BARDZO DOBRZE, (ALE NIE) DOSTATECZNIE (ANNETTE)
A
A
A
Nie jestem typem odbiorcy, którego „ciągnie” na premiery. Nie potrzebuję pełnej sali (z opowieści mojej mamy), krzyczącej zgodnym chórem: „James, dasz radę!”, podczas gdy Pierce Brosnan wskakuje do spadającej awionetki, dogonionej przed momentem na motocyklu, zdobytym tuż po wyrzuceniu – z ogromnym poświęceniem – wrogiego sobie, sowieckiego pilota z tegoż samolotu, który – SPOILER ALERT: ostatecznie ratuje przed rozbiciem się o skały szwajcarskiego Eigeru, prezentując „przy okazji” szczyt Tällistocku w pełnej jego krasie (zob. huntingbond.com) – tak w ramach wstępu dla Tiny Turner gotowej już wykonać swój „złoty” singiel z ’95, czyli tytułowe „Goldeneye”. Oczywiście to wszystko dzieje się już po uznanym powszechnie za największy kaskaderski wyczyn agenta 007 skoku na bungee z zapory Verzasca. I choć założę się, że jestem jedną z największych fanek filmów o brytyjskim casanovie, to naprawdę najczęściej nie potrzebuję takich wrażeń at first sight. Lubię chodzić do kina, kiedy wszyscy już widzieli. Lubię położyć kurtkę na wolnym fotelu obok, nie czuć za plecami oddechu rozemocjonowanego widza i nie słyszeć, jak ktoś kwituje lakonicznie, lecz dosadnie rozsypany przypadkowo na podłogę popcorn. Lubię zapoznać się z recenzjami, przeczytać niepochlebne komentarze, które zawsze były, są i będą pojawiać się niezależnie od jakości wyprodukowanego dzieła – i tak też uczyniłam, zanim poznałam „Annette”.
Annette, czyli tytułową bohaterkę nowego musicalowego dramatu w reżyserii Leosa Caraxa – francuskiego twórcy, który w 1984 roku wykonał pierwszy duży krok w stronę reżyserskiej kariery i wstrząsnął Cannes swoim długometrażowym debiutem („Boy Meets Girl”). 37 lat później mamy rok 2021, który okazuje się dla twórcy wyjątkowo szczęśliwy – Złota Palma w kategorii Prix de la mise en scène (fr. nagroda reżysera) na międzynarodowym festiwalu to znakomita reklama. Jest więc prestiżowa statuetka; są głośne i nagradzane, a nawet oscarowe nazwiska, zachwycające zdjęcia Caroline Champetier, muzyka, miłość i śmierć, ale czegoś brakuje…
Wątpliwie śmieszny stand-up i opera w swej możliwie najdramatyczniejszej odsłonie to nie tylko zestawienie profesji dwojga głównych bohaterów – Henry’ego McHenry’ego (Adam Driver) oraz Ann Defrasnouxn (Marion Cotillard), ale także jak gdyby metafora głównego konceptu konstrukcyjnego widowiska. Driver pokazuje atletyczne ciało, jeździ na motocyklu i, co dla niektórych czasem nawet ważniejsze, mimo tak prozaicznych chwytów – pełniących być może funkcję swego rodzaju drwiny ze stereotypu lub nie do końca zrozumianego przeze mnie żartu – kreuje postać dość skomplikowaną, uosabiającą kochanka-cień przepięknej i utalentowanej divy operowej Ann. Kobiety, w której głosie rozkochany jest cały świat kultury i której wizerunek momentami mógłby być doskonałą ilustracją dla romantycznej Goplany. Piękna, choć przerażająca nimfa, krwiste znamię na twarzy mordercy – po chwilowym namyśle można zacząć podejrzewać Caraxa o bycie wielbicielem „Balladyny” Słowackiego. A może i nawet dzieła Krasińskiego? Trudno ocenić to jednoznacznie, gdyż tytułowa bohaterka ma w sobie coś i z Orcia, i z Pinokia i z czegoś pomiędzy Laleczką Chucky a Annabelle – połączenie być może zbyt śmiałe, kontrowersyjne, ale nie tak całkiem absurdalne. Raz unosząca się na wietrze niczym wcześniej niedostrzeżona, przeoczona córa pary „Zakochanych nad miastem” Chagalla, innym razem twór przywodzący na myśl klasyk kina grozy w postaci Billy’ego the Puppeta. Dziecko-lalka, wokół którego w powietrzu unosi się śmierć, a jego piękny głos to dar niekoniecznie od losu.
Wreszcie wspaniała kreacja nieco naiwnego, rozczulającego artysty – akompaniatora (przywodzącego mi na myśl moich ukochanych Salvadora Sobrala i Bo Burnhama), w którego wcielił się uroczy Simon Helberg, fantastycznie oddając charakter postaci, stanowiącej personifikację konieczności wyboru pomiędzy miłością a jasnym i przede wszystkim wyśnionym światłem reflektorów.
Ten film nie tylko ma swoje blaski i cienie, ale także o nich traktuje – o lustrze sławy i tym, co ukryte za jej błyszczącym płaszczem, czyli o mroku otulającym tych, dla których na scenie zabrakło już miejsca. Te właśnie przejaskrawione i groteskowe obrazy, połączone ze sobą, w efekcie dają film, podczas którego czasem się śmiałam lub uśmiechałam, ale nigdy w momencie, który uznałabym za słuszny – to jest ciekawe doświadczenie, które było dla mnie zupełnie nowe i może to między innymi ono nie pozwala mi jednoznacznie negatywnie ocenić „Annette”. Takie realne odczucie dysonansu między komizmem a tragizmem. Wydaje mi się, że zwłaszcza jako jeszcze niewystarczająco doświadczony, dokształcony czy też świadomy i gotowy na wysokie doznania artystyczne odbiorca, za którego jak wielu amatorów kina się uważam, nie byłam gotowa na to coś na kształt poczucia winy za złamanie dekorum, które czułam wyraźnie, gdy wychodziłam z kina idiotycznie uśmiechnięta, wrzeszcząc w myślach, że to, do diabła, nie jest śmieszne.
Może stąd ta potrzeba powrotu do Bonda, bo po tym filmie obsesyjnie potrzebuję takiego kina, które nie pozostawia wątpliwości co do tego, co jest dobre, a co złe, i w znacznie prostszy sposób bawi mnie i zachwyca. W każdym razie „Annette” to nie jest film dla każdego. Na pewno nie dla tej pary chłopców, którzy w połowie seansu ostentacyjnie wstali i wyszli, ani dla dziewcząt z pierwszego rzędu, które, gdy „nastała jasność”, długo wpatrywały się w siebie z dziwnymi wyrazami twarzy, świadczącymi raczej o dezaprobacie niż sercu natchnionym i umyśle skażonym głęboką refleksją, której po przeczytaniu internetowych opinii ekspertów miały prawo oczekiwać. Może my – prości odbiorcy – nie rozumiemy neobarokowego przepychu, ale myślę, że „Annette” jest po prostu trochę jak słynny świąteczny deser Rachel z serialu „Przyjaciele”. Mimo że osobno składniki są pierwszorzędnej jakości, to razem tworzą posiłek niekoniecznie strawny. I choć widz, który świadomie wybiera takie kino, często gotów jest zachwycić się niekonwencjonalnym połączeniem „kremu i wołowiny”, to jednak tak jak „nie każdy mężczyzna jest Valmontem” (Laclos 2020: 212), tak nie każdy odbiorca jest jak Joey i da radę przełknąć taki kąsek z zadowoleniem.
LITERATURA:
„GOLDENEYE Movie Locations – from St. Petersburg to Puerto Rico”. https://huntingbond.com/goldeneye-movie-locations/.
Laclos Pierre Choderlos de: „Niebezpieczne związki” . Przeł. T. Boy-Żeleński. Kraków 2020.
Annette, czyli tytułową bohaterkę nowego musicalowego dramatu w reżyserii Leosa Caraxa – francuskiego twórcy, który w 1984 roku wykonał pierwszy duży krok w stronę reżyserskiej kariery i wstrząsnął Cannes swoim długometrażowym debiutem („Boy Meets Girl”). 37 lat później mamy rok 2021, który okazuje się dla twórcy wyjątkowo szczęśliwy – Złota Palma w kategorii Prix de la mise en scène (fr. nagroda reżysera) na międzynarodowym festiwalu to znakomita reklama. Jest więc prestiżowa statuetka; są głośne i nagradzane, a nawet oscarowe nazwiska, zachwycające zdjęcia Caroline Champetier, muzyka, miłość i śmierć, ale czegoś brakuje…
Wątpliwie śmieszny stand-up i opera w swej możliwie najdramatyczniejszej odsłonie to nie tylko zestawienie profesji dwojga głównych bohaterów – Henry’ego McHenry’ego (Adam Driver) oraz Ann Defrasnouxn (Marion Cotillard), ale także jak gdyby metafora głównego konceptu konstrukcyjnego widowiska. Driver pokazuje atletyczne ciało, jeździ na motocyklu i, co dla niektórych czasem nawet ważniejsze, mimo tak prozaicznych chwytów – pełniących być może funkcję swego rodzaju drwiny ze stereotypu lub nie do końca zrozumianego przeze mnie żartu – kreuje postać dość skomplikowaną, uosabiającą kochanka-cień przepięknej i utalentowanej divy operowej Ann. Kobiety, w której głosie rozkochany jest cały świat kultury i której wizerunek momentami mógłby być doskonałą ilustracją dla romantycznej Goplany. Piękna, choć przerażająca nimfa, krwiste znamię na twarzy mordercy – po chwilowym namyśle można zacząć podejrzewać Caraxa o bycie wielbicielem „Balladyny” Słowackiego. A może i nawet dzieła Krasińskiego? Trudno ocenić to jednoznacznie, gdyż tytułowa bohaterka ma w sobie coś i z Orcia, i z Pinokia i z czegoś pomiędzy Laleczką Chucky a Annabelle – połączenie być może zbyt śmiałe, kontrowersyjne, ale nie tak całkiem absurdalne. Raz unosząca się na wietrze niczym wcześniej niedostrzeżona, przeoczona córa pary „Zakochanych nad miastem” Chagalla, innym razem twór przywodzący na myśl klasyk kina grozy w postaci Billy’ego the Puppeta. Dziecko-lalka, wokół którego w powietrzu unosi się śmierć, a jego piękny głos to dar niekoniecznie od losu.
Wreszcie wspaniała kreacja nieco naiwnego, rozczulającego artysty – akompaniatora (przywodzącego mi na myśl moich ukochanych Salvadora Sobrala i Bo Burnhama), w którego wcielił się uroczy Simon Helberg, fantastycznie oddając charakter postaci, stanowiącej personifikację konieczności wyboru pomiędzy miłością a jasnym i przede wszystkim wyśnionym światłem reflektorów.
Ten film nie tylko ma swoje blaski i cienie, ale także o nich traktuje – o lustrze sławy i tym, co ukryte za jej błyszczącym płaszczem, czyli o mroku otulającym tych, dla których na scenie zabrakło już miejsca. Te właśnie przejaskrawione i groteskowe obrazy, połączone ze sobą, w efekcie dają film, podczas którego czasem się śmiałam lub uśmiechałam, ale nigdy w momencie, który uznałabym za słuszny – to jest ciekawe doświadczenie, które było dla mnie zupełnie nowe i może to między innymi ono nie pozwala mi jednoznacznie negatywnie ocenić „Annette”. Takie realne odczucie dysonansu między komizmem a tragizmem. Wydaje mi się, że zwłaszcza jako jeszcze niewystarczająco doświadczony, dokształcony czy też świadomy i gotowy na wysokie doznania artystyczne odbiorca, za którego jak wielu amatorów kina się uważam, nie byłam gotowa na to coś na kształt poczucia winy za złamanie dekorum, które czułam wyraźnie, gdy wychodziłam z kina idiotycznie uśmiechnięta, wrzeszcząc w myślach, że to, do diabła, nie jest śmieszne.
Może stąd ta potrzeba powrotu do Bonda, bo po tym filmie obsesyjnie potrzebuję takiego kina, które nie pozostawia wątpliwości co do tego, co jest dobre, a co złe, i w znacznie prostszy sposób bawi mnie i zachwyca. W każdym razie „Annette” to nie jest film dla każdego. Na pewno nie dla tej pary chłopców, którzy w połowie seansu ostentacyjnie wstali i wyszli, ani dla dziewcząt z pierwszego rzędu, które, gdy „nastała jasność”, długo wpatrywały się w siebie z dziwnymi wyrazami twarzy, świadczącymi raczej o dezaprobacie niż sercu natchnionym i umyśle skażonym głęboką refleksją, której po przeczytaniu internetowych opinii ekspertów miały prawo oczekiwać. Może my – prości odbiorcy – nie rozumiemy neobarokowego przepychu, ale myślę, że „Annette” jest po prostu trochę jak słynny świąteczny deser Rachel z serialu „Przyjaciele”. Mimo że osobno składniki są pierwszorzędnej jakości, to razem tworzą posiłek niekoniecznie strawny. I choć widz, który świadomie wybiera takie kino, często gotów jest zachwycić się niekonwencjonalnym połączeniem „kremu i wołowiny”, to jednak tak jak „nie każdy mężczyzna jest Valmontem” (Laclos 2020: 212), tak nie każdy odbiorca jest jak Joey i da radę przełknąć taki kąsek z zadowoleniem.
LITERATURA:
„GOLDENEYE Movie Locations – from St. Petersburg to Puerto Rico”. https://huntingbond.com/goldeneye-movie-locations/.
Laclos Pierre Choderlos de: „Niebezpieczne związki” . Przeł. T. Boy-Żeleński. Kraków 2020.
„Annette”. Reżyseria: Leos Carax. Scenariusz: Russell Mael, Ron Mael. Obsada: Adam Driver, Marion Cotillard, Simon Helberg, Devyn McDowell. Belgia, Francja, Japonia, Meksyk, Niemcy, Szwajcaria, USA 2021, 139 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |