NIE BÓJ SIĘ, BĘDZIE BAJA (ALEKSANDRA ZBROJA: 'MIRECZEK')
A
A
A
Debiut Aleksandry Zbroi wdarł się do mojej biblioteczki szturmem i, nomen omen, rozlał się po niej cały. I choć długo uprzątałam ten bajzel, to noszę w sobie swego rodzaju wdzięczność za tę wstrząsająco prawdziwą opowieść o ojcu-alkoholiku, którego nie umie się kocha, a mimo to wciąż się o nim rozmyśla i pamięta.
Autorka miała w sobie siłę, by opowiedzieć o życiu z pijącym ojcem, a właściwie o życiu bez niego, a może – pomimo jego istnienia. Mireczek umiera, więc to czas na uprzątnięcie tego, co po nim zostało. Tak się przecież robi po śmierci bliskich. Pozbywa się biblioteczek, porządkuje ubrania i oddaje ładną, niezniszczoną porcelanę. Śmierć bywa też dobrym momentem na namysł nad relacją ze zmarłym. Przychodzi moment, w którym można opowiedzieć sobie tę historię jeszcze raz i zamknąć ją w głowie na klucz, tak jak zamyka się drzwi do piwnicy. Odejście Mireczka to wstęp do retrospektywnej historii córki o losach i kolejach życia ojca. Nie ma tu niepotrzebnych usprawiedliwień i tkliwego frazesu. Warstwa językowa Zbroi zachwyca cierpką frazą i uroczą konstrukcją, która zmusza do niekontrolowanego grymasu, wywołuje mimowolny uśmiech. A to dopiero początek paradoksalnych reakacji.
Mireczek, choć był jeden, miał swój własny PESEL i akt urodzenia, mieszka obok nas albo, co gorsza, z nami. Nazywamy go inaczej, choć wszyscy wiemy, o kogo chodzi. Nie musi upijać się do nieprzytomności i zasypiać z plastikową reklamówką formatu A4 w skośne niebiesko-białe pasy pod najbliższym monopolowym. Nie musi bić żony i dzieci. Nie musi nieustannie szukać pracy, bo najpierw cały czas jakąś traci, a potem nikt nie chce zatrudnić pijaka. Musi pić. Wino, wódkę, piwo. Jedną szklankę koniaku. Codziennie. Przez 30 lat. Może być tym miłym klientem, z którym można zawsze pożartować albo tym wesołym gościem weselnym, który zawsze wypowie się mądrze o polityce, historii i literaturze. Może cytować z pamięci i Sienkiewicza, i Szekspira. Może wykładać na uczelni. Może przepisywać Azibiot albo Asentrę. A może nie. Style picia, o czym wspomina Małgorzata Halber, są przecież różne. Poczucie samotności, odrzucenia i ból po stracie rodzica lub ich obu – takie samo. Alkohol to największa konkurencja rodziny alkoholika. Wygra nawet wtedy, gdy przyniesiesz piątkę z matematyki, zjesz cały obiad i odkurzysz dom. Nie pomoże świadectwo z paskiem albo prawdziwy bunt. Taki z kopaniem kolegów i gryzieniem zawodników na boisku podczas szkolnych konkurencji sportowych. Ona lub on – albo oboje, jeśli wygraliście złoty bilet na loterii – tego nie zauważą. Przegraliście w przedbiegach. Czy warto zatem stawać na starcie?
Wierzę, że nasłuchiwanie kroków, liczenie godzin niepicia i mącąca spokój nadzieja, że może to ostatnia puszka piwa, jest wspólnym dziedzictwem wszystkich dzieci alkoholików. Łączy ich niepisany kodeks życia w pijanym domu, który po wielu latach zostanie nazwany w gabinecie psychoterapeutycznym i odarty z samotności doświadczenia. DDA. Wasza trójca święta — alkohol, rodzic i ty (kolejność nieprzypadkowa).
Czy wtedy robi się lepiej?
Warto pamiętać o tym, co przeczuwamy już na początku lektury, a co donośnie wybrzmiewa w jej zakończeniu. Zbroja konstatuje: „nasza historia nie jest wyjątkowa – tę samą opowieść nosi w sobie wiele osób z mojego pokolenia. Wielokrotnie – a ściślej: tak często, że na granicy niemożliwości – kiedy opowiadałam kolejnej osobie o projekcie „Mireczek” z niedowierzaniem dostawałam w darze kolejnego Mireczka już nie mojego, a jednak. Pod koniec pracy miałam wrażenie, że są nas całe zastępy, armie. Że Polska stoi pokoleniem pomirków, trzydziestokilkulatków, którzy wyssali końcówkę PRL-u i transformacyjnego blues z wódką matki oraz ojca” (s. 250).
Podziwiam Aleksandrę Zbroję za podróż sentymentalną, którą odbyła. To dzierganie historii ze strzępów opowieści babć, kłaków relacji i watek wspomnień, o których wiadomo, że nie nadają się do opowiadania w funkcji anegdoty na rodzinnych wigiliach i imieninach, musiało być okupione bólem. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Zastanawiam się, czy ta intymna relacja i dopisany do niej prolog pomogły autorce w rozprawieniu się z prywatnym „alkoholowym Grundwaldem” (s. 224). Czy w ogóle miały pomóc i czy istotnie był to rodzaj autoterapii?
Mocowanie się z przeszłością ojca to chyba najbardziej rozrzewniająca część opowieści. Czułe dopisywanie spełnionej przepowiedni, rzuconego przed laty uroku na pokolenie wczorajszych królów życia, niespełnionych sportowców, naukowców, i artystów. Mireczków. Jeśli bowiem nie pomogła im Pierwszy Krajowe Pielgrzymka Trzeźwości na Jasną Górę i Ruch Trzeźwości ku pamięci św. Maksymialana Kolbego (s. 205), to co może dać im zbawienie?
„Co takiego tkwi w nas, Polakach, że pijemy jak Polak? Że poza makowcem na wigilię i mazurkiem na Wielkanoc, poza Mickiewiczem i Chopinem mamy jeszcze narodowy styl picia?” (s. 227) – pyta autorka i zawiesza na chwilę głos. A przynajmniej tak mi się wydaje. Odpychamy więc od siebie wspomnienia zapachu octu podanego do galarety i pomidora pokrojonego w równe plasterki, posypanego cebulą w kostkę, przyprawionego solą i pieprzem. Z tego smrodu będziemy się leczyć wiele długich lat.
Ostrożne hipotezy, które stawia autorka, odtwarzając losy Mireczka, układają się w opowieść o stracie, tęsknocie i przekonaniu, graniczącym z pewnością, że trasa, którą wybrał ojciec, to kurs kolizyjny i choć jedzie sam, ofiar będzie więcej. Tracenie alkoholika jest powolne i pełne pozorowanych aktów odzyskiwania. Dopiero grób jest dostatecznym znakiem rozstania. Teraz powinno był łatwiej. Mireczek już nie wróci, waląc zsiniałymi pięściami w drzwi lub szemrząc pod nosem coś o miłości i wybaczeniu. Powrót będzie możliwy tylko na zasadach, które sami określimy. Pierwszy raz od zawsze. Patoopowieść Aleksandry Zbroi odczytuję zatem jako akt odzyskiwania kontroli nad trudną relacją, którą kształtować nareszcie może ona sama.
Chciałabym móc napisać, że opowieść autorki była dla mnie czymś w rodzaju podróży do nieznanego kraju, odkryciem połaci ziemi, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Niestety. Nie mogę. Urodziłam się przecież w kraju, w którym picie na umór jest rodzajem osiągnięcia, a alkoholizm – usprawiedliwioną społecznie chorobą narodową. Nie piją przecież jedynie kobiety w ciąży i nazbyt odpowiedzialni kierowcy.
„Mireczek” ze swoim czerwonym nosem będzie dla mnie już na zawsze lekturą-ukojeniem. Nie jest to jednak uniwersalny klucz, którym należy się kierować podczas wyboru książki na weekend. Do obcowania z bardzo udanym debiutem autorki, niezbędna jest wiara, że jakoś sobie z tą alkoholową literaturą poradzimy. Koniecznie na trzeźwo.
Autorka miała w sobie siłę, by opowiedzieć o życiu z pijącym ojcem, a właściwie o życiu bez niego, a może – pomimo jego istnienia. Mireczek umiera, więc to czas na uprzątnięcie tego, co po nim zostało. Tak się przecież robi po śmierci bliskich. Pozbywa się biblioteczek, porządkuje ubrania i oddaje ładną, niezniszczoną porcelanę. Śmierć bywa też dobrym momentem na namysł nad relacją ze zmarłym. Przychodzi moment, w którym można opowiedzieć sobie tę historię jeszcze raz i zamknąć ją w głowie na klucz, tak jak zamyka się drzwi do piwnicy. Odejście Mireczka to wstęp do retrospektywnej historii córki o losach i kolejach życia ojca. Nie ma tu niepotrzebnych usprawiedliwień i tkliwego frazesu. Warstwa językowa Zbroi zachwyca cierpką frazą i uroczą konstrukcją, która zmusza do niekontrolowanego grymasu, wywołuje mimowolny uśmiech. A to dopiero początek paradoksalnych reakacji.
Mireczek, choć był jeden, miał swój własny PESEL i akt urodzenia, mieszka obok nas albo, co gorsza, z nami. Nazywamy go inaczej, choć wszyscy wiemy, o kogo chodzi. Nie musi upijać się do nieprzytomności i zasypiać z plastikową reklamówką formatu A4 w skośne niebiesko-białe pasy pod najbliższym monopolowym. Nie musi bić żony i dzieci. Nie musi nieustannie szukać pracy, bo najpierw cały czas jakąś traci, a potem nikt nie chce zatrudnić pijaka. Musi pić. Wino, wódkę, piwo. Jedną szklankę koniaku. Codziennie. Przez 30 lat. Może być tym miłym klientem, z którym można zawsze pożartować albo tym wesołym gościem weselnym, który zawsze wypowie się mądrze o polityce, historii i literaturze. Może cytować z pamięci i Sienkiewicza, i Szekspira. Może wykładać na uczelni. Może przepisywać Azibiot albo Asentrę. A może nie. Style picia, o czym wspomina Małgorzata Halber, są przecież różne. Poczucie samotności, odrzucenia i ból po stracie rodzica lub ich obu – takie samo. Alkohol to największa konkurencja rodziny alkoholika. Wygra nawet wtedy, gdy przyniesiesz piątkę z matematyki, zjesz cały obiad i odkurzysz dom. Nie pomoże świadectwo z paskiem albo prawdziwy bunt. Taki z kopaniem kolegów i gryzieniem zawodników na boisku podczas szkolnych konkurencji sportowych. Ona lub on – albo oboje, jeśli wygraliście złoty bilet na loterii – tego nie zauważą. Przegraliście w przedbiegach. Czy warto zatem stawać na starcie?
Wierzę, że nasłuchiwanie kroków, liczenie godzin niepicia i mącąca spokój nadzieja, że może to ostatnia puszka piwa, jest wspólnym dziedzictwem wszystkich dzieci alkoholików. Łączy ich niepisany kodeks życia w pijanym domu, który po wielu latach zostanie nazwany w gabinecie psychoterapeutycznym i odarty z samotności doświadczenia. DDA. Wasza trójca święta — alkohol, rodzic i ty (kolejność nieprzypadkowa).
Czy wtedy robi się lepiej?
Warto pamiętać o tym, co przeczuwamy już na początku lektury, a co donośnie wybrzmiewa w jej zakończeniu. Zbroja konstatuje: „nasza historia nie jest wyjątkowa – tę samą opowieść nosi w sobie wiele osób z mojego pokolenia. Wielokrotnie – a ściślej: tak często, że na granicy niemożliwości – kiedy opowiadałam kolejnej osobie o projekcie „Mireczek” z niedowierzaniem dostawałam w darze kolejnego Mireczka już nie mojego, a jednak. Pod koniec pracy miałam wrażenie, że są nas całe zastępy, armie. Że Polska stoi pokoleniem pomirków, trzydziestokilkulatków, którzy wyssali końcówkę PRL-u i transformacyjnego blues z wódką matki oraz ojca” (s. 250).
Podziwiam Aleksandrę Zbroję za podróż sentymentalną, którą odbyła. To dzierganie historii ze strzępów opowieści babć, kłaków relacji i watek wspomnień, o których wiadomo, że nie nadają się do opowiadania w funkcji anegdoty na rodzinnych wigiliach i imieninach, musiało być okupione bólem. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Zastanawiam się, czy ta intymna relacja i dopisany do niej prolog pomogły autorce w rozprawieniu się z prywatnym „alkoholowym Grundwaldem” (s. 224). Czy w ogóle miały pomóc i czy istotnie był to rodzaj autoterapii?
Mocowanie się z przeszłością ojca to chyba najbardziej rozrzewniająca część opowieści. Czułe dopisywanie spełnionej przepowiedni, rzuconego przed laty uroku na pokolenie wczorajszych królów życia, niespełnionych sportowców, naukowców, i artystów. Mireczków. Jeśli bowiem nie pomogła im Pierwszy Krajowe Pielgrzymka Trzeźwości na Jasną Górę i Ruch Trzeźwości ku pamięci św. Maksymialana Kolbego (s. 205), to co może dać im zbawienie?
„Co takiego tkwi w nas, Polakach, że pijemy jak Polak? Że poza makowcem na wigilię i mazurkiem na Wielkanoc, poza Mickiewiczem i Chopinem mamy jeszcze narodowy styl picia?” (s. 227) – pyta autorka i zawiesza na chwilę głos. A przynajmniej tak mi się wydaje. Odpychamy więc od siebie wspomnienia zapachu octu podanego do galarety i pomidora pokrojonego w równe plasterki, posypanego cebulą w kostkę, przyprawionego solą i pieprzem. Z tego smrodu będziemy się leczyć wiele długich lat.
Ostrożne hipotezy, które stawia autorka, odtwarzając losy Mireczka, układają się w opowieść o stracie, tęsknocie i przekonaniu, graniczącym z pewnością, że trasa, którą wybrał ojciec, to kurs kolizyjny i choć jedzie sam, ofiar będzie więcej. Tracenie alkoholika jest powolne i pełne pozorowanych aktów odzyskiwania. Dopiero grób jest dostatecznym znakiem rozstania. Teraz powinno był łatwiej. Mireczek już nie wróci, waląc zsiniałymi pięściami w drzwi lub szemrząc pod nosem coś o miłości i wybaczeniu. Powrót będzie możliwy tylko na zasadach, które sami określimy. Pierwszy raz od zawsze. Patoopowieść Aleksandry Zbroi odczytuję zatem jako akt odzyskiwania kontroli nad trudną relacją, którą kształtować nareszcie może ona sama.
Chciałabym móc napisać, że opowieść autorki była dla mnie czymś w rodzaju podróży do nieznanego kraju, odkryciem połaci ziemi, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Niestety. Nie mogę. Urodziłam się przecież w kraju, w którym picie na umór jest rodzajem osiągnięcia, a alkoholizm – usprawiedliwioną społecznie chorobą narodową. Nie piją przecież jedynie kobiety w ciąży i nazbyt odpowiedzialni kierowcy.
„Mireczek” ze swoim czerwonym nosem będzie dla mnie już na zawsze lekturą-ukojeniem. Nie jest to jednak uniwersalny klucz, którym należy się kierować podczas wyboru książki na weekend. Do obcowania z bardzo udanym debiutem autorki, niezbędna jest wiara, że jakoś sobie z tą alkoholową literaturą poradzimy. Koniecznie na trzeźwo.
Aleksandra Zbroja: „Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu”. Agora. 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |