HISZPAŃSKI LABIRYNT
A
A
A
„Drogi do Santiago” to trzecia wydana w Polsce książka holenderskiego prozaika i poety Ceesa Nootebooma. Urodzony w 1933 roku mistrz słowa, mimo że od kilku już lat zaliczany jest w poczet kandydatów do otrzymania nagrody Nobla, nie należy do literackich sław. Dzieje się tak dlatego, że Nooteboom, uciekając od populistycznych chwytów, tworzy elitarny, w najlepszym tego słowa znaczeniu, krąg swych czytelników, wymagając od nich jedynie skupienia i uwagi. Pisarz wychowany w surowej przyklasztornej szkole prowadzonej przez franciszkanów i augustynów umiejętnie łączy w swych książkach realizm, klarowność wywodu i wnikliwość reporterskiego spojrzenia z głęboko nasyconym językiem i bogactwem dygresji. Erudyta, mając lat siedemnaście wyruszył w swą pierwszą podróż po Europie (odwiedził m.in. w 1953 roku Hiszpanię), czego pokłosiem była jego pierwsza książka „Philip and the others” (wyd. 1955), która nie przeminęła bez echa. Dziś Nooteboom, autor kilkunastu książek (powieści, tomów poetyckich i esejów), znany jest w Europie przede wszystkim jako podróżnik, jeden z ostatnich przedstawicieli rasy, do której należeli z pewnością Ryszard Kapuściński czy Zbigniew Herbert.
Wydane w Holandii w 1995 roku „Drogi do Santiago” składają się z 25 tekstów, które powstały w latach 1979-1992. Ponieważ bohaterką esejów jest Hiszpania, dotyczą one Velazqueza i Picassa, Filipa II i generała Franco, klasztornej ciszy i pełnej okrucieństw reconquisty... Tematy wymieniać można bez końca, lecz enumeracja nie stanowi chyba odpowiedniej metody interpretacji książki. Zebrane teksty można natomiast traktować jako nasycone poetyckim, oryginalnym językiem reportaże, ale również jako eseje, których autor nie ucieka przecież od refleksji dotyczącej współczesnej rzeczywistości, pojętej nie fragmentarycznie i jednostkowo, lecz uniwersalnie.
Oto jak Nooteboom opisuje jedną z tytułowych dróg do miejsca kultu wiodącą przez zapomnianą mieścinę Barcones: „Szlak, który donikąd nie prowadzi, zapada się; dziura na dziurze, boję się, że w nich utknę, więc zostawiam samochód. Teraz umilkł również dźwięk silnika. Słyszę ciszę, którą do tej pory mogłem tylko widzieć. Dziwna to cisza, nieznana mi z innego miejsca. Bez odgłosów zwierząt, nawet bez lotu ptaka, tylko wiatr, który wlecze po równinie gorące powietrze (...). Może bardziej rzuca mi się to w oczy, ponieważ pochodzę z kraju chorego z przeludnienia, ale i tak nigdy nie przestanie mnie to uderzać (...) nagle znów się to czuje: ten brak sztucznych przedmiotów, tę nieobecność ruchu. Jakby ów bezmiar dawał się wyrazić tylko czymś równie bezgranicznym – czasem (...) te krajobrazy dają poczucie wieczności. Przebywać w nich, to istnieć od dawna, zawsze musieć je tak przemierzać”.
Ze słów narratora przebija konieczność poznania przestrzeni; nawet, a może zwłaszcza tych naznaczonych pustką i bezruchem. Nie jest on bowiem tylko tropicielem śladów kultury zamkniętych w muzeach i kościołach, lecz również poszukującym ciszy i kontemplacji humanistą. Dlatego pisarz wybiera miejsca, o których potocznie mówi się, że „czas w nich się zatrzymał”, gdzie cisza nie jest rozpraszana przez hałaśliwych turystów – punkty na mapie stanowiące wymarzony cel podróży literackiej, wyprawy, z której przywiezione zostaną nie stosy zdjęć, lecz teksty. W „Drogach do Santiago” próżno jednak szukać partii autoreferencyjnych, na których opiera się konstrukcja słynnej powieści Nootebooma „In the Dutch Mountains”. Narrator dyskretnie milczy na temat warsztatu, sposobów zamykania w materii słowa własnych doznań i przemyśleń. Eksploruje w zamian tajemnice odwiedzanych, choćby najmniejszych miejscowości, surowe, muzealne wnętrza, przepełnione raz ciszą, raz gwarem kościoły i wreszcie historię, przeszłość mijanych w samotnej wyprawie miejsc. Oczywiście, samotność, tak upragniona przez narratora, jest tylko niespełnionym złudzeniem, co rusz bowiem podróżnik spotyka zwiedzających. Jednak „turyści” pojawiający się na kartach relacji z podróży po Hiszpanii to przeważnie zakonnice i chłopi, względnie pobożni mieszkańcy miasteczek. Być może dzieje się tak dlatego, że Holender omija szerokim łukiem miejsca, do których zmierzają wędrowcy (jak sanktuarium Santiago de Compostela), lub odwiedza Iberię zimą ( czego dowodem esej „Zimowe dni w Nawarze”). Faktem jest jednak, że narrator o wiele częściej na swej drodze spotyka zwykłych, prostych ludzi podążających do miejsc kultu, niż budzących jego niechęć, obładowanych aparatami i przewodnikami turystów. Wobec tych pierwszych zaś nie żywi uprzedzenia, o czym najlepiej świadczy kapitalny fragment „Czarnej Madonny w złotej grocie”, gdzie kontemplacja figurki Matki Boskiej zostaje przerwana przez staruszkę, puszczającą wiatry tak głośno, że kościół drży w posadach...
Świadoma ucieczka od przeludnionych „punktów obowiązkowych” Hiszpanii nie powinna jednak dziwić nikogo, kto zwróci uwagę na tytuł książki Ceesa Nootebooma. Otóż, w „Drogach do Santiago” nieważne, albo raczej nie najważniejsze, jest dotarcie do celu pielgrzymek. To nie mistyczne uniesienia czy opisane populistycznymi środkami (casus „Pielgrzyma” Paulo Coelho) wizje stanowić mają powód wyruszenia w podróż, lecz droga, wędrowanie samo w sobie. Autor więc wodzi nas za nos po zapomnianych, niezatłoczonych szlakach, z których każdy prowadzi do miejsca kultu, lecz w połowie traktu przystaje, wysiada z samochodu, po namyśle zmienia trasę. Czy kieruje się przy tym obawami rozwiania aury niezwykłości, czy może zna doskonale pułapki, którymi takie miejsca jak Santiago są nafaszerowane, trudno rozstrzygnąć. Faktem przysparzającym mniej kłopotu jest natomiast zamknięcie podróżniczych i pisarskich zainteresowań w kręgu prowincji, pobocza, kresów. I choć trudno myśleć Polakom w tych kategoriach o Hiszpanii, leżąca na skraju Europy Iberia tak właśnie jest przez Nootebooma portretowana. Centrum, najważniejszego punktu odniesienia wyznaczyć tu nie sposób; nie jest nim wszak stolica, ani tytułowe sanktuarium, ani żadna z modnych turystycznych miejscowości.
Obok wzmiankowanych motywów: czasu, drogi pojętej jako ciągła wędrówka, przynoszącej twórcze ukojenie samotności, stale pojawiającym się w utworach Niderlandczyka elementem jest bezsprzecznie historia. „Mój bagaż podróżny nigdy nie jest lekki: zawsze dźwigam ze sobą książki, a po drodze gromadzi się ich jeszcze więcej” – głosi pisarz, który wedle tytułu jednego z esejów „sprzedał swą duszę Hiszpanii”. W rzeczywistości autor dzieli się z czytelnikiem ogromnym bagażem wiedzy, nie czyniąc przy tym lektury nużącym popisem erudycji. Potomek podbitej w XV wieku przez Habsburgów krainy, któremu w szkole wpojono nienawiść wobec hiszpańskich władców, stara się dziś zrozumieć historię bez histerii i na nowo, bez niepotrzebnych emocji zbadać powiązania faktów i osób. Brak nadbagażu prowadzi też m.in. do rezygnacji z próby uporządkowania chaosu zmieniających się dynastii i granic XI-wiecznej Hiszpanii. Wszak: „Historia to to, co się zdarzyło. Suma cząstek tak małych, że już nigdy nie uda się ich połączyć”.
Zamiast tego Nooteboom woli przyjrzeć się niezwykle intrygującemu przeniesieniu fikcji na grunt rzeczywistości: „Niektórzy ludzie, którzy nigdy nie istnieli, są tak zasiedzeni w historii, że nikt już nie potrafi sobie wyobrazić, że ich nigdy nie było. Jedną z takich osób jest Don Kichote z Manczy”. Pisarz, odwiedzając miejscowości znane z kart powieści o błędnym rycerzu, natrafia na ślady dokumentujące istnienie zarówno Miguela de Cervantesa, jak i wykreowanego przezeń bohatera, proponując czytelnikowi, który nie chce, „żeby zmyślona postać została skażona tą czy inną prawdopodobną rzeczywistością historyczną”, błądzenie w labiryncie znaczeń.
Oczywiście obok czytelnika, dla którego portretowany przez Nootebooma kraj stanowi zagadkę niemożliwą do rozwiązania, analogiczną wobec „Las Meninas” Diego de Velazqueza, znajdzie się też zapewne grupa odbiorców zgadzających się ze słowami Johna Maxwella Coetzeego, który twierdził, że Nooteboom tworzy jednostronny obraz, gdzie zbyt mało współczesnej historii oraz analiz ekonomicznych sił, które doprowadziły do takich zdarzeń. W ramach kontry można by jednak powiedzieć, że w liczącej 400 stron książce nie sposób zawrzeć zróżnicowanego obrazu „prawdziwej” Hiszpanii. O wiele ważniejsze jednak od rozwikłania powyższej kwestii są słowa autora „Dróg do Santiago”: „Co zrobić z takim krajem? Można go nienawidzić albo kochać, i myślę, że równie absurdalna i chaotyczna cecha mojego własnego charakteru spowodowała, że wybrałem to drugie”.
Wydane w Holandii w 1995 roku „Drogi do Santiago” składają się z 25 tekstów, które powstały w latach 1979-1992. Ponieważ bohaterką esejów jest Hiszpania, dotyczą one Velazqueza i Picassa, Filipa II i generała Franco, klasztornej ciszy i pełnej okrucieństw reconquisty... Tematy wymieniać można bez końca, lecz enumeracja nie stanowi chyba odpowiedniej metody interpretacji książki. Zebrane teksty można natomiast traktować jako nasycone poetyckim, oryginalnym językiem reportaże, ale również jako eseje, których autor nie ucieka przecież od refleksji dotyczącej współczesnej rzeczywistości, pojętej nie fragmentarycznie i jednostkowo, lecz uniwersalnie.
Oto jak Nooteboom opisuje jedną z tytułowych dróg do miejsca kultu wiodącą przez zapomnianą mieścinę Barcones: „Szlak, który donikąd nie prowadzi, zapada się; dziura na dziurze, boję się, że w nich utknę, więc zostawiam samochód. Teraz umilkł również dźwięk silnika. Słyszę ciszę, którą do tej pory mogłem tylko widzieć. Dziwna to cisza, nieznana mi z innego miejsca. Bez odgłosów zwierząt, nawet bez lotu ptaka, tylko wiatr, który wlecze po równinie gorące powietrze (...). Może bardziej rzuca mi się to w oczy, ponieważ pochodzę z kraju chorego z przeludnienia, ale i tak nigdy nie przestanie mnie to uderzać (...) nagle znów się to czuje: ten brak sztucznych przedmiotów, tę nieobecność ruchu. Jakby ów bezmiar dawał się wyrazić tylko czymś równie bezgranicznym – czasem (...) te krajobrazy dają poczucie wieczności. Przebywać w nich, to istnieć od dawna, zawsze musieć je tak przemierzać”.
Ze słów narratora przebija konieczność poznania przestrzeni; nawet, a może zwłaszcza tych naznaczonych pustką i bezruchem. Nie jest on bowiem tylko tropicielem śladów kultury zamkniętych w muzeach i kościołach, lecz również poszukującym ciszy i kontemplacji humanistą. Dlatego pisarz wybiera miejsca, o których potocznie mówi się, że „czas w nich się zatrzymał”, gdzie cisza nie jest rozpraszana przez hałaśliwych turystów – punkty na mapie stanowiące wymarzony cel podróży literackiej, wyprawy, z której przywiezione zostaną nie stosy zdjęć, lecz teksty. W „Drogach do Santiago” próżno jednak szukać partii autoreferencyjnych, na których opiera się konstrukcja słynnej powieści Nootebooma „In the Dutch Mountains”. Narrator dyskretnie milczy na temat warsztatu, sposobów zamykania w materii słowa własnych doznań i przemyśleń. Eksploruje w zamian tajemnice odwiedzanych, choćby najmniejszych miejscowości, surowe, muzealne wnętrza, przepełnione raz ciszą, raz gwarem kościoły i wreszcie historię, przeszłość mijanych w samotnej wyprawie miejsc. Oczywiście, samotność, tak upragniona przez narratora, jest tylko niespełnionym złudzeniem, co rusz bowiem podróżnik spotyka zwiedzających. Jednak „turyści” pojawiający się na kartach relacji z podróży po Hiszpanii to przeważnie zakonnice i chłopi, względnie pobożni mieszkańcy miasteczek. Być może dzieje się tak dlatego, że Holender omija szerokim łukiem miejsca, do których zmierzają wędrowcy (jak sanktuarium Santiago de Compostela), lub odwiedza Iberię zimą ( czego dowodem esej „Zimowe dni w Nawarze”). Faktem jest jednak, że narrator o wiele częściej na swej drodze spotyka zwykłych, prostych ludzi podążających do miejsc kultu, niż budzących jego niechęć, obładowanych aparatami i przewodnikami turystów. Wobec tych pierwszych zaś nie żywi uprzedzenia, o czym najlepiej świadczy kapitalny fragment „Czarnej Madonny w złotej grocie”, gdzie kontemplacja figurki Matki Boskiej zostaje przerwana przez staruszkę, puszczającą wiatry tak głośno, że kościół drży w posadach...
Świadoma ucieczka od przeludnionych „punktów obowiązkowych” Hiszpanii nie powinna jednak dziwić nikogo, kto zwróci uwagę na tytuł książki Ceesa Nootebooma. Otóż, w „Drogach do Santiago” nieważne, albo raczej nie najważniejsze, jest dotarcie do celu pielgrzymek. To nie mistyczne uniesienia czy opisane populistycznymi środkami (casus „Pielgrzyma” Paulo Coelho) wizje stanowić mają powód wyruszenia w podróż, lecz droga, wędrowanie samo w sobie. Autor więc wodzi nas za nos po zapomnianych, niezatłoczonych szlakach, z których każdy prowadzi do miejsca kultu, lecz w połowie traktu przystaje, wysiada z samochodu, po namyśle zmienia trasę. Czy kieruje się przy tym obawami rozwiania aury niezwykłości, czy może zna doskonale pułapki, którymi takie miejsca jak Santiago są nafaszerowane, trudno rozstrzygnąć. Faktem przysparzającym mniej kłopotu jest natomiast zamknięcie podróżniczych i pisarskich zainteresowań w kręgu prowincji, pobocza, kresów. I choć trudno myśleć Polakom w tych kategoriach o Hiszpanii, leżąca na skraju Europy Iberia tak właśnie jest przez Nootebooma portretowana. Centrum, najważniejszego punktu odniesienia wyznaczyć tu nie sposób; nie jest nim wszak stolica, ani tytułowe sanktuarium, ani żadna z modnych turystycznych miejscowości.
Obok wzmiankowanych motywów: czasu, drogi pojętej jako ciągła wędrówka, przynoszącej twórcze ukojenie samotności, stale pojawiającym się w utworach Niderlandczyka elementem jest bezsprzecznie historia. „Mój bagaż podróżny nigdy nie jest lekki: zawsze dźwigam ze sobą książki, a po drodze gromadzi się ich jeszcze więcej” – głosi pisarz, który wedle tytułu jednego z esejów „sprzedał swą duszę Hiszpanii”. W rzeczywistości autor dzieli się z czytelnikiem ogromnym bagażem wiedzy, nie czyniąc przy tym lektury nużącym popisem erudycji. Potomek podbitej w XV wieku przez Habsburgów krainy, któremu w szkole wpojono nienawiść wobec hiszpańskich władców, stara się dziś zrozumieć historię bez histerii i na nowo, bez niepotrzebnych emocji zbadać powiązania faktów i osób. Brak nadbagażu prowadzi też m.in. do rezygnacji z próby uporządkowania chaosu zmieniających się dynastii i granic XI-wiecznej Hiszpanii. Wszak: „Historia to to, co się zdarzyło. Suma cząstek tak małych, że już nigdy nie uda się ich połączyć”.
Zamiast tego Nooteboom woli przyjrzeć się niezwykle intrygującemu przeniesieniu fikcji na grunt rzeczywistości: „Niektórzy ludzie, którzy nigdy nie istnieli, są tak zasiedzeni w historii, że nikt już nie potrafi sobie wyobrazić, że ich nigdy nie było. Jedną z takich osób jest Don Kichote z Manczy”. Pisarz, odwiedzając miejscowości znane z kart powieści o błędnym rycerzu, natrafia na ślady dokumentujące istnienie zarówno Miguela de Cervantesa, jak i wykreowanego przezeń bohatera, proponując czytelnikowi, który nie chce, „żeby zmyślona postać została skażona tą czy inną prawdopodobną rzeczywistością historyczną”, błądzenie w labiryncie znaczeń.
Oczywiście obok czytelnika, dla którego portretowany przez Nootebooma kraj stanowi zagadkę niemożliwą do rozwiązania, analogiczną wobec „Las Meninas” Diego de Velazqueza, znajdzie się też zapewne grupa odbiorców zgadzających się ze słowami Johna Maxwella Coetzeego, który twierdził, że Nooteboom tworzy jednostronny obraz, gdzie zbyt mało współczesnej historii oraz analiz ekonomicznych sił, które doprowadziły do takich zdarzeń. W ramach kontry można by jednak powiedzieć, że w liczącej 400 stron książce nie sposób zawrzeć zróżnicowanego obrazu „prawdziwej” Hiszpanii. O wiele ważniejsze jednak od rozwikłania powyższej kwestii są słowa autora „Dróg do Santiago”: „Co zrobić z takim krajem? Można go nienawidzić albo kochać, i myślę, że równie absurdalna i chaotyczna cecha mojego własnego charakteru spowodowała, że wybrałem to drugie”.
Cees Nooteboom: „Drogi do Santiago”.Wydawnictwo W.A.B. Przeł. Alicja Oczko. Warszawa 2007 [seria: Terra incognita].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |