ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (416) / 2021

Patryk Szaj,

O POTRZEBIE DYSTANSU (TOMASZ STAWISZYŃSKI: 'CO ROBIĆ PRZED KOŃCEM ŚWIATA')

A A A
„Co robić przed końcem świata” Tomasza Stawiszyńskiego to zbiór kilkudziesięciu tekstów, które najchętniej nazwałbym „mówionymi esejami”, gdyż są to po prostu przeniesione na papier (poddane redakcji i skomponowane w całość) odcinki emitowanej w radiu TOK FM audycji „Kwadrans filozofa”. Formuła ta ma liczne zalety (przystępność, klarowność wywodu, płynność argumentacji itp.), ma też trochę wad (o których później), ale sumarycznie rzecz biorąc, jest to pozycja bardzo wartościowa. Stawiszyński najczęściej komentuje bieżące, zgoła doraźne zagadnienia, niemniej jednak zawsze sytuuje je w szerszym kontekście, odkrywa ich nieoczywiste strony, pyta o przyczyny, następstwa i możliwe drogi wyjścia z rozmaitych kryzysów (społecznych, politycznych, kulturowych, wreszcie i ekologiczno-klimatycznego) trawiących naszą współczesność. Tematyka książki jest więc różnorodna, choć pewne kwestie powracają z dość dużą częstotliwością.

Przede wszystkim warszawski filozof mierzy się z drapieżnością późnego kapitalizmu. Gdy pisze o cyfrowej rewolucji, która np. umożliwia zastąpienie prawdziwych aktorów awatarami, martwi go nie tylko zniesienie opozycji tego, co rzeczywiste i nierzeczywiste. Zadaje bowiem – choć nie wprost – kluczowe pytanie o rolę cyfrowego kapitalizmu w reprodukowaniu przeludnienia względnego (bezrobotnej nadwyżki populacji), a także o podporządkowanie technologii i kultury logice rynkowej sprawiające, że wszyscy jesteśmy przedmiotem ekspansji wielkich korporacji. W szkicu „Jesteśmy wściekli” (przypominającym nieco „Gniew” Tomasza Markiewki), napisanym pod pretekstem wybuchu pandemii COVID-19, tak naprawdę rozprawia się z neoliberalnym rozumem instrumentalnym, podobnie zresztą jak w „Bezradności, zależności, solidarności”. Coaching i mindfulness to dla niego sprytne sposoby na depolityzację i prywatyzację stresu. Gdy krytykuje narrację postulującą jednostkowe przeciwdziałanie katastrofie klimatycznej, robi to dlatego, że zauważa w niej typowe dla neoliberalizmu prywatyzowanie kosztów i uspołecznianie strat, czyli zrzucanie odpowiedzialności na pojedyncze podmioty i maskowanie systemowego charakteru naszych problemów.

Dalej: wiele uwagi poświęca Stawiszyński czemuś, co można by nazwać polską wojną kulturową. Tu z kolei robi bardzo dużo, by nie popadać w trybalizm i myślenie dualistyczne. Stara się ważyć racje, rozumieć wszystkie strony sporu i w ogóle zachęca do powściągliwości w formowaniu ocen. Sytuuje też ów problem w kontekstach kultury „dyskusjofobii”, fenomenu baniek informacyjnych, algorytmów internetowych zarządzających naszymi emocjami. Nie przeszkadza mu to jednak w wyrażaniu jednoznacznych ocen, które – co istotne – dotyczą obu stron sporu. Rządzącej prawicy zarzuca cyniczną grę na lękach społecznych, a nawet ich aktywne podkręcanie, natomiast stronie liberalnej kompletne niezrozumienie przyczyn dojścia PiS do władzy, zaklinanie rzeczywistości, miałkość intelektualną i postawę wyższościową nie tylko względem swych oponentów, ale przede wszystkim względem społeczeństwa.

Najbardziej obrywa się jednak – i słusznie – Kościołowi katolickiemu. Instytucja ta stosuje jawną propagandę wobec społeczności LGBT+, głosi nieprawdziwe, naiwne i szkodliwe poglądy na temat ludzkiej seksualności, w cyniczny i obrzydliwy sposób gra „zakazem aborcji” wbrew wszelkiej współczesnej wiedzy biologicznej. Bo właśnie: nie jest tak, że mamy tu do czynienia z konfliktem dwóch uprawnionych wizji rzeczywistości. Nie jest tak, że Kościół broni „cywilizacji życia” przed „cywilizacją śmierci”. Nie jest tak, że następuje jakaś „ofensywa ideologiczna” mająca na celu zniszczenie „naszej” tradycji. Kościół ignoruje dokonujący się przyrost wiedzy naukowej o świecie, a robi to po to, by utrzymać symboliczną i rzeczywistą władzę nad ludźmi. W walce tej dominują kwestie seksualności, orientacji seksualnej czy praw do aborcji, ponieważ jest to ostatni bastion owej władzy. Tu oczywiście nie od rzeczy będzie dodać, że o ile Stawiszyński stara się zrozumieć wyborców PiS, o tyle nie ma wątpliwości, że sama Zjednoczona Prawica gra w jednej drużynie z Kościołem.

Co ponadto? Autora „Co robić przed końcem świata” wyraźnie fascynują teorie spiskowe, które brawurowo rozmontowuje. Boli go to, co robią z nami media społecznościowe i internetowe algorytmy (bańki informacyjne, tożsamościowa, a nie poznawcza funkcja naszych wyborów i stanowisk prezentowanych na Facebooku czy Twitterze, kultura call-outu, dyskusjofobia, odnowienie fenomenu polowania na czarownice czy mechanizmu kozła ofiarnego). Wypowiada też odważne sądy w niełatwych kwestiach, takich jak prawo do eutanazji. Trzyma przy tym rękę na pulsie w jeszcze innym sensie: uważnie obserwuje zmiany jakościowe, które nakazują zadawać nowe pytania filozoficzne (część z komentowanych przez niego przemian technologiczno-cywilizacyjnych wygląda jak obrazki żywcem wyjęte z serialu „Czarne lustro”).

Uogólniając, powiedziałbym, że Stawiszyński opisuje głębokie konsekwencje czegoś, co dawno już temu inny popularyzator filozofii, Leszek Kołakowski, nazwał „kulturą analgetyków” (2003) – kulturą opartą na unikaniu odpowiedzialności, dążeniu do wiecznego szczęścia, ze strachem spoglądającą na prekarność życia, eliminującą z przestrzeni społecznej ból i śmierć, a także negatywne i trudne emocje – słowem: funkcjonującą na środkach uśmierzających czy też (jak to ujmuje sam Stawiszyński) sedatywnych. W żadnym razie nie chodzi tu o zaprzeczanie istnieniu zaburzeń psychicznych i odradzanie ich leczenia farmakologicznego. Wręcz przeciwnie: dałoby się udowodnić, że fakt, iż coraz więcej z nas na takie zaburzenia cierpi, jest prostą konsekwencją życia w kulturze analgetyków, która po prostu zabrania nam mierzenia się z trudnością życia, konfrontowania się z własną przygodnością, z odmiennymi poglądami, z wytrącającymi z równowagi doświadczeniami. Stawiszyński – co jest wartością dodaną jego rozważań – pokazuje przy okazji, jak bardzo owa kultura znajduje się na usługach późnego kapitalizmu (cyfrowego, finansowego, kognitywnego), jak bardzo jest ona na rękę tym, którzy kapitalizują pragnienie wiecznego szczęścia, iluzję nieśmiertelności czy przebodźcowanie. Sięgając jeszcze głębiej, powiedziałbym, że późny kapitalizm oferuje nam ucieczkę przed czymś, co z kolei Odo Marquard nazwał (też dawno już temu) „hipertroficzną trybunalizacją” (1994). Gdy umarł Bóg, a także jego kolejne hipostazowane wcielenia (np. Historia, Natura), odpowiedzialność za świat spoczęła na barkach pojedynczego człowieka. Rzecz w tym, że większość z nas nie potrafi udźwignąć tego ciężaru, a późny kapitalizm doskonale nas z niego odciąża… na naszą własną zgubę.

W odniesieniu do nieco bardziej doraźnych szkiców napiszę tylko tyle, że życzyłbym sobie, żeby tak wyglądała polska publicystyka: żeby nie była pisana na zamówienie polityczne, nie reprodukowała logiki plemiennej, nie ulegała „bieżączce” (brzydkie słowo na określenie brzydkich zagadnień), a dociekała przyczyn i następstw rozmaitych zjawisk. A już w ogóle marzyłbym, żeby tak wyglądał nasz dyskurs polityczny: żeby politycy nie pokazywali sobie środkowych palców, ale wychodzili na mównicę i na zimno, racjonalnie, dosadnie obnażali bzdury wypowiadane przez oponentów (marzenie ściętej głowy, wiem). Wszystko to nie oznacza, że zgadzam się ze Stawiszyńskim w absolutnie każdej kwestii. Przeciwnie, chętnie bym się z nim pospierał, i w tym właśnie rzecz, że po przeczytaniu „Co robić przed końcem świata” mam poczucie, że autor jest na taką dyskusję otwarty.

Żeby jednak dodać do tego omówienia konieczną łyżkę dziegciu, zatrzymałbym się na zagadnieniu, które stanowi dla mnie zarówno o sile, jak i o słabości książki. Chodzi o próbę, by tak rzec, uratowania liberałów przed nimi samymi. Zakładam, że Stawiszyński przeprowadza ją właśnie z pozycji liberalnych, choć nie mam co do tego pewności (nie przepadam za zbitką „liberalno-lewicowy”, którą on czasem powtarza, bo dla mnie liberalizm i lewica to jednak dwa osobne projekty). W tym sensie powtarza diagnozę Marcina Króla: „byliśmy głupi” (2015). Samej diagnozie mogę tylko przyklasnąć: próba dopuszczenia do siebie myśli, że nie wszyscy okazali się beneficjentami transformacji ustrojowej i niektórzy po prostu mieli poczucie, że o nich zapomniano, a zatem PiS właściwie rozpoznało nie tylko pewne nastroje społeczne, ale po prostu potrzeby ludzi (czy na nie właściwie odpowiedziało, to inna kwestia), to już znacznie więcej niż kompletny brak refleksji po kolejnych przegrywanych wyborach i rytualna pogarda wobec tych, którzy „sprzedali się za 500+”, wyrażana przez liberalnych polityków. Stawiszyński – tak to odczytuję – bardzo chciałby, żeby wreszcie odrobili oni lekcję i zaproponowali rzeczywistą alternatywę. Pytanie jednak brzmi nie tylko, „czy obóz liberalny jest do tego zdolny?”, ale także, „czy doktryna liberalna ma w sobie taki potencjał?”.

Sam autor „Co robić przed końcem świata” wyraża co do tego pewne wątpliwości. Kilkukrotnie odwołuje się do książki „Bunt elit” Christophera Lascha, według którego elity liberalne oderwały się od problemów i doświadczeń zwykłych ludzi. Narzeka też, że (nie tylko polska) klasa polityczna żyje w świecie, którego tak naprawdę już nie ma, i jest dramatycznie nieprzygotowana na rozwiązywanie palących problemów współczesności. Chodzi więc nie tylko o miałkość intelektualną opozycji, ale o problem strukturalny: o to, że tendencje populistyczne czy nacjonalistyczne nie są zaprzeczeniem liberalizmu, ale jego prostą konsekwencją. Czy zatem powinno nam zależeć na odbudowaniu porządku liberalnego, czy raczej na wypracowaniu nowego paradygmatu właściwie odpowiadającego na kryzysy współczesnego świata?

Wiąże się z tym jeszcze jedna kwestia. Otóż o ile diagnozy Stawiszyńskiego wydają mi się ze wszech miar trafne, o tyle proponowane przez niego rozwiązania wypadają rozczarowująco. Przede wszystkim: każdorazowo są do siebie bardzo zbliżone, a ponadto operują na bardzo wysokim poziomie ogólności. Receptą jest zawsze powściągnięcie emocji, krytyczny dystans, unikanie dualizmów, otwarcie na dialog i konfrontację poglądów, racjonalizm. Oczywiście trudno uznać te postulaty za chybione, jednocześnie jednak stoją one w pewnej sprzeczności z rozpoznaniami autora: jak mam dyskutować z kimś, kto nie przejawia dobrej woli, cynicznie wykorzystuje lęki społeczne, stosuje nieuczciwe chwyty erystyczne, stan współczesnej wiedzy naukowej nazywa „ofensywą ideologiczną” itd.? Nie wystarczy mi przekonanie, że to ja mam rację, gdyż – jak pokazuje Stawiszyński – we współczesnym świecie wygrywa nie ten, kto ma rację, ale ten, kto zdobędzie rząd dusz. Mam poczucie, że ten problem nie został w książce rozwiązany.

I jeszcze jedna, drobniejsza już uwaga. Rozpocząłem omówienie od sugestii, że forma publikacji ma swoje wady. Nie są one szczególnie uciążliwe, niemniej jednak czasem odnosi się wrażenie, że proste przeniesienie audycji radiowej na karty książki to trochę za mało. Niektóre zagadnienia zostały nakreślone dość grubą kreską, w charakterze autorytetów stosunkowo często powracają te same nazwiska (chciałoby się tu większej dywersyfikacji), pewne diagnozy powtarzają się z dużą regularnością. Może warto było wykonać więcej pracy redakcyjnej, rozszerzyć argumentację, wprowadzić nieco bardziej rozbudowaną literaturę przedmiotu? Myślę, że wyszłoby i tak dobrej już książce na jeszcze lepsze.

LITERATURA:

Kołakowski L.: „Mit w kulturze analgetyków”. W: tegoż: „Obecność mitu”. Warszawa 2003.

Król M.: „Byliśmy głupi”. Warszawa 2015.

Marquard O.: „Człowiek oskarżony i uwolniony od odpowiedzialności w filozofii XVIII stulecia”. W: tegoż, „Rozstanie z filozofią pierwszych zasad. Studia filozoficzne”. Przeł. K. Krzemieniowa. Warszawa 1994.
Tomasz Stawiszyński: „Co robić przed końcem świata”. Wydawnictwo Agora. Warszawa 2021.