ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (453) / 2022

Maja Baczyńska, Agata Kurzyk,

WARTO WSKOCZYĆ W OGIEŃ

A A A
Maja Baczyńska: Wiolonczela, kompozycja, medycyna. Co było pierwsze i jak to jest rozwijać równie skutecznie trzy pasje naraz? Czy inspiracje znalazłaś w Twojej Rodzinie i bliskim otoczeniu?

Agata Kurzyk: Muzyka w moim domu była od zawsze, chociaż nikt nie zajmował się nią zawodowo. Dziadek śpiewał i wystukiwał laską rytm, bracia grali na gitarze – byli samoukami, a mama śpiewa do dziś. Naturalnie ich naśladowałam, nagrywałam piosenki na kasety magnetofonowe i podkradałam gitarę braciom. Ładnie i czysto śpiewałam, więc zapisano mnie do szkoły muzycznej. Mijały lata, muzyka przeplatała się ze szkołą, a mi specjalnie nie przychodziło do głowy, że może być inaczej. W domu nie traktowano mojej pasji jako czegoś szczególnie wyjątkowego, raczej jak coś zwykłego i normalnego niczym chodzenie. Dopiero mając siedemnaście lat, po kursie muzycznym w Łańcucie, zorientowałam się, że w ogóle można zajmować się… tylko muzyką.

M.B.: Co wtedy poczułaś?

A.K.: To było wspaniałe uczucie! (śmiech). Nie poszłam jednak do konserwatorium, chociaż w głębi serca bardzo tego chciałam. Poszłam na biotechnologię, bo wydawała mi się niczym z filmów science-fiction! Rodzice przez długi czas nie wiedzieli, co tak naprawdę studiuję i myślę, że dotarło to do nich w końcu na mojej obronie doktoratu (śmiech).

M.B.: W Twoim życiorysie zafascynowały mnie sukcesy odniesione w konkursach loopowania. Jak w ogóle do tego doszło, że wzięłaś w nich udział i to w tak różnych miejscach świata?

A.K.: Już na studiach intuicyjnie wyczuwałam, że poszukuję urządzenia, które pozwoli mi dogrywać melodie w czasie rzeczywistym, ale nie wiedziałam, jak takie urządzenie się nazywa i czy w ogóle istnieje. Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, poznałam ludzi, którzy mieli małe gitarowe loopery – i od tego się zaczęło. Godzinami oglądałam filmiki na YouTube, jak inni zapętlają dźwięki. Pochłonęło mnie to bez reszty. Pracowałam już wtedy w Instytucie Onkologii, a po pracy rzucałam plecak i ciągle ćwiczyłam i nagrywałam! Mój pierwszy występ był dla znajomych przy warszawskiej Królikarni, w plenerze, w 2011 roku. To było naprawdę wielkie przeżycie, miałam ogromne wsparcie znajomych, wszyscy się cieszyliśmy, że mam ten swój looper i na nim gram! A później jakoś to poszło, znajomy przyszedł z gazetką muzyczną, w którym był ogłoszony konkurs looperowy. Powiedział „wysyłaj, to coś dla Ciebie”! I wysłałam.





Na tym (pierwszym!) konkursie dostałam wyróżnienie, co mnie jeszcze bardziej zmotywowało do pracy. W międzyczasie wystąpiłam jeszcze na Sopot Fringe Festiwal i zostałam artystką festiwalu! W nagrodę pojechałam na Stockholm Fringe Festival, jako gość specjalny i grałam na dachu Kulturhuset Stadsteatern!



Równolegle cały czas pracowałam w szpitalu i zbierałam wyniki do doktoratu, jednak doświadczenia się przeciągały, opracowanie rozprawy także. Dopadała mnie frustracja, więc by złapać oddech i nabrać innej perspektywy, podjęłam decyzję, że całą twórczą energię spożytkuję na muzykę



Rok później wygrałam w Polsce konkurs looperowy, po czym pojechałam na jego kolejny etap do Budapesztu. Znów wygrałam i dostałam bilet do Los Angeles! Byłam jedyną kobietą – uczestniczką finałów światowych w loopowaniu! Nawet rodzina mi nie uwierzyła! Kiedy wróciłam z LA, czekało na mnie stypendium na cykl koncertów w Warszawie. W pewnym sensie looper stał się dla mnie synonimem przygód i wyzwań, które nie miałyby miejsca, gdyby nie jego obecność.



M.B.: Twoje zainteresowania są bardzo szerokie. Jako muzyk działasz także na polu filmu, teatru, malarstwa. Jak znajdujesz na to wszystko czas i jak spędzasz czas wolny, gdy już go masz? Masz może jakieś nietypowe hobby?

A.K.: Mam czas na wszystko, co dla mnie najważniejsze. Jestem mistrzem organizacji i ustalania priorytetów (śmieje się). Wiąże się to z podejmowaniem niełatwych decyzji, np. zrezygnowałam z koncertowania, by skończyć doktorat. Kiedy kończyłam doktorat, rozpoczęłam jednak studia kompozycji. Urodziłam córkę i znów studia musiałam zawiesić. Ale za to mogłam komponować w domu i szlifować warsztat, bo nagle szczęśliwie pojawiły się w moim życiu teatr i film! Podoba mi się ta wielozadaniowość, chociaż nie da się ukryć, że trzeba bardzo chcieć, by to wszystko się udawało ze sobą pogodzić. W wolnym czasie lubię po prostu podróżować, Włochy i Afryka to moja miłość, a z tych bardziej przyziemnych rzeczy, to najbardziej relaksuje mnie przesadzanie roślin i opiekowanie się nimi. Lubię, kiedy otacza mnie natura.



M.B.: Co uznajesz w swojej karierze za przełomowe wydarzenie lub największą niespodziankę?

A.K.: Na pewno warsztaty z prof. Clausem Reichardtem. To on uwolnił mnie od klasycznego podejścia do wiolonczeli, którym nasiąknęłam w szkole muzycznej. To były bardzo intensywne i inspirujące spotkania, ale powiem tylko tyle, że to na jego zajęciach po raz pierwszy grałam na wiolonczeli, leżąc na trawie. Wtedy to było dla mnie szalone, bo dotychczas grałam na szkolnych koncertach grzecznie siedząc w czarnej spódniczce. Po tym spotkaniu zrozumiałam, że wiolonczela ma niezgłębione pokłady dźwięków i że czasem warto potraktować ją nieco brutalniej, żeby wydobyć ciekawe brzmienie. Za drugi przełom uznałabym wspomniane odkrycie loopera, dzięki któremu mogłam występować solo z wiolonczelą, grać własne utwory, improwizować i przetwarzać dźwięk! Szybko okazało się, że to eksperymentowanie było wstępem do komponowania – co jest dla mnie już największą niespodzianką. Myślę jednak, że najważniejsze nie są konkretne sytuacje, tylko zrozumienie, że nigdy nie jest się wystarczająco gotowym, by czegoś dokonać. Nie ma sensu przygotowywać się na takie chwile, tylko warto iść w ogień, warto ryzykować, warto ponosić porażki, by po latach zobaczyć, że były one przełomowe i zaskakujące.

M.B.: A co stanowiłoby największe wyzwanie, może nawet mogło być źródłem kryzysu?

A.K.: Największym wyzwaniem było nauczyć się komponować, kiedy masz czas, a nie wtedy, kiedy masz wenę! (śmiech)



M.B.: Jakie wartości dzisiaj wyznajesz, mając tak szeroką perspektywę na życie?

A.K.: „Rób to, co możesz, tam gdzie jesteś, z tym, co masz” – to zdanie Theodora Roosvelta mam przyklejone w laboratorium, w którym pracuję, i kiedy czuję niemoc albo myślę, że mnie coś przerasta, to te słowa sprowadzają mnie na ziemię, pozwalają odpuścić i najzwyczajniej iść dalej.

M.B.: Twoje marzenia, Twoje tęsknoty, Twoje cele.

Przygotowuje się do projektu, który będzie dla mnie czymś zupełnie nowym. Jestem podekscytowana, bo to połączenie wielu nieoczywistych wymiarów sztuki i przyznaję – już nie mogę się doczekać efektów.

M.B.: Dziękuję za rozmowę.