ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (421) / 2021

Rafał Różewicz, Marcin Jurzysta,

MIELENIE NAWIJKI

A A A
Rafał Różewicz: Marcinie, czytając Twoje wiersze nie mogłem uciec od skojarzeń z wchodzeniem w bit, dopasowywaniem słów do podkładu siedzącego z tyłu głowy, nawijką, której nie powstydziłby się dobry raper. Czy w Twoim przypadku nie zaczęło się czasem od fascynacji kulturą hip-hopową? (w najnowszej książce pt. “Spin-off” cytujesz m.in. teksty Paktofoniki i Kalibra 44). Pytam z ciekawości, ponieważ tak było ze mną [śmiech]: najpierw nagrywanie piosenek, rapowanie w miejscowym składzie, potem jeden koncert, podczas którego zapomniałem własnego tekstu… Zapytam więc wprost: czy Ty również do poezji „przyszedłeś” z rapu? (jednocześnie projekt muzyczny 3. Piętro, którego jesteś częścią już z nazwy nawiązuje do ciasnej przestrzeni blokowej, choć muzyczny styl, jaki prezentujecie, jest zupełnie inny…).

Marcin Jurzysta: Nie będę ukrywał, że oba składy, o których wspomniałeś, a więc K44 i PFK, to bardzo ważna część mojego życia, przede wszystkim w czasach liceum i początku studiów, kiedy najpierw przegrywaną płytę z okładką zrobioną własnym sumptem, a potem już oryginalną kasetę z “Kinematografią”, którą podarował mi mój młodszy brat, słuchałem na okrągło. Ta muzyka i te teksty bardzo do mnie trafiały, zapadały gdzieś głęboko w głowę, a kilka cytatów z utworu “Nie ma mnie dla nikogo” pojawiło się nawet na moim maturalnym wypracowaniu z języka polskiego [śmiech]. Polonistka, która sprawdzała moją maturę, potem pytała, czy te cytaty to Szymborska [śmiech]. Tak samo, tylko trochę później, fascynowała mnie i fascynuje “Księga Tajemnicza. Prolog” Kalibra 44. Te teksty, ta muzyka, to jedna wielka, psychodeliczna wizja, ścieżka dźwiękowa do wielu twórczych tripów, tych na jawie i tych we śnie. I jednocześnie te dwa zespoły zawsze były dla mnie diametralnie inne od reszty kultury hip-hopowej, której nigdy nie byłem w stanie kupić w całości, mimo iż pewne jej elementy mnie ciekawiły. Nigdy jednak nie byłem częścią żadnego składu hip-hopowego i nie próbowałem występować jako raper. Poza byciem odbiorcą muzyki i zjawiska, bliższą styczność z hip-hopem miałem jako dziennikarz „Gazety Elbląskiej”, w której popełniłem kiedyś obszerny wywiad ze składem Gramy i Mikrofon, który z tego, co kojarzę, zakończył wspólną działalność ok. 2006 roku. Wchodzenie w bit, o którym piszesz, ten podkład siedzący z tyłu głowy, bierze się chyba przede wszystkim z tego, że rytm wiersza, jego flow jest dla mnie bardzo ważny. Tak samo jak tworzenie rozbudowanych obrazów poetyckich i metafor, które układają się w kadry pokręconego filmu w klimacie Davida Lyncha. Takie obrazy, taka wizyjna, często surrealistyczna, czy nadrealistyczna historia, żeby płynąć i się rozwijać potrzebuje dobrego soundtracku, potrzebuje właśnie tego rytmu, tego bitu. Ten sam efekt, nad którym pracuję sam w swojej głowie tworząc wiersze, przenosi się też na to, co tworzę z 3. Piętrem. Słucham ich muzycznej historii, którą odsłaniają przede mną podczas każdej próby, każdego nagrania lub koncertu i wpisuję w to swoją poezję i jej wewnętrzne tętno.

RR: Wspomnieliśmy o tym, że udzielasz się w zespole 3. Piętro. Właśnie wydajecie debiutancką “Improwokację”. Kiedy myślę o projektach poetycko-muzycznych z ostatnich lat, przypominają mi się takie projekty, jak Chain Smokers & Andrzej Sosnowski, czy Brzoska i Gawroński. Również Tomasz Hrynacz kilka lat temu robił coś podobnego i robił to, w mojej opinii, dobrze, choć w jego przypadku nie doszło do wydania płyty. A jak zaczęła się Twoja przygoda z 3. Piętrem? W dodatku zastanawia mnie jeszcze jedno: każdy poeta nosi w sobie wewnętrzną muzykę, lecz czy czułeś różnicę, kiedy z tą muzyką (i tekstami) nagle musiałeś podzielić się z zespołem? Czy to przejście, zaryzykuję stwierdzenie, gatunkowe, było dla Ciebie trudne czy wręcz przeciwnie?

MJ: Projekty poetycko-muzyczne, o których wspomniałeś, to rzeczy bardzo moim zdaniem potrzebne i ważne, jeśli chodzi o odczarowywanie tego, w jaki sposób postrzegane bywa łączenie poezji i muzyki. Chodzi mi oczywiście o potrzebę obalenia monopolu tzw. poezji śpiewanej, czy piosenki aktorskiej, która w mojej ocenie zrobiła tyle samo dobrego, co i złego, bo na pewnym etapie w pewien sposób zawłaszczyła sposób postrzegania umuzycznionej poezji lub upoetycznionej muzyki. A przecież można to robić na wiele sposobów, tak samo, jak na wiele sposobów można pisać wiersze. Wielogłosowość i polifonia we wszelkich możliwych dziedzinach sztuki, to jedyny klucz do poszerzenia grona jej odbiorców. Miałem okazję współpracować już z muzykami, zanim poznałem Grześka i Patrycję i razem stworzyliśmy 3. Piętro. Zawsze jednak te wcześniejsze projekty miały charakter incydentalny i jednorazowy i sprowadzały się do umuzyczniania występów na spotkaniach autorskich. Przyszła jednak wiosna 2019 roku i w dużej mierze zbiegi okoliczności, które doprowadziły do powołania projektu 3. Piętro. Monika Sieklucka, która przyjaźniła się już z Grzegorzem i Patrycją, wiedziała, że Grzegorz myśli o takim projekcie i podejmuje bezskuteczne próby współpracy z różnymi poetami. Jednocześnie Monika jest byłą studentką kulturoznawstwa, która kilka lat wcześniej uczęszczała na moje zajęcia fakultatywne na ówczesnym Wydziale Filologicznym UMK, a potem traf i chichot losu sprawił, że wylądowaliśmy w pracy w tym samym call center. W ten sposób mój tomik “Chatamorgana” trafił za sprawą Moniki do Grzegorza, a potem poszło już szybko, przyszedł lipiec i pierwsza próba, na której okazało się, że rozumiemy się we trójkę, jakbyśmy grali razem od lat. Nie czułem trudności, o której wspominasz, bo nie musiałem się do niczego naginać, bo wszystko opierało się na słuchaniu siebie nawzajem i szukaniu wspólnego emocjonalnego mianownika, który pozwala każdorazowo zbudować i wyznaczyć tory każdej “improwokacji”.

RR: Mówimy o drodze, przejściu, o zyskiwaniu świadomości, i taka jest też Twoja najnowsza książka: podmiot dorasta na przełomie lat 80. i 90., między niegościnnością świata zewnętrznego, oferującego pierwsze zapamiętane wrażenia wzrokowe i smakowe (awaria elektrowni w Czarnobylu, smak płynu Lugola), a bezpieczeństwem świata wewnętrznego, tkanego z baśni Andersena, mitów greckich, postaci w rodzaju Wróżki Zębuszki, Pana Tik-Tak, żeby z czasem odkryć zachodnią popkulturę epoki przełomu, czyli 1989 roku: seriale, takie jak “Miasteczko Twin Peaks”, “Z Archiwum X”, wreszcie: odkryć zależność między kulturą, a polityką, obecną na każdym kroku, przekładającą się na nasze wybory i funkcjonowanie w świecie. Czyli tak to sobie układam: od dziecięcej nieświadomości, przez dynamiczne pochłanianie świata w okresie dojrzewania, wskutek otwarcia na Zachód, po dojrzałe odrzucenie i spowolnienie. A więc paradoksalnie, czy dynamika Twojej frazy ma na celu przykrycie zmęczenia podmiotu wieloletnim bombardowaniem światem zewnętrznym (m.in. przez radio i telewizję)? Co chcesz ukryć pod gąszczem słów? Obecny w tomie „nadmiar” słów jest próbą wypełnienia „braku” sygnalizującego stanie w miejscu – nie tylko bohatera / bohaterów wierszy?

MJ: Na pewno przejście, o którym mówisz, funkcjonuje w tej książce na kilku płaszczyznach. Na pewno dominującą kwestią nie jest płaszczyzna społeczno-polityczna, pojmowana przez pryzmat zaangażowania, bo mimo, a może właśnie dlatego, że ta kategoria robi w ostatnich latach wielką furorę i zdaje się poetyką dominującą, to ja staram się ją omijać. Nie znaczy to, że w moich wierszach nie znajdzie się społecznego buntu lub niezgody, bo one są, tylko ukazane w innej formie, która mi stylistycznie jest po prostu bliższa. Wspomniałeś o przejściu od dziecięcej nieświadomości do dojrzałego odrzucenia i spowolnienia. Ja zamknąłbym to klamrą, bo punktem wyjścia jest w dużej mierze perspektywa własnego dzieciństwa, a wszystko też kończy się na perspektywie dziecka, tylko nie tego, którym było się samemu, tylko tego, którego jest się ojcem. Gąszcz słów w tych wierszach bierze się z jednej strony z tego, że tak, jak już mówiłem, pociąga mnie wizyjna, oniryczna, obrazowa poetyka utkana gęsto ze słów. Pod tym gąszczem ukrywa się chyba przede wszystkim pewna bezradność, brak jasnych odpowiedzi na szereg pytań i pewne rozbicie tożsamości. Brak sygnalizowany przez wszystkich bohaterów tej książki to jest też brak pewności, co do swojego miejsca w świecie, brak pewności, co do zasadności podejmowanych starań i brak pewności, co do tego dokąd to ma prowadzić.

RR: Dlaczego nawiązałem do pozornego działania, stania w miejscu i marazmu. Otóż: motyw kręcącej się płyty w Twojej książce kojarzy mi się właśnie z kręceniem się w kółko, “mieleniem” tych samych tematów, tyle że na różne sposoby i w lepszej jakości (mam skojarzenia z “Księgą obrotów” Tomasza Różyckiego). Jednocześnie sam tytuł Twojej książki sugeruje, że tylko na to możemy (jako cywilizacja) dziś się zdobyć: właśnie na spin-offy, reeboty… To powtarzanie się historii w rodzaju kolejnej taśmowej produkcji wydarzeń w sam raz na czołówki gazet i ekran (już nie telewizji, lecz monitora) jest tylko nawiązaniem do serii zdarzeń z przeszłości, próbą sprzedania tej samej narracji w nowym opakowaniu; ubocznym produktem. Jakbyśmy nie byli w stanie pójść już naprzód, na nowo stworzyć kategorii wydarzenia, historii, tylko jej karykaturę, kolejne wersje. Rzeczy pozornie nowe (książki, zespoły muzyczne, seriale, filmy, postaci, społeczno-kulturowe rewolucje, czyli wszystko to, czym karmiłeś się w dzieciństwie i okresie nastoletnim) każą nam wierzyć, że żyjemy w epoce postępu i nadmiaru wszystkiego. Ty pokazujesz, że jest odwrotnie. Na jaki przełom osobiście czekasz najbardziej? Co może sprawić, że w końcu zmienimy płytę, a w konsekwencji: sam nośnik?

MJ: Karmienie się tym, co było, a czasem nawet tylko okruchami tego, co było, to faktycznie jedna z diagnoz, które stawiam w książce. To kręcenie się w kółko, obracanie się płyty to też metafora tego, że rzeczywistości, która obraca nami, aż do zawrotów głowy, aż do mdłości i obłędu. Próbując wyrwać się ze schematu, próbując wyznaczyć własną drogę, orientujemy się nagle, że ta nowa droga to tylko odnoga tego samego schematu, z którego próbowaliśmy uciec, to tylko spin-off opowieści, którą już znamy. Nie zabrzmi to optymistycznie, ale nie wierzę w jakikolwiek przełom i obawiam się, że nie ma nic, co pozwoliłoby zmienić płytę, a tym bardziej sam nośnik. Jednocześnie nie oznacza to, że nie wierzę w konieczność szarpania się ze światem i melodią, którą nam próbuje wcisnąć. Wręcz przeciwnie – jedyne, co pozostaje, to właśnie ta cała szamotanina, te wszystkie ruchy, te wszystkie słowa, które stają się tym bardziej dramatyczne i doniosłe, że stoją w opozycji do czegoś nieuchronnego, niezmiennego i wrogiego. Przypomina mi się jedna ze znanych piosenek Myslovitz z 1999 roku, z albumu “Miłość w czasach popkultury”. Mam na myśli “Chłopców”. Ten tekst jest właśnie o takiej ciągłej chęci wyrwania się, o próbie przełamania dyktatu codzienności: „Wieczorami chłopcy wychodzą na ulicę / Szukają czegoś, co wypełni im czas// […] Wieczorami chłopcy wychodzą na ulicę // Marzą o życiu w dalekich krainach // Spoglądając w puste lornetki butelek dyskutują o amerykańskich filmach // Wieczorami chłopcy wychodzą na ulicę Siadają na chodniku i palą jointy / Robią wszystko żeby stąd uciec / Kiedy wreszcie mogą, to wtedy nie mogą się ruszyć”. Może to dosyć nieudolna albo przerysowana ilustracja do tego, co próbuję powiedzieć, ale coś w tym jest, nawet jeśli tytułowi chłopcy, to teraz już mężczyźni przed czterdziestką. Próbując uogólnić to, co powiedziałem, mógłbym stwierdzić, że wierzę w sens i piękno postawy Syzyfa. Lepiej już pchać ten kamień, nawet jeśli wiemy, że nas znowu przygniecie, niż wydrążyć w nim norę, zamieszkać w niej i udawać, że mamy się świetnie. Szamoczmy się z życiem ile możemy, tak długo póki mamy na to siły i póki mamy czas.

RR:A po maturze chodziliśmy na śmieciówki”, to dla mnie najmocniejsza fraza z książki i gorzka diagnoza współczesnej Polski. Z szumnie zapowiadanego Pokolenia JP II nie zostało właściwie nic, co najwyżej pojawiło się Pokolenie JP na 100% (à propos ulicznego, gangsta rapu). To częste mówienie „my”, w imieniu wspólnoty, dość mocno wybrzmiewa w “Spin-offie”. Jak rozumiem: jest tak źle albo inaczej: jest na tyle inaczej, niż miało być, że można już mówić tylko w liczbie mnogiej, żeby powiedzieć o tym głośno?

MJ: Jeśli chodzi o mówienie w 1. osobie liczby mnogiej, to jest to trochę bardziej złożone. Po pierwsze chcę w ten sposób podkreślić rozbicie bohatera, na wielu bohaterów składowych, na wiele tożsamości, sobowtórów, klonów. Po drugie, schowanie się za zbiorowością daje namiastkę bezpieczeństwa. Łatwiej jest po prostu zaakceptować pewne rzeczy – pewne lęki, pewne obawy, pewne błędy, czy wątpliwości, jeśli próbujemy sobie tłumaczyć, że nie są tylko naszym doświadczeniem, że nie jesteśmy z nimi sami. Wspólnota potrafi pomóc oswajać demony. Nie czuję się osobą, która ma prawo mówić w imieniu zbiorowości lub pokolenia, ale wybierając formę liryki zbiorowej chcę, chociaż w jakimś, nawet minimalnym stopniu, pomóc tym, którzy myślą podobnie i podobnie doświadczając również szukają potwierdzenia, że nie są sami, że są częścią czegoś większego, że ich bunt i niezgoda nie musi ograniczać się tylko do przekleństw rzucanych pod nosem we własnym-niewłasnym mieszkaniu.

RR: Jesteś obecny w środowisku poetyckim od wielu lat, właśnie wydajesz czwartą książkę poetycką. Zdarza mi się słyszeć od poetów, że z każdą kolejną książką czują, jakby debiutowali. Zastanawiam się, czy tak jest również w Twoim przypadku? Bo przecież “Spin-off” nie wydaje się częścią już opublikowanego (jeśli mogę to tak nazwać) tryptyku: “Ciuciubaki”, “Abrakadabry” i “Chatamorgany”, ale wydaje się czymś oddzielnym, nowym, choć jednocześnie czymś bazującym na wcześniejszych dokonaniach. Jak podchodzisz do każdej nowej, napisanej przez siebie książki? I co czujesz wkrótce po jej wydaniu? Ulgę?

MJ: Bardzo staram się, by każda z moich książek była opowieścią. Nie cierpię książek w stylu „wiersze wybrane”, „wiersze z lat…” itp. Dlatego staram się świadomie pracować zawsze nad kompozycją książki. Jednocześnie zależy mi, by ta opowieść rozwijała się z książki na książkę. Faktycznie pierwsze trzy książki stanowią pewien tryptyk, natomiast “Spin-off”,tak jak sugeruje jego tytuł, ma być odrębną opowieścią osnutą na kanwie tego, o czym pisałem w poprzednich książkach. Rozwijam tu pewne wątki z poprzednich tomów, a jednocześnie sięgam po nowe. Uczucia debiutowania już nie czuję, to były szczególne emocje, może odczuwane intensywniej, bo w życiu było wtedy na nie więcej miejsca. Teraz egzystencja jest dużo ciaśniejsza. Nie oznacza to, że emocji nie ma, tylko odczuwa się je w odcinkach, urywkach. Do każdej książki podchodzę jednak wciąż tak samo, tzn. nie wyznaczam sobie żadnych terminów, pracuję powoli, dopóki nie czuję, że książka jest skończona. Lubię uczucie zamknięcia danego projektu. Zawsze przychodzi taki moment, że wśród notatek lub szkiców wierszy zaczynają pojawiać się takie, które odbiegają od projektu i wtedy wiem, że zaczyna mnie już ciągnąć dalej, w stronę nowej książki, nowej opowieści. Dlatego lubię wtedy wiedzieć, że poprzedni projekt jest zamknięty i wydany. Wtedy mogę skupić się na nowej rzeczy. Nie wiem, czy to uczucie po wydaniu można nazwać ulgą, ale to na pewno satysfakcja, że coś udało się doprowadzić do końca.

RR: W Twoich wierszach bardzo często pada słowo „język”. Jakby język, o czym zresztą już pisał Noam Chomsky, mógł pełnić różne funkcje, a nie tylko stanowić narzędzie komunikacji z otoczeniem. Język jest raczej sposobem na wyrażenie – przede wszystkim – własnych myśli. Twoje wiersze, pozbawione znaków interpunkcyjnych, przy tak dynamicznej frazie uruchamiają prawdziwą lawinę kontekstów i znaczeń. Przypominasz w tym wczesnego Przemysława Witkowskiego, jeszcze sprzed debiutanckich “Preparatów”, z czasów nieodżałowanej Nieszuflady. Potok słów, strumień świadomości, pierwotna siła… Po której stronie języka więc stoisz: tego, który wyraża przede wszystkim odczucia i myśli nadawcy, jest nośnikiem ekspresji nieograniczonej przez reguły gramatyki, czy języka, którego celem jest dotarcie z jasnym komunikatem do odbiorcy ścieżkami wydeptanymi przez słowniki poprawnej polszczyzny? I jeszcze jedno: jak długo pracujesz nad wierszem i ile z tego, co pierwotnie zapiszesz, zostaje po poprawkach, w „języku”?

MJ: Język to jest prawdziwy żywioł, który potrafi tworzyć, niszczyć, chronić, zabierać i dawać. Często jest to jedyny azyl, w którym można się schować i w którym można mieszkać. Gdyby zależało mi tylko na przekazaniu jasnego komunikatu to nie pisałbym wierszy, tylko maila, smsy i listy. Język to sposób na wyrażenie emocji i tworzenie obrazów, a dopiero za nimi ukryty jest komunikat. Bo w tych wierszach jest realny komunikat, tylko ukryty, schowany za obrazami i samym językiem. Nad wierszami pracuję bardzo długo. Ciężko mi określić to dokładnie, ale to trwa i nigdy nie staram się tego przyspieszać. Mam zawsze sporo notatek, szkiców. One czekają na swój moment, czasem wyprzedzają je pomysły, które przychodzą nagle. Poprawki oczywiście są, ale przyznam, że korekty dzieją się głównie w głowie. Potrafię tygodniami nosić jakiś fragment w myślach i w myślach dokonywać skreśleń i gdy ostatecznie siadam, by to spisać, to często jest to wersja bliska ostatecznej.

RR: Jesteś również literaturoznawcą. Zastanawiam się, na ile teoretyczna wiedza o literaturze pomaga w pisaniu, a na ile przeszkadza. Jak to wygląda u Ciebie? Czy ona czasem nie ciąży i „nie paraliżuje”; czy mając tę świadomość literacką pisze Ci się łatwiej, czy trudniej, a może kiedy siadasz do pisania cała ta wiedza przestaje być ważna i nie ma wpływu na proces tworzenia? I liczysz się tylko Ty i tekst? Mam na myśli wciąż pokutującą rozbieżność w podejściu do pisania; dla jednych jest to praca, a dla drugich – (nadal) intuicja, pozwalająca odrzucić literacki bagaż i nie przejmowanie się niczym.

MJ: Wiedzy literaturoznawczej nie da się oczywiście wyłączyć, ale przez lata wyrobiłem w sobie taki mechanizm, że nigdy ta wiedza mi nie przeszkadza, ani mnie nie krępuje. To jest jakiś wyrobiony nawyk, że gdy piszę, to faktycznie, tak jak powiedziałeś, jestem tylko ja i tekst i żadne akademickie doświadczenie nie ma wtedy znaczenia. Nigdy nie traktowałem pisania w kategoriach pracy, po pierwsze dlatego, że nigdy się z tego nie utrzymywałem, po drugie dlatego, że dla mnie to raczej coś w rodzaju kompasu mojej tożsamości. Życie zmusza do wchodzenia w różne role, do podejmowania różnych zajęć, pracy na wielu, często bardzo odległych od siebie, stanowiskach. Można naprawdę się pogubić i zapomnieć kim się właściwie jest. I wtedy, w moim przypadku, zawsze wiedziałem, że poezja, jakkolwiek to pompatycznie brzmi, to jedyna stała rzecz w moim życiu i to moja prawdziwa tożsamość, której nie jest w stanie zmienić status społeczny, wyuczony i wykonywany zawód albo stan posiadania.

RR: Debiutowałeś na łamach toruńskiego „Undergruntu”. Dla mnie, urodzonego w 1990 roku (jeśli już poruszamy kwestię inicjacji przy okazji “Spin-offu”), jest to dziś pismo legendarne, którego nigdy nie miałem okazji mieć w rękach [śmiech]. A nawiązuję do tego pisma, ponieważ często natrafiam na nie w biogramach. O tym, że debiutowali lub publikowali na łamach „Undergruntu” wspominają oprócz Ciebie m.in. Rafał Kwiatkowski, Jacek Żebrowski i Radosław Wiśniewski. Jaką więc rolę w procesie poznawania najnowszej literatury pełnił wśród Was, urodzonych w latach 70. i 80., „Undergrunt”? Nie jest tak, że każde roczniki mają swoje czasopisma (jak i poetów), tak jak roczniki 90. miały „2Miesięcznik”, a teraz mają m.in. „Kontent”, „Wizje”, „Mały Format”, „Stronę Czynną”? Co sądzisz o poziomie tych pism i ich wkładzie w upowszechnianie najmłodszej poezji?

MJ: „Undergrunt” to faktycznie legenda. Dla mnie to przede wszystkim nie tylko czasopismo, ale i całe środowisko, które było skupione wokół niego i które tworzyło ten tytuł, a więc przede wszystkim: Grzegorz i Wojciech Giedrysowie, Mariusz Gajkowski – twórcy „Undergruntu” oraz grono autorów z Torunia, którzy współpracowali z czasopismem i których w 2002 roku spotkałem rozpoczynając studia polonistyczne na UMK, a więc Cezary Dobies, Michał Tabaczyński, Paweł Tański. „Undergunt” mnie bardzo kształtował i uczył cierpliwości, której dzisiaj często brakuje wielu młodym autorom. Na łamach „Undergruntu” nie tylko pojawiały się kapitalne rzeczy literackie, ale również toczyły się ważne dyskusje i polemiki, coś czego dzisiaj w mojej ocenie brakuje. Dzięki współpracy z tym środowiskiem miałem dostęp do wielu książek, stawiałem pierwsze kroki jako recenzent, poznawałem literaturę najnowszą zarówno czytając kolejne numery, jak również biorąc udział w Majowym Buumie Poetyckim, który w tamtym czasie, w mojej ocenie dorównywał swoim poziomem ówczesnemu Portowi Wrocław. To był ogólnie czas kultury czasopism papierowych, bo poza „Undergruntem” było wiele ważnych tytułów, spośród których mogę wymienić chociażby nieodżałowane „Studium” czy „Kresy”. Bardzo cieszę się, że udało mi się w tych czasopismach publikować, zanim zniknęły, bo to była naprawdę duża satysfakcja i epoka wertowania przeróżnych periodyków w Empiku. Nadal mam słabość do czasopism papierowych, ale jestem też realistą i wiem, z czym muszą borykać się kulturalne czasopisma. Tytuły, o których wspomniałeś są bardzo potrzebne. Dołożyłbym do tego też „Stonera Polskiego”, bo ten tytuł robi na mnie wrażenie, jeśli chodzi o spójność poetyki i spójność wizji czasopisma. Trzymam kciuki za każde z tych czasopism i życzę im, by za 20 lat też były wspominane jako pewne wyznaczniki doświadczenia pokoleniowego.

RR: Powiedziałeś, że brakuje Ci dzisiaj w światku krytyczno-literackim prawdziwych dyskusji i polemik. Opinia bardzo na czasie, bo przy okazji ostatnich nominacji do nagród poetyckich znów wypłynął temat tzw. „nagrodyzmu”, czyli zbyt dużej liczby doraźnych nagród dla nielicznych kosztem stałych stypendiów dla szerszego grona piszących. Ponadto zauważalny jest spadek omówień, recenzji, udziału krytyków w żywym obiegu literackim. Praca wykonywana dziś przez krytyka często sprowadza się do pracy w kapitule ważnej nagrody, czy w jury ogólnopolskiego konkursu. Zadaniem krytyka jest przede wszystkim ogłoszenie nominacji, napisanie laudacji i wręczenie nagrody. Brakuje dziś, z nielicznymi wyjątkami, krytyków towarzyszących, spierających się na łamach pism, poszukujących nowych głosów. A przecież utalentowanych krytyków nie brakuje, zwłaszcza młodych. Dlaczego więc dzisiejsi krytycy stali się tacy “wygodni” [śmiech] i przestali krytykować, a zajęli się jedynie nagradzaniem? Skąd ten zauważalny przerost formy nad treścią?

MJ: Kilka lat temu miałem okazję napisać tekst podsumowujący debatę „Krytyka krytyki”, którą organizowało Biuro Literackie i moje spostrzeżenia od tego czasu się niestety nie zmieniły. Po pierwsze problemem moim zdaniem jest to, że z jednej strony mamy krytyków, którym udało się zawodowo umiejscowić na uczelniach lub w instytucjach, które zapewniają im byt materialny, a jednocześnie sprawiają, że uprawianie przez nich krytyki literackiej jest wpisane w ich tzw. obowiązki zawodowe. Ta grupa, powinna być predestynowana do tego, by komentować na bieżąco życie literackie, spierać się, dyskutować. I są w tym środowisku krytycy, którzy to robią i to mnie cieszy. Z drugiej strony i to środowisko bywa trawione dwoma podstawowymi problemami. Po pierwsze tzw. punktoza, a więc konieczność nabijania kolejnych punktów za publikacje w czasopismach i publikacjach zwartych, które zazwyczaj za teksty krytyczno-literackie punktów nie dają, albo dają ich bardzo mało, a przecież dzisiejsza nauka polska w całości przeliczana jest na punkty, najlepiej jeśli nabijane są w czasopismach obcojęzycznych, w których ciężko znaleźć miejsce dla artykułu o młodym, polskim poecie, w dodatku nigdy jeszcze nie tłumaczonym. Drugim problemem jest instytucjonalizm i powinności wobec ręki, która kogoś karmi. Bo jeśli krytyk pracuje dla instytucji kultury lub wydawnictwa, to trudno, by opluwał to, co jest wydawane przez jego miejsce pracy. To wszystko sprowadza się potem do dokonywania tylko bezpiecznych wyborów, do ograniczania ryzyka lub rezygnacji z zabierania głosu. Drugą grupę krytyków, stanowią ci, którzy utrzymują się z bardzo różnych zajęć i czas na współtworzenie dyskursu krytyczno-literackiego mają bardzo ograniczony i zajmują się tym „po godzinach”. Jeśli taka osoba nie zapewni sobie dostępu do recenzenckich egzemplarzy książek, jeśli nie ma funduszy, by wszystkie recenzje pisać za darmo, to jej aktywność, też będzie niewielka, bądź wybrana zostanie droga na skróty, którymi są recenzje pisane na zamówienie wydawnictwa, które przestają być autonomiczną wypowiedzią krytyka, a stają się po prostu elementem mechanizmów marketingowych i promocyjnych, które mają wypromować i sprzedać dany produkt, w tym sprzedać go również kapitułom poszczególnych konkursów. I tu przechodzimy do poruszonego przez Ciebie problemu tzw. „nagrodyzmu”, który w mojej ocenie sprowadza się często nie do tego jak dobrą książkę ktoś napisał, tylko do tego jak skuteczna machina marketingowo-promocyjna za daną książką stoi, jak bardzo ta machina zadba, by o książce się mówiło i do tego dobrze mówiło. Nie twierdzę, że wszyscy nagradzani autorzy nie zasłużyli na swoje nagrody. Zdecydowanie bardzo wielu z nich to autorzy wybitni, o których trzeba mówić. Ale są też autorzy, których nominacje i nagrody omijają, mimo, iż piszą często równie ciekawie lub nawet ciekawiej niż ich koleżanki i koledzy. Nigdy nie da się nagrodzić wszystkich, którzy na to zasługują, ale na pewno zawsze można pomyśleć o systemie bardziej globalnego wsparcia dla autorów.

RR: Za Tobą czwarta książka, pierwsza płyta, więc pytanie o najbliższe plany artystyczne nie może nie paść. Czy już myślisz o kolejnych projektach literackich albo muzycznych? A może powinniśmy spodziewać się książki krytyczno-literackiej?

MJ: To jest pytanie, które lubię i którego nie lubię jednocześnie [śmiech]. Lubię, bo przypomina mi, że jeszcze mam plany, a nie lubię, bo moją słabą stroną jest przebijanie się z gotowymi projektami do wydawców, którzy mogliby sprawić, że zostaną wydane. Ja jestem przykładem autora, który nie cierpi tego łażenia od bucika do bucika, od wydawcy do wydawcy. Strasznie mnie to nudzi i męczy. Dlatego cieszę się bardzo, że tak dobrze współpracuje mi się z Domem Literatury i łódzkim SPP jeśli chodzi o moje książki poetyckie. A wracając do planów, to jest ich całkiem sporo. Zaczynając od książek krytyczno-literackich to wciąż nie wydałem skończonych projektów poświęconych poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego oraz książki poświęconej nurtowi ośmielonej wyobraźni w odniesieniu do poezji Romana Honeta, Bartka Majzla i Radosława Kobierskiego. I pewnie na tym się skończy, że te rzeczy pozostaną niewydane, bo trudno o to, gdy nie ma się afiliacji przy żadnej uczelni. Skończyłem też projekt, będący moim autorskim opracowaniem tekstów jednego z bardzo ważnych twórców z polskiej sceny muzycznej i w zasadzie tu znaleziony był już wydawca i określona seria przez niego wydawana, lecz niestety cofnięcie dotacji wstrzymało realizację, a wielka szkoda, bo to projekt, któremu poświęciłem bardzo dużo uwagi i który mógłby zyskać szerokie grono odbiorców. Jeśli chodzi o projekty literackie, to powoli piszę wiersze do kolejnej książki, jednocześnie nie wykluczam też czegoś prozą. Muzycznie, na pewno, o ile pandemia pozwoli, mam zamiar występować z 3. Piętrem w ramach promocji “Improwokacji” oraz innych działań artystycznych. Gdzieś w naszych rozmowach zespołowych pojawia się również pomysł utrwalenia, któregoś z koncertów w postaci płyty. Będziemy również brać udział w projekcie, w którym obok moich tekstów na warsztat weźmiemy Tadeusza Różewicza i Cypriana Kamila Norwida i tutaj też myślimy, żeby pozostał po tym jakiś bootleg.

RR: Dziękuję za rozmowę.
Fot. Jarosław Blusiewicz.