odesłano z powrotem na korytarz, by tam, gdzie jego miejsce, zaczekał na wynik ostatecznego głosowania po wysłuchaniu wykładu. [...] Nikt nie miał ochoty uczestniczyć w poczęstunku, na który gotów był zaprosić szacowne grono doktor habilitowany Zenon Ela, dzięki czemu sporo zaoszczędził” (s. 156). Miał być w centrum zainteresowania. Skończyło się na tej – symbolicznie fatalnej – oszczędności. Pokazała ona dobitnie, że Zenon Ela stoi na uboczu, nawet gdy przebywa w samym środku wydarzeń.

Zenon Ela jest też fascynującym przykładem antybohatera-Nijakiego. Jego przynależność do tego grona poświadczona została wyraźnie i niezachwianie w rozdziale o niezwykle wymownym tytule: „Rozdział kolejny, w którym można sobie pomarzyć, jak ciekawe mogłoby być życie Profesora Zenona Eli, a nawet ta książka, gdyby nie był Zenonem Elą” (s. 158). Nie ma bardziej skrótowej charakterystyki literackiego antybohatera w typie Nijakiego niż ten tytuł. Równie wymowna jest i puenta rozdziału: „Ale on nic z tych rzeczy! Profesorem Zenonem Elą był, jest i będzie, jakby naprawdę nie mógł się postarać! A zresztą takie starania i tak by nic nie dały. »Po prostu, czym jest, jest zawsze«, jak mówi Plotyn w »Enneadach«” (s. 164).

Bohaterom literackim zwykliśmy przypisywać wyjątkowość – są „jacyś”. Bohater ma do opowiedzenia historię – antybohater w typie Nijakiego: wręcz przeciwnie. Zenon Ela jest niemalże transparentny. Profesor – czego dowodzi dzieło „Ostateczne ugruntowanie filozofii jako praktyki duchowej” – przemawia do odbiorcy cudzymi słowami (tekst Zenona składa się wyłącznie z cytatów z dzieł innych filozofów).

Absurdalny i nierzeczywisty bohater, którego podglądamy przez załamane płaszczyzny krzywego zwierciadła, jest satyryczną wypadkową cech i przymiotów bardziej, aniżeli bohaterem „z krwi i kości”: realistycznie odmalowanym i mimetycznie powiedzionym odwzorowaniem przeciętnego naukowca. Życie i działalność Profesora Zenona Eli – w humorystyczny, metaforyczny (choć przecież, jednocześnie, niesamowicie dosadny!) sposób mówią nam wiele o kondycji uniwersytetu, o bolączkach i ślepych zaułkach, w które dała się wmanewrować ta dryfują góra lodowa zinstytucjonalizowanej nauki.

Oczywiście o Zenonie Eli można napisać dużo więcej i spojrzeć na niego z zupełnie odmiennej perspektywy, pewnie znacznie istotniejszej. Wyraźnym tropem może być choćby samotność. Bez wątpienia, gdy spróbujemy dojrzeć Profesora Zenona Elę zza naszego uśmiechu i zza płaszcza ironii, ukażą się nam bezbrzeżne wręcz płaszczyzny samotności i odosobnienia, z którymi mierzy się badacz bytu. Pustka jego mieszkania, sfunkcjonalizowane podejście do każdej czynności i przedmiotu – to wszystko skłania do refleksji i udowadnia, że wiele może być trafnych odczytań tej powieści. Kwestia kolejna to język. Niebanalny, nienachalnie inkrustowany (oraz inkrustowany stuprocentowo w rozdziale-perle tej książki, czyli w miejscu przywołania opracowania Profesora Eli „Ostateczne ugruntowanie filozofii jako praktyki duchowej” [s. 104-110]), rozśmieszający, a jednocześnie do bólu celny. W tej powieści język jest nie tylko pierwszym poruszycielem, ale i sprawcą wszystkiego.

Lektura szczególnie polecana każdemu, kto na uczelni spędził nieco więcej czasu. Napisana dosadnie, a przy tym lekko i przenośnie. Absurdalne niedorzeczności rzadko kiedy bywają aż tak prawdziwe.

LITERATURA:

Wilson C.: „Outsider”. Przeł. M. Traczewska, Kraków 1959.
Artur Przybysławski: „Pan Profesor”. Wydawnictwo w Podwórku. Gdańsk 2020.