ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (92) / 2007

Maciej Woźniak,

CZARNA FLAGA W BIAŁE PASY

A A A
The White Stripes „Icky Thump”, Third Man Records 2007.
„Powietrze, powietrze, co jeszcze można wycisnąć z tej starej szkapy”, zastanawiał się Samuel Beckett, a The White Stripes idą w jego ślady, próbując wycisnąć ile się da z czterdziestoletniej szkapy rocka. Na nowym albumie Jacka White’a i jego byłej żony Meg nie ma w zasadzie ani jednego fragmentu, który nie byłby znany skądinąd i nie budził w słuchaczach pamiętających lata 70. magdalenkowej reakcji Prousta. A że skóra jest przy tym garbowana przesterowaną gitarą Jacka i łomoczącą perkusją Meg, to nie zmienia faktu, że „Icky Thump” jest swoistą odmianą podróży sentymentalnej.

Duet powstał 10 lat temu w Detroit, najpierw wyszumiał się na alternatywnej scenie, a w 2003, za sprawą swojej czwartej płyty „Elephant”, zyskał światową sławę i miano jednego z czołowych zespołów nowego wieku. Pomysł na brzmienie był prosty: jazgotliwa gitara plus toporne bębny, ale jego realizacja na tyle pomysłowa, żeby muzyka duetu trafiła i do melomanów punk rocka, i do słuchaczy śledzących kolejne rockowe awangardy. W dodatku The White Stripes, nawet jeśli wyrywali się do przodu, to od początku była to ucieczka z rockową gębą w rękach. Z gębą, której miny (bluesowe, hardrockowe, punkowe, nowofalowe itd.) pojedynkowały się ze sobą w budzącym podziw tempie. Te lekcje muzykowania dla niekoniecznie starszych i zaawansowanych duet kontynuował z mniejszym powodzeniem na albumie „Get Behind Me Satan” sprzed dwóch lat, na którym zadziorną gitarę zastąpił bardziej niemrawy fortepian, a piosenkom wyraźnie brakowało rumieńca świeżości z poprzednich płyt. Na „Icky Thump” szczęśliwie wraca i gitara, i rumieniec.

Okładka albumu prezentuje się nader stylowo: Jack i Meg występują w tradycyjnych angielskich strojach cockney, a sielskie otoczenie uchwycone na czarno-białych fotografiach przenosi w realia XIX-wiecznej prowincji. Co jest dobrym preludium do nagranych na analogowym studyjnym sprzęcie utworów, które też oglądają się daleko wstecz. Już na początku smaga ucho staroświecki syntezator z lat 60., a cały utwór tytułowy kroczy z przyciężkim, chwiejnym wdziękiem kawałków Black Sabbath. Później te hardrockowe fascynacje powracają w postaci „I’m Slowly Turn To You”, które brzmi jak z niepublikowanej sesji Led Zeppelin. Równie zeppelinowski charakter, ale tym razem z folkowym zacięciem, ma „Prickly Thorn, Bur Sweetly Worn” ze zręcznie wplecionymi dudami (i komunikatem, że Jack i Meg to z pochodzenia Szkoci). Zaś „St Andrew” to folk delikatniejszy, o psychodelicznym zabarwieniu, mogący kojarzyć się z grupami w rodzaju Faiport Convention. Na drugą stronę oceanu muzyka przenosi się w przebojowym, meksykańskim „Conquest”, z efektowną partią trąbek jak z filmowych szlagierów Ennio Morricone. Sporo kawałków („Effect & Cause”, „Catch Hell Blues”) sięga gdzieś do tradycyjnego, czarnego bluesa, a surowość aranżacji (oraz niemiłosiernie znęcająca się nad perkusją Meg) nadaje im charakteru i autentyczności. Jeśli wyobrazić sobie prywatki z lat 70. – ale te, na których słuchało się raczej Hendrixa i Deep Purple niż ABBY i BeeGees – to na „Icky Thump” słychać, gdzie się podziały.

Napomyka się tu i ówdzie o polskich korzeniach Jacka White’a i ich śladzie na okładce albumu. Owszem, cieszy cytat z Jana Pawła o muzyce, która mieszka w polskiej duszy, i cieszy kolumna Zygmunta z ptactwem na warszawskim niebie. Kiedy jednak posłuchać tekstu piosenki „A Martyr For My Love For”, której towarzyszy cytat i zdjęcie, trudno oprzeć się wrażeniu, że Jack wziął poczciwego Zygmunta III z krzyżem za jakiegoś świętego męczennika. Uczucie zaambarasowania wzmacnia opatrzenie piosenki, opowiadającej o zmaganiu się z pożądaniem do szesnastolatki, cytatem z papieża. Że polskie szesnastolatki obudziły w Jacku seksualnego męczennika, to nie dziwi nikogo, kto się czasem przejdzie ulicą w godzinach zakończenia zajęć szkolnych. Ba, uruchamia nawet coś w rodzaju narodowej dumy. Jednak wplątywanie w to króla Zygmunta i papieża Jana Pawła wydaje się zabiegiem artystycznym dość mętnym. Podobnie marnej konduity jest, zdaje się, cała pozamuzyczna filozofia towarzysząca działalności The White Stripes, te różne bełkotliwe mistycyzmy i numerologie. Ale cóż, biorąc pod uwagę cały młodzieżowy target zespołu, podobne brednie okazują się jak najsłuszniejszą decyzją rynkową.

Porzućmy jednak ponure rozmyślania o czarnej fladze popkultury i wróćmy do białych pasów. Muzyka na „Icky Thump” urzeka siłą wyrazu i spontanicznością. Budzi autentyczny sentyment nawiązaniami do głównego nurtu rocka, ale i przewrotnie zakłóca sielankę, sięgając po elementy tego drugiego nurtu, płynącego zawsze nieco w cieniu. Proponuje rockową klasykę w wersji garażowej, pozbawionej aparatu produkcyjnego i stylistycznego zadęcia – zmory lat 70. Swawolna reakcyjność The White Stripes w paradoksalny sposób odwraca wektor i kieruje go w przyszłość. Pokazuje, że to, co świeże i ożywcze, powstaje zawsze na sposób bękarci, nie oglądając się na pochodzenie rodzicieli. Że serce jest w plecaku piechura, a nie na mapach sztabowców. Tytuł płyty to lekko przekręcony, slangowy okrzyk „Ecky tump!”, który wyraża zaskoczenie. I taki tytuł jest w sam raz.