ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (90) / 2007

Ewelina Jędrasiak,

DRUGIE SPOJRZENIE

A A A
7 Festiwal Era Nowe Horyzonty
Opinie odnośnie tegorocznego festiwalu Era Nowe Horyzonty są mniej więcej zgodne – były filmy dobre, a nawet bardzo dobre, ale zabrakło wybitnych.

Początek był wielce obiecujący. Nagrodzony Złotą Palmą w Cannes „4 miesiące, 3 tygodnie i dwa dni” rumuńskiego reżysera Cristiana Muniu, to obraz niezwykły. Wciągający i utrzymujący nieustannie widza w napięciu. Twórca postanowił sportretować w filmie dwie postaci, dwie młode studentki, którym przyjdzie zmierzyć się z problemem. Reżyser nie miał zamiaru podejmować w filmie moralnego aspektu ich decyzji i tym samym nie on jest dla widza najważniejsze. Uwagę przyciągają główne bohaterki i ich poczynania. Podążamy ich śladami z narastającym zaciekawieniem. Konstrukcja filmu jest bardzo skondensowana, akcja rozgrywa się w przeciągu jednego dnia. Choć wydarzenia są tragiczne, emocje nie wytracają z równowagi głównej bohaterki. Widz nie jest w tak dobrej sytuacji. Dramat zdaje się rozgrywać w każdym oglądającym.

To zawsze konkurs miał wyznaczanymi przez siebie „nowymi horyzontami” przyciągać widzów żądnych niezwykłego, innego spojrzenia na kino. W tym roku wielu widzów znużył, ale tych, którzy dali mu szansę, potrafił zaskoczyć. Nie zabrakło filmów politycznych („AFR”) czy poruszających kwestie społeczne („Import Export”, „Zdarzyło się Przed Chwilą”). Jednak główny tematem, który zdawał się łączyć większość filmów konkursowych była samotność bohaterów. Często wynikała ona z nieumiejętności nawiązania kontaktu z innymi ludźmi.

W „Body Rice” główni bohaterowie – niepokorna niemiecka młodzież w obozie wychowawczym w Portugalii nie umie nawiązać wspólnej więzi. Wyobcowani i obojętni na okoliczności zewnętrzne nawet nie szukają kontaktu między sobą. Czasem lepiej niż z istotą ludzką, swoisty dialog nawiązują z maszyną – zepsutym robotem. W „Import Export” Ulricha Seidl samotność bohaterów wynikać będzie z bariery językowej i społecznej (biedna Ukrainka pracująca jako sprzątaczka w Austrii) czy związanej ze stanem zdrowotnym (pacjenci oddziału geriatrycznego). Osamotnienie ludzi starszych i niezrozumienie dla ich wartości pokazała też Naomi Kawase w nagrodzonym w Cannes „Lesie w żałobie”. Hiszpański film „Samotność” również podejmuje problem wzajemnych kontaktów. Chociaż bohaterowie (dwie rodziny, których losy razem się splatają) nie rozumieją się nawzajem, wykonując codzienne czynności zdają się być wyprani z uczuć. Degenerację rodziny widzimy też w „Wolfsbergen”. Jej członkowie dowiadują się o zamiarze popełnienia samobójstwa przez jednego z nich. Bohaterowie są zimni względem siebie, oddaleni i w gruncie rzeczy samotni. Wyjątkowa sytuacja doprowadza do weryfikacji wzajemnych uczuć i pragnień.

Czasem wyobcowanie spowodowane jest dziwactwami lub nieprzystosowaniem człowieka do otaczającego go świata jak stało się z bohaterami „Poza tym”– filmu zrealizowanego przez debiutantkę Jennifer Shainin i Randy Walkera. Choć to obraz nie całkiem doskonały, był jednym z lepszych i ciekawszych filmów festiwalu. Przedstawia trzy pary różnych ludzi, żyjących w tym samym stanie. Jak mówili sami twórcy, pomysły na postacie czerpali z życia. Najlepiej wypadła para podstarzałej Peggy i mieszkającej z nią kosmetyczki. Pierwsza wywołuje fałszywe alarmy pożarowe tylko po to, by pokazać się strażakom w negliżu. Druga nagrywa odgłosy komputera lub lodówki. Obie trochę odstają od przyjętych norm i nie potrafią znaleźć się w żadnej grupie społecznej. W końcu remedium na ich samotność i niezrozumienie okazuje się wsparcie, którego sobie udzielają.

Samotność jako temat przewijała się również wśród najlepszych filmów tegorocznego konkursu: „Świetle stulecia”, „Nie chcę spać sam” i „Półksiężycu”. Przypadek sprawił, że wszystkie trzy pochodziły z jednego festiwalu – New Crowned Hope. Jego organizatorzy zaprosili różnych twórcom filmowym do nakręcenia obrazów inspirowanych motywami późnej twórczości Mozarta. I choć nie w każdym filmie słychać muzykę wiedeńczyka, to każdy jest na swój sposób niezwykły. „Światło stulecia” Apichtponga Weerasethakula to dwuznaczna opowieść wysnuta ze wspomnień samego reżysera i fikcji kinowego ekranu. Postacie odgrywające głównych bohaterów – ojca i matkę twórcy, przedstawiają dwa światy, dwie wersje zdarzeń, a czasem wychodzą ze swoich ról, udowadniając, że to tylko film. „Nie chcę spać sam” uznanego już Tsai Ming-lianga („Która tam jest godzina?”, „Kapryśna chmura”), jak wskazuje tytuł, również odniósł się to zagadnienia samotności. Jest to historia ludzi żyjących w Kuala Lumpur: bezdomnego, kelnerki, właścicielki baru, jej chorego syna oraz bengalskiego robotnika. Wszyscy powoli zaczynają siebie nawzajem zauważać, szukać kontaktu i pożądać. Symbolem wzajemnego wyobcowania staje się wielki betonowy i pusty budynek, w którym chronią się bohaterowie. To moloch, który mógłby przerażać, a tu staje się schronieniem, bajkowym miejscem, w którym fruwa motyl. Nie zawiódł również Bahman Ghobadi, znany z „Czasu pijanych koni” i „Żółwie potrafią latać”. Tym razem zaprezentował historię Mano, muzyka, który z grupą synów postanawia wyruszyć do irackiego Kurdystanu, by dać pierwszy po obaleniu Husajna koncert. Jednak podróż wcale nie jest łatwa. Od początku na drodze Mano czai się wiele przeszkód i znaków, które ostrzegają go przed wyprawą. Im bardziej zagłębiamy się w film, tym atmosfera staje się cięższa, niewytłumaczalne zdarzenia nawarstwiają się. Tajemnica i to, czego nie chcemy zobaczyć, stają się coraz wyraźniejsze. Właśnie tą niesamowitą atmosferą i niesztampowym rozwojem zdarzeń reżyser uwodzi widzów.

W sekcjach pozakonkursowych wyróżniło się kilka filmów. Z pewnością należy do nich „Aleksandra” Aleksandra Sokurowa. Opowieść o wojnie i żołnierzach, ale opowiedziana z perspektywy babki jednego z oficerów, która przyjeżdża odwiedzić wnuka. Stara kobieta całkowicie odmienia atmosferę panującą w obozie. Staje się jednocześnie babką wszystkich żołnierzy i bądź co bądź jedyną kobietą w ich otoczeniu. Stąd czasem napięcie, które wytwarza się pomiędzy nimi zahacza o erotyzm. Ciąg twarzy żołnierzy, które przewijają się przez ekran, to nie silni i twardzi mężczyźni, lecz w oczach Aleksandry bezbronni chłopcy.

Wojnę, jednak z zupełnie nieoczekiwanej perspektywy zobaczymy w „Persepolis” filmie opartym na komiksie Marjane Satrapi. Główna bohaterka – dziewczynka dorastająca w Teheranie musi zmierzyć się z tragicznymi wydarzeniami mającymi miejsce w jej kraju. Można by przypuszczać, że ta historia będzie poważna i nadęta. Nic bardziej mylnego. „Śmiech to najskuteczniejsza broń”, jak mówi sama autorka i jest wierna tej dewizie. Oglądamy historię dojrzewającej Marjane przez łzy – ze śmiechu i wzruszenia. Razem z nią dowiadujemy się o historii Iranu, kolejnych przewrotach i zmianach na szczeblach władzy. Stąd film nadaje się dla każdego, w lekki i wydawałoby się niemożliwy do zrealizowania sposób opowiada o trudnych wydarzeniach.

Dużo humoru odnaleźć można było też w nowym filmie Guy Muddina – „Piętno na umyśle”. Zwariowanej historii o własnych rodzicach (bynajmniej nie opartej na faktach), która zręcznie nawiązuje do kina niemego. Hołd dla matki staje się również ukłonem w stronę pierwszego etapu rozwoju kinematografii. O ile kanadyjski artysta odwołuje się do kina sprzed przełomu dźwiękowego, o tyle tajwański reżyser Hou Hsiao Hien nawiązuje do jednego filmu z połowy lat pięćdziesiątych – „Czerwonego balonika” Alberta Lamorisse. Jego „Podróż czerwonego balonika” ze świetną Juliette Binoche w roli głównej koncentruje się na życiu codziennym i banalnych wydarzeniach. Fantazja wkracza wtedy, gdy pojawia się czerwony balonik, który zdaje się podążać śladami małego chłopca. Niestety, balonik okazuje się grać tu ściśle określoną rolę, w której nie ma miejsca na niewytłumaczalne zdarzenia. Tajwański reżyser odkrywa kino z drugiej strony, może tej, które nie chcemy oglądać.

Obraz innego tajwańskiego reżysera Lee Kang–shenga „Zaginiony” pokazywany trzy lata temu w konkursie Ery Nowych Horyzontów, ponownie mógł ucieszyć oko widzów. Oglądamy, poprowadzoną z podobnym wyczuciem jak u Tsai Ming-lianga (reżysera, u którego Lee występował we wszystkich filmach), historię o utracie kontaktu z bliskimi. Tytułowi zagubieni nawet nie pojawiają się w filmie, są to zapracowani 30, 40-latkowie, którzy nie mają czasu dla bliskich. Pogoń za dobrami materialnymi zobaczymy również w nowym filmie Lee „Help Me Eros”, pokazywanym w konkursie na obecnym 64. Festiwalu Filmowym w Wenecji.

Warto też wspomnieć o skandynawskich obrazach, które zaprezentowały się całkiem przyzwoicie, czyli o „Reprise”, „Jeżeli Bóg pozwoli” i „Pożegnaniu Falkenberg”. Choć są to zupełnie różne filmy, to w każdym z nich odnajdziemy humor i dystans do rzeczywistości. Zarówno w „Reprise”, jak i „Pożegnaniu Falkenberg” przedstawiono grupy przyjaciół i ich wchodzenie w dorosłość. Pierwszy z filmów opowiedziany jest wartko i szybko, drugi wręcz nostalgicznie i zabawnie. Z kolei w „Jeżeli Bóg pozwoli” mamy historię z życia wziętą. Reżyser Amir Chamid opowiada losy własnego ojca, na dodatek sam gra główna rolę a partneruje mu frontmenka The Cardigans – Nina Person.

Największe emocje budziły jednak inne filmy. Przede wszystkim festiwalową publiczność podbił Hal Hartley. Drugim frekwencyjnym wydarzeniem festiwalu wydaje się być „Destricted” – próba spojrzenia na pornografię z punktu widzenia artystów. Pomysł bardzo dobry w założeniu, niestety, nie tak dobry w realizacji. Z siedmiu filmów nakręconych w tym projekcie najlepiej zaprezentowała się realizacja Mariny Abramović, która pokazała, jak ludowe wierzenia przesycone były erotyką. Pozostałe filmy raczej zawiodły.

Na koniec wielka gratka dla fanów Joy Division, czyli film o Ianie Curtisie – „Control”. Niestety, w takich produkcjach łątwo otrzeć się czasem o banał. Obraz Antona Corbijna, znanego do tej pory głównie jako fotograf (zdjęcia Joy Division, Public Image Ltd.) i reżyser wideoklipów (Depeche Mode, Nirvana), pomimo dużych możliwości, jakie dawał temat i główny bohater tej historii, nie jest filmem bardzo dobrym. Reżyserowi nie udało się wyjść poza schemat filmów o wielkich artystach. Choć cała jego uwaga skupia się na Ianie, widz naprawdę wcale go nie poznaje. Być może staje się to za sprawą scenariusza (powstał na podstawie książki wdowy po artyście – Deborah Curtis). Na ekranie oglądamy więc zmagania Iana z uczuciami względem dwóch kobiet, które gdzieś ocierają się o niepotrzebny tu melodramat. Czasem dialogi wydają się puste i płytkie, a kolejne sceny nawiązują do historii zespołu. Na szczęście może satysfakcjonować muzyka (wykonywana przez odtwórców głównych ról) i minimalistyczne czarno-białe zdjęcia.

Festiwal nie zaspokoił apetytów wszystkich kinomanów. Ci, którzy czekali na wielkie filmowe odkrycia wyjechali z Wrocławia bez spodziewanej satysfakcji. Nie pozostaje zatem nic innego, jak czekać na kolejną edycję Ery Nowych Horyzontów.
7. Międzynarodowy Festiwal Era Nowe Horyzonty, Wrocław, 19 – 29 lipca 2007.